Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fantastyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fantastyka. Pokaż wszystkie posty

22 marca 2016

Co czytałam i oglądałam w lutym - podsumowanie

muskajac-aksamit-b-iext8610571Skończyłam wreszcie czytać "Muskając aksamit" Sarah Waters, o której wspominałam w styczniu, a nad którą zeszło mi jakoś ze dwa miesiące. Mimo szczerej sympatii do Autorki, która napisała świetną, przewrotną "Złodziejkę" i wciągającą gotycką powieść "Ktoś we mnie", tę książkę zmęczyłam z trudem. Owszem, ciekawe jest spojrzenie na Londyn przełomu XIX i XX wieku od strony, której dotąd w literaturze trudno było szukać, więc tło w porządku, ale fabularnie nudnawo, choć dzieje się dużo. Nie lubię romansów, a to był jednak romans, tyle że lesbijski. W dodatku Autorka tak się rozpędziła w opisywaniu świata od strony homoseksualnej, że w pewnym momencie wszyscy heteroseksualni zeszli do podziemia, zaczęli stanowić szare tło wydarzeń, a główna bohaterka mogła wybierać w dziewczynach, jak w ulęgałkach, w co jakoś nie chce i się wierzyć.
Nancy Astley, młoda dziewczyna o dość przeciętnej urodzie i ładnym głosie, miała spędzić całe swoje życie w sposób bardzo konwencjonalny, opuścić rodzinną gospodę i sprawianie niezliczonych ostryg, żeby wyjść za mąż i rodzić dzieci. Jedno teatralne przedstawienie odmieniło jej życie - pozwoliło odkryć pociąg do ślicznej panny Kitty, a tym samym do własnej płci, zawiodło do garderoby, a potem na scenę, stamtąd na ulicę, a dalej niezwykle krętą drogą do akceptacji siebie i szczęśliwej miłości. Po drodze Nancy odkrywa, a my z nią, tajniki życia artystów rewiowych, homoseksualnych prostytutek, bogatych i zdeprawowanych safistek, dzielnych sufrażystek i działaczy społecznych.


dziwny-przypadek-psa-nocna-pora-b-iext7867300W przeciwieństwie do powieści Waters, książka Marka Haddona "Dziwny przypadek psa nocną porą" wciągnęła mnie od pierwszej strony. Pomysł fabularny dużo mniej skomplikowany niż w "Muskając aksamit" - mały dramat małżeństwa z chorym dzieckiem - można by go streścić w trzech zdaniach. Za to wykonanie mistrzowskie, fantastyczna podróż do wnętrza umysłu chłopca cierpiącego na zespół Aspergera. Bardzo prawdziwi bohaterowie, nie papierowi, niejednoznaczni.
Świat powieści nie jest czarno-biały, nad czym bardzo boleje 15-letni Christopher Boone,  który za nic nie może połapać się w tych wszystkich odcieniach szarości. Przez to nie lubi opuszczać domu, który funkcjonuje według jasnych zasad (w pocie czoła wypracowanych przez jego ojca), ani stykać się z obcymi ludźmi, bo ich zachowanie trudno zrozumieć (mogą mówić jedno, ale myśleć drugie, jednym grymasem zmieniać sens swojej wypowiedzi, więc skąd właściwie rozmówca ma wiedzieć, o co im chodzi..). Mimo tego, kiedy pies sąsiadki zostaje znaleziony martwy, Christopher podejmuje się śledztwa, ale nie może sobie wyobrazić, jak daleko go ono zawiedzie. Książka opisywana jest często jako kryminał, co jest zupełną pomyłką, bo nie osoba mordercy zwierzaka jest tu istotna, a śledztwo jest pretekstem do zupełnie innej opowieści, o której ciężko pisać, żeby nie zdradzić zbyt wiele.


delirium-b-iext7142701No, dobrze, romansów może nie lubię, ale za to szalenie lubię młodzieżowe powieści o świecie alternatywnym, i tym mogę tłumaczyć sięgnięcie po trylogię "Delirium" Lauren Oliver. Polecała ją na swoim blogu Padma, a jej opiniom ufam. Przypadkiem natknęłam się w bibliotece na apetycznie gruby tom, zawierający wszystkie trzy części: "Delirium", "Pandemonium" i "Requiem" oraz dodatkowe opowiadania. Chociaż słowo 'miłość' jest tam odmieniane przez wszystkie przypadki, bardzo mi się dobrze tę dystopię czytało. Nie jest to może z mojej strony zachwyt na miarę "Igrzysk śmierci", sporo tu dłużyzn, po których wzrok mi się prześlizgiwał, zwłaszcza w pierwszej części, a i sam pomysł wydawał mi się zbyt naciągany. Nie da się jednak ukryć, że akcja mnie wciągnęła i to do tego stopnia, że cały dzień nie mogłam się doczekać, aż wieczorem (nareszcie!) złapię za książkę, a to mi się już dawno nie zdarzyło. Dwadzieścia lat temu pewnie byłabym wniebowzięta, bo nie da się ukryć, że grupą docelową już od dawna nie jestem.
Nastoletnia Lena żyje w świecie,  którym miłość została uznana za groźną chorobę, amor deliria nerviosa, i wyeliminowana za sprawą medycznego zabiegu, którym poddawani są wszyscy młodzi ludzie po ukończeniu szkoły (u dzieci zabieg mógłby być niebezpieczny). Dzięki temu rząd może bezproblemowo (jak się wydaje) rządzić potulnymi obywatelami, pozbawionymi głębszych uczuć i gwałtownych emocji, a nawet snów. Lena nie może się doczekać swojego zabiegu, który ma ją uchronić przed złapaniem wirusa, krążącego niebezpiecznie blisko jej rodziny - nie oparła mu się jej matka i kuzynka. Zanim jednak do zabiegu dojdzie, spotka na swojej drodze człowieka, który całe jej dotychczasowe wyobrażenie o świecie postawi na głowie.
Pierwszy tom jest dość mocno romansowy, za to w drugim zaczyna się już (rzecz jasna!) walka z systemem - wciągnął mnie do tego stopnia, że nie zauważyłam nawet, kiedy drugi tom przemienił się w trzeci i byłam bardzo oburzona, kiedy i trzeci się skończył... Na dokładkę są jeszcze niedługie opowiadania uzupełniające historię bohaterów drugoplanowych, ale to już takie dopowiedzenia na siłę.
Całość polecam, ale podkreślam, że to jednak przygodowe czytadło i nie należy oczekiwać arcydzieła.

Sarah Waters, Muskając aksamit, Prószyński i ska, 2009
Mark Haddon, Dziwny przypadek psa nocną porą, Świat Książki 2010
Lauren Oliver, Delirium, Pandemonium, Requiem, Wydawnictwo Otwarte 2015



*****


Filmowo miesiąc wypadł skromnie. Udało nam się obejrzeć trylogię z Julie Delpy i Ethanem Hawkem - Przed wschodem słońca, Przed zachodem słońca, Przed północą. Ciekawa rzecz, kino dwojga aktorów, kręcone na przestrzeni 20 lat. Pierwsza część powstała w 1994 r., druga 9 lat później, trzecia kolejne 9 lat potem. Aktorzy starzeli się, ekhem, dojrzewali, w tym samym tempie co bohaterowie. Co ciekawe, scenariusz do drugiej i trzeciej części stworzyli aktorzy do spółki z reżyserem. Dwa pierwsze filmy oglądałam lata temu, mając 15 i 25 lat, ciekawie było skonfrontować je z moim ponad 30-letnim ja i odkryć, że nadal do mnie przemawiają, ale odbieram je w nieco inny sposób.
Młoda Francuzka Celine i Amerykanin Jessie spotykają się w pociągu, w drodze do domów, zaczynają rozmawiać, a że rodzi się między nimi pewne pokrewieństwo dusz, postanawiają wysiąść  i kontynuować rozmowę przez jedną noc. Cały film jest o tym, jak chodzą po Wiedniu i rozmawiają, ale uwierzcie - wciąga. O czym są dwa kolejne filmy z tymi samymi bohaterami nie powiem, bo musiałabym zdradzić, jak się pierwsza część kończy. Warto zobaczyć samemu.

przed_wschodem_slonca1.jpg before-sunset-1doc_5584_0

Przed wschodem słońca / Before Sunrise reż. Richard Linklater (1995)
Przed zachodem słońca / Before Sunset, reż. Richard Linklater (2004)
Przed północą / Before Midnight, reż. Richard Linklater (2013)

15 marca 2013

Gdzie wszyscy się biją, czytelnik korzysta

Sagę Martina poznaję w dziwnie pokręcony sposób. Najpierw przeczytałam pierwszy tom, "Grę o tron" (o czym pisałam TU) - podobało mi się bardzo, ale nie aż tak bardzo, jak miałam nadzieje po wszystkich zachwytach na blogach. Potem obejrzałam pierwszy sezon serialu i zachwytu sama doznałam oraz zostałam nieuleczalną fanką (wrażenia TU). Ekranizacja, bardzo wierna powieści, w jakiś sposób uzupełniła to, czego mi w oryginale zabrakło, uwiarygadniając dla mnie całą historię. zwykle to się nie zdarza, bo jednak zawsze książka jest dla mnie ważniejsza niż film.

Będąc pod wielkim wpływem pierwszego sezonu, nie potrafiłam się powstrzymać i od razu obejrzałam drugi, ekranizację "Starcia królów" - który ugruntował mój zachwyt. Ale po drugi tom powieści sięgnęłam dopiero teraz, kiedy na horyzoncie majaczy się już sezon trzeci. Dziwna taka przeplatanka mi wychodzi i prawie możecie robić zakłady, czy zdążę/zechcę przeczytać trzeci tom przed wejściem na ekrany trzeciego sezonu. Ja sama nie wiem.

I nie wiem, czemu nie wiem, bo drugi tom książkowy podobał mi się szalenie, bardziej niż pierwszy - mimo że całą akcję znałam już z serialu (zdumiewająco wiernego). A może właśnie dlatego. Nie potrafię w tym przypadku odebrać dzieła książkowego jako zupełnie odrębnego od ekranizacji. Wszyscy bohaterowie mają dla mnie twarze aktorów filmowych - nie chcę i nie próbuję wyobrażać ich sobie inaczej. Dochodzi do takich paradoksów, że szalonym smutkiem napełnia mnie (uwaga, mały spoilerek) wątek zmiany fizjonomii przez Jaqena H'ghara, bo mimo że pomysł rewelacyjny, to ja miałam słabość do aktora, który grał "pierwszą wersję", Toma Wlaschihę.

Streszczenie sobie daruję - ogólnie można powiedzieć, że wszyscy się tłuką o opustoszały po śmierci króla Roberta tron, ale taki skrót fabuły nie oddaje nawet procenta jej uroku, a gdybym chciała opisać wszystkie wątki, stworzyłabym druga sagę. Zresztą, większość czytała/oglądała przede mną, a ci, którzy się jeszcze uchowali, powinni natychmiast wyłączyć internet i biec z książką na fotel...

24 stycznia 2013

Literatura na ekrany! - Śródziemie kontraatakuje


Udało mi się wreszcie dotrzeć do kina na "Hobbita", z dużym opóźnieniem, ale to i tak był nie lada wyczyn, w obliczu remontowego chaosu oraz okoliczności przyrody (parking kinowy był kompletnie zasypany, a i przetoczenie się z domu do kina łatwe nie było). Upodobania mamy proste, więc wybraliśmy wersję bez bajerów, banalne 2D z napisami (3D nas jakoś specjalnie nie kręci, a wersję 48 klatek nam odradzono, jako dającą efekt teatralny). Jak było?

Było dobrze, ale niestety - nie bardzo dobrze. Ciekawa bajka, miło się oglądało, ale zachwycić się nie zdołałam.
Po pierwsze 
Nie jestem przekonana do sensu rozbijania niezbyt długiej powieści na trzy oddzielne filmy - jeśli nie chciano za mocno przycinać akcji, może należało zrobić dylogię? Wierność książce w szczegółach nie zawsze się sprawdza, a nawet zaryzykuję stwierdzenie, że się zasadniczo nie sprawdza, bo film funkcjonuje na innych zasadach. (Stąd dobrze się czyta np. dialogi na piętnaście stron, ale już oglądanie przegadanego filmu bywa męczące, chyba że reżyser wybitny i potrafi.) Z powodzeniem kilka scen można by wyciąć z pierwszej połowy "Hobbita" bez żadnej straty dla widza, a i drugą przydałoby się okroić. Od razu przyznam, że nie wiem, w jakim stopniu film jest wierny książce, bazuję na opinii innych - że bardzo. Sama czytałam "Hobbita" jakieś 10 lat temu, podobał mi się średnio (za to "Władca pierścieni" mnie zachwycił), a mój egzemplarz spoczywa spakowany gdzieś w środku stosu przeprowadzkowych paczek i nie mam jak sprawdzić, choć chętnie bym to uczyniła.
Po drugie
Przeraźliwa powtarzalność akcji, co jest wynikiem punktu pierwszego. Streszczenie wyglądałoby tak:
Krasnoludy & hobbit idą, idą, idą. Znienacka pojawiają się trolle. Bitwa. Jest bardzo źle, ale w ostatnim momencie wyskakuje Gandalf i ratuje sytuację.
Krasnoludy & hobbit idą, idą, idą. Znienacka pojawiają się orkowie. Bitwa. Jest bardzo źle, ale w ostatnim momencie wyskakuje Gandalf i ratuje sytuację.
Krasnoludy & hobbit idą, idą, idą. Znienacka pojawiają się gobliny. Bitwa. Jest bardzo źle, ale w ostatnim momencie wyskakuje Gandalf i ratuje sytuację.
Krasnoludy & hobbit idą, idą, idą. Znienacka pojawiają się kamienne olbrzymy. Bitwa. Jest bardzo źle, ale wyjątkowo Gandalf nie wyskakuje, pewnie dlatego, że olbrzymy naparzają się między sobą, a krasnoludy znalazły się tam przypadkiem i dadzą radę.
Dalej schemat jest kontynuowany jak wyżej, aż do końca, dającego słabą nadzieję na jakąś odmianę w kolejnej części.
Bardzo widowiskowe było to wszystko, ale jak po raz n-ty zobaczyłam zaplutą gromadę orków, lecącą z wrzaskiem za (swoją drogą niezniszczalnymi) krasnoludami, to poczułam, że już długo nie wytrzymam. Zagęszczanie się akcji z upływem czasu polegało na skracaniu momentów spokojnych (krasnoludy idą), a wydłużaniem aktywnych (krasnoludy się biją).
Po trzecie
Nieznośny patos. Od czasu do czasu któryś z bohaterów, zdaje się, że głównie Bilbo, wygłaszał jakąś Uwagę Mądrą a Światłą i Zapamiętania Godną. Pokazywany był wtedy obowiązkowo na tle nieba, oświetlony przez słońce dramatycznie wschodzące lub zachodzące (te dwie pory dnia dominowały w całym filmie), wszystkie postaci dookoła zamierały, a w tle obowiązkowo leciał kawałek "Old Friends". Nie zwróciłam uwagi, czy mu w tym momencie wietrzyk rozwiewał loki, ale powinien. I brakowało mi już tylko łopoczącej amerykańskiej flagi...
Pomniejsze uwagi:
4. Wtórność w stosunku do "Władcy pierścieni". Jeśli ktoś bardzo chciał powrócić do tamtego świata, będzie usatysfakcjonowany, ale niczego nowego, odświeżającego nie należy si spodziewać. Ten sam sposób filmowania, taka sama muzyka, ten sam typ zdjęć (chwilami ocierający się bardzo blisko o kicz).
5. Efekty specjalne dość nierówne - rewelacyjny Gollum (widać tu rozwój przez te parę lat), a zarazem gumowato-plastelinowy Azog. Najbardziej zaniepokoiły mnie pierwsze sceny pokazujące krasnoludzkie miasto w okresie chwały - szybko przejeżdżająca kamera sprawiała, że na ekranie widać było tylko rozmyte plamy, a jedynym wyraźnym elementem były napisy. Na szczęście potem już takich efektów  nie było.
6. Mnóstwo małych irytacji, na które można przymknąć oko (jak pożar lasu rozprzestrzeniający się tylko w jednym kierunku - z dala od dobrych bohaterów - oraz tylko na poboczach, zostawiając środkiem nietknięte przejście), zwłaszcza że wiele z nich powinno być chyba skierowane do Tolkiena, a nie do Jacksona. Chociaż może Tolkien niektóre dziwne poczynania swoich bohaterów uzasadniał lepiej, a reżyser nie i przez to rażą.

Podsumowując - nie polecam jakoś szczególnie, ale fanów Tolkiena nie zniechęcam, sama pewnie i tak obejrzę dalsze części. A wkrótce zabieram się za lekturę "Listów" Tolkiena, które udało mi się nabyć po okazyjnej cenie w osiedlowej księgarni. A już się cieszyłam, że mi tak niekupowanie książek dobrze idzie...

21 listopada 2012

Osobliwy dom pani Peregrine

No, to sobie pomarudziłam w poprzednim wpisie, ze mnie żadna książka nie wciąga, a teraz pora to odszczekać. Zaczęłam czytać "Osobliwy dom..." jeszcze przedwczoraj. Wczoraj czytałam w nocy dopóki udało mi się utrzymać oczy otwarte. Skończyłam dziś po śniadaniu.

Nie jest to może absolutny ideał i wzór powieści, ale co z tego. Świetnie się czyta, pomysł jest "osobliwy" i frapujący, a akcja spełnia oczekiwania. Mocną stroną książki jest też jej nastrój. Stary odosobniony dom, skalista walijska wyspa, tajemnice z przeszłości, które powoli wychodzą na jaw... To jeden z niewielu przypadków, kiedy książkę wybrałam po okładce. Znalazłam ją na amerykańskim Amazonie i zafascynowało mnie zdjęcie na okładce (takie samo jak w wydaniu polskim), a w dodatku okazało się, że również treść ilustrowana jest podobnymi fotografiami. Po prostu MUSIAŁAM ją mieć, ale "mienie" nie oznacza czytania, więc powieść odleżała swoje w kątku. Dopiero ostatnio odkryłam, że właśnie ukazał się polski przekład, który reklamowany jest świetnym trailerem i doszłam do wniosku, ze książka zdecydowanie dojrzała do czytania.

Czytałam oryginał i jeśli ktoś lubi czytać po angielsku, to polecam, bardzo przystępny język. Fabuły nie będę Wam streszczać, lepiej obejrzyjcie zwiastun, bo świetnie oddaje klimat i zdradza tylko tyle, ile trzeba:


Miarą jakości książki niech będzie to, że dopiero po przewróceniu ostatniej strony uświadomiłam sobie, że w sumie jest to chyba literatura adresowana do młodzieży... W ogóle śmieszna rzecz zdarzyła się gdzieś w połowie czytania. Autor poprowadził akcję w taki sposób, że nie mogłam się domyślić, jak z tego wybrnie. Wydawało się, że będzie musiał po prostu skończyć w połowie i zawrócić swojego bohatera do domu, pokonanego w starciu z tajemnicą. Kiedy już wiedziałam, co się święci, stwierdziłam "o nie, ja nie lubię takich rozwiązań, to mi się nie będzie podobać...". Po czym nie mogłam się oderwać od czytania. Nadal nie lubię "takich rozwiązań" (nie zdradzę jakich, chyba że na uszko), ale Autor widać lubi i poprowadził akcję tak, że i ja musiałam ją polubić.

Oczywiście, są pewne minusy. Jest to pierwszy tom cyklu - prawdopodobnie, bo dalsze na razie nie powstały (w ogóle jest to powieściowy debiut Autora i jako taki naprawdę udany). Minus za to, bo zostałam porzucona na ostatniej stronie z nierozwiązaną zagadką. A do tego - czy naprawdę autorzy nie są w stanie zmieścić fabuły w jednej książce, czy jest to zagranie czysto marketingowe? Zasadniczo nie mam nic przeciwko cyklom, nawet pisanym dla pieniędzy, może tylko to, że jest ich ostatnio dziwnie dużo i że po świetnym pierwszym tomie poziom kolejnych stacza się po równi pochyłej. Mam jednak nadzieję, że to nie będzie ten przypadek.

O drugim minusie nie napiszę za dużo, żeby nie zdradzać fabuły. Tylko to, że na problemach z czasem wykładają się nawet fizycy kwantowi, więc nic dziwnego, że i teorie Riggsa mają sporo luk. Ale po krótkim namyśle postanowiłam nie analizować ich zbyt głęboko, tylko przyjąć do wiadomości i dalej bawić się dobrze.

W Stanach książka spotkała się z wyjątkowo entuzjastycznym przyjęciem, utrzymując się przez ponad 60 tygodni na liście bestsellerów literatury młodzieżowej. Mimo tego i mimo moich zachwytów nie wszystkim się musi podobać. Na pewno poleciłabym fanom "młodzieżówek" Zafona (chociaż moim zdaniem ta książka jest od nich lepsza) i wszystkich cyklów młodzieżowych, które mieszają rzeczywistość z fantazją.

Osobliwy dom pani Peregrine / Miss Peregrine's Home for Peculiar Children, Ransom Riggs, Media Rodzina 2012

24 sierpnia 2012

Blaski i cienie podróży w czasie


Wydawnictwo Prószyński i S-ka powinno wydać poradnik na temat tego, jak dobrze ukryć kawał świetnej powieści pod koszmarną okładką. Chociaż w jakim celu je ukrywają, nie mogę pojąć. Gdyby ktoś mi nie wetknął powieści do ręki i nie zmusił do czytania, nawet bym na nią nie spojrzała. To, co "Księga sądu ostatecznego" ma na wierzchu, woła o pomstę do autorki. Na miejscu Connie Willis powiedziałabym projektantowi coś do słuchu. Na pociechę i zachętę okładka angielska (też nie idealna, ale wygląda jakby estetyczniej).

 

Od okładki "Nie licząc psa" też bolą zęby, ale chociaż ma coś wspólnego z treścią, więc wybaczyć łatwiej.

Connie Willis stworzyła kilka powieści o podróżach w czasie, luźno połączonych miejscem akcji i bohaterami. Cykl jest niedługi, liczy 3 tomy*, które można czytać całkowicie niezależnie od siebie. Każda z powieści została nagrodzona - dwie otrzymały zarówno nagrodę Hugo, jak i Nebuli, trzecia "zaledwie" Hugo. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że to jedne z najbardziej prestiżowych nagród dla powieści fantastycznych. O dwóch powieściach mowa w tym wpisie, trzecia - dwutomowa Blackout/All Clear - chyba jeszcze nie została przetłumaczona, ale mam ją w planach w oryginale.

Mamy połowę XXI wieku. Podróże w czasie są jednym z elementów pracy historyków. Centrum podróży mieści się na Uniwersytecie w Oxfordzie, skąd badacze wyruszają na swoje wyprawy. Uparta studentka historii, Kivrin Engle, przekonuje profesorów, by wysłali ją do średniowiecza. Jest doskonale przygotowana, niemniej wyprawa uważana jest za zbyt niebezpieczną, by podejmowała ją młoda dziewczyna. Kirvin stawia na swoim, sieć przenosi ją do XIV wieku - razem z rozbitą karocą, upozowaną na ofiarę napadu rozbójników (bo skąd miałaby się ni stąd, ni zowąd, wziąć w wiosce młoda dziewczyna z wyższej sfery).
I nagle uderza tragedia. Współczesny Oxford  zostaje zaatakowany przez wirus nowej grypy. Zarażona tym samym wirusem Kirvin przez kilka dni znajduje się w stanie delirium. Szczęśliwie trafia pod opiekę dość zamożnej miejscowej rodziny.  Zdrowieje i mogłaby  rozpocząć obserwację obyczajowości. Ale nieszczęścia chodzą parami. W wyniku pomyłki Kirvin została przeniesiona w rok 1348 (zamiast planowany 1320 r.) - w czasy wybuchu w Anglii epidemii Czarnej Śmierci. Grypa w Oxfordzie paraliżuje uniwersytet i uniemożliwia ściągnięcie z powrotem nieszczęsnej studentki. Profesor Dunsworthy rozpoczyna samotny wyścig z czasem, żeby uratować Kirvin.

Od książki dosłownie nie można się oderwać. Walka z czasem i bezlitosne epidemie emocjonują tak, że pochłaniałam powieść z wypiekami na twarzy. Należy jednak być świadomym, że nie jest to tylko ciekawa przygodowa lektura - pochód Czarnej Śmierci pokazany jest z bezlitosną szczerością. Czytelnik i bezradna Kirvin moga tylko patrzeć. Cuda się w tym świecie nie zdarzają.

Kiedy już odpowiednio zdołujemy się "Księgą sądu ostatecznego" możemy sięgnąć dla odprężenia po napisaną w zupełnie innym tonie powieść "Nie licząc psa". Większość z Was pewnie odgaduje po tytule nawiązanie do książki "Trzech panów w łódce, nie licząc psa" Jerome K. Jerome - i bardzo słusznie.

Historyk Ned Henry, specjalista od wieku XX, rozpaczliwie poszukuje strusiej nogi biskupa** - w 1940 roku. Nie robi tego dobrowolnie. To pewna bogata Amerykanka, Lady Schrapnell, herod-baba, która budzi lęk w męskich sercach, opętana wizją odbudowy katedry w Coventry, domaga się odnalezienia i dostarczenia do współczesności (2057 rok) artefaktów, które zostały zniszczone podczas bombardowania świątyni w czasie drugiej wojny światowej. Neda, który wykonał zdecydowanie zbyt dużo skoków w czasie, dopada atak choroby, powiedzmy, czasomocyjnej. Żeby mógł odbyć rekonwalescencję, trzeba ukryć go jednak ukryć. Lady Schrapnell nie przyjmuje wymówek. Ned zostaje więc wysłany w czasy wiktoriańskie. Tam, w towarzystwie młodego studenta Terence'a St. Trewes ląduje na łódce, która spokojnie sunie po Tamizie (brzmi znajomo?). Słońce, woda, relaks - jeśli Ned myśli, że to jego przeznaczenie, to grubo się myli. Płynie w sam środek zamotanej intrygi, obejmującej trzy wieki, a w której istotną rolę odegra rozkapryszona panna w falbankach, kotka imieniem Księżniczka Ardżumand i nieszczęsna strusia noga biskupa.

W przeciwieństwie do ściskającej za gardło "Księgi sądu ostatecznego", "Nie licząc psa" to rodzaj obyczajowej komedii. Nie należy jednak wyłączać szarych komórek, bo dzieje się tu dużo (streszczenie fabuły jest praktycznie niewykonalne), a zawiłe właściwości podróży w czasie i ich wpływu na współczesność niekiedy wręcz ciężko pojąć. Mogę polecić nie tylko wielbicielom fantastyki, ale także czasów wiktoriańskich - a szczególnie powieści Jerome'a.

* Gwoli dokładności - powstało też opowiadanie pt. "Fire Watch".
** Nie, nie zdradzę, co to.

2 czerwca 2012

Królewna w zbroi

Kto by pomyślał, że można bajkę o Królewnie Śnieżce oglądać z zapartym tchem? Rewelacyjna adaptacja. Tyle chciałam powiedzieć.


No dobra, nie będę taka, powiem więcej.

Podczas szczególnie ciężkiej zimy mała królewna Śnieżka traci ukochaną matkę. Wkrótce potem tajemnicza armia atakuje królestwo. Ojciec Śnieżki pokonuje wroga, ale jednocześnie spotyka tajemniczą piękność, która oszałamia go do tego stopnia, że natychmiast czyni ją swoją drugą żoną. Tym samym podpisuje na siebie wyrok śmierci. Jego córka znajdzie się w szponach macochy, okrutnej i nieszczęśliwej zarazem kobiety, opętanej myślą o wiecznej młodości i przekonanej, że tylko nieskazitelna uroda da jej szczęście. Przez wiele lat więziona, królewna ucieka. Jej tropem, do Mrocznego Lasu, zostaje wysłany znający tamte okolice łowca (nader przystojny). Jednocześnie pewien książę, przyjaciel Śnieżki z dzieciństwa, wyrusza jej na pomoc.


Mamy złą macochę, piękną niewinną królewnę, przystojnego i szlachetnego księcia, zaczarowane lustro, siedmiu krasnoludków oraz bonus w postaci Chrisa Hemswortha. Z wyjątkiem tego ostatniego wszystkie elementy zgodne są ze starą baśnią, a jednak twórcom udało się uzyskać całkiem nową, świeżą jakość. Film utrzymany jest w konwencji mrocznego fantasy, zdecydowanie nie nadaje się dla dzieci. Śnieżka nie jest już bierną dzieweczką, która pierze krasnoludkom gatki i czeka na wybawienie. Czuje się odpowiedzialna za swój lud, gnębiony przez złą Królową, i jest dla niego gotowa poświęcić życie. Szczęśliwie, w tej bajce nie chodzi o to, z kim się Śnieżka chajtnie na końcu. A mamy dwóch przystojniaków, więc żywiłam pewne obawy co do intensyfikacji romansowych dramatów. Na szczęście niesłusznie.

Charlize Theron, grająca macochę, jest fantastyczna - piękna i zła, właśnie taka, jaka powinna być. Miłym zaskoczeniem była Kristen Stewart. Przyznaję, że po obejrzeniu "Zmierzchu" miałam jak najgorsze przeczucia do obsadzenia jej w roli Śnieżki. Na szczęście okazało się, że panna Bella ma cały arsenał min, a ponieważ rola nie wymagała rozdawania uśmiechów na prawo i lewo*, pasowała do niej doskonale. Sama się dziwię, że to piszę, ale nie zamieniłabym jej na inną. O Chrisie Hemsworthie nawet nie będę wspominać, bo po "Thorze" jestem gotowa oglądać go we wszystkim. Poza tym - doskonała i dopracowana scenografia, przepiękne plenery, nieprzesadzone efekty specjalne, świetna muzyka. Po obejrzeniu zwiastuna obawiałam się, że wszystkie najlepsze momenty zostały już w nim pokazane - jak to często się zdarza w średnich filmach. Okazało się jednak, że był to tylko niewielki ułamek. Z nielicznych minusów - uważam, że mogli sobie darować słodkookie elfy i milusie zwierzaczki o futrzanych pupkach w zaczarowanym lesie, ale malutko ich, więc nie razi to jakoś bardzo.


Chyba już zgadujecie, że uważam ten film za najlepsza filmową bajkę ever. Gorąco zachęcam do obejrzenia.

 
 
* Ta aktorka z założenia się nie uśmiecha. Czasem jej trochę kąciki warg drgną. Ale tylko trochę.

29 maja 2012

Podręczny zestaw superbohaterów

John Carter

John Carter, reklamowany z wyprzedzeniem jako wydarzenie sezonu, przeszedł przez kina niemal bez echa. Nie mogę się temu dziwić.

Po pierwsze - główny bohater jest boleśnie nijaki. W scenariuszu nie zapewniono mu wystarczająco fascynującej osobowości, a casting przeprowadzono chyba według kryterium: "ma ładnie wyglądać z długimi włosami". Trudno się do niego przywiązać, bo nie wzbudza żadnych uczuć, chyba że irytację. Gdyby pozwolono nam zadać jakieś pytanie bohaterowi, brzmiałoby ono chyba: "Ale o co właściwie ci chodzi, człowieku?".

Po drugie - znaczna przewaga efektów specjalnych nad fabułą. O ile część dziejąca się na Ziemi w XIX w. jest dość intrygująco pomyślana, to historyjka z Marsa jest banalna do bólu. Mieszanka "Gwiezdnych wojen" z "Avatarem". Trochę fantazyjnych zielonych stworków i piękna wojownicza księżniczka, która ma być wydana za niesympatycznego typa, a zakochuje się w naszym bohaterze. Wizualnie ładne to było, ale nic więcej. Jedyny plus tej części to piesek z Marsa - uroczy.

Stracona szansa. Mogło być dzieło kultowe, a wyszła nudnawa bajka. Może spodobać się starszym dzieciom / młodszym nastolatkom.

Conan Barbarzyńca


Dla Jasona Momoa mogę znieść wiele. Z tym hasłem podjęłam próbę obejrzenia Conana Barbarzyńcy. Od razu wyjaśniam, że pierwowzoru książkowego nie znam, a co gorsza nie widziałam nawet wersji z gubernatorem Arnoldem. Ale wiem, o co w niej chodziło, bo obejrzałam adekwatny odcinek Nostalgicznego Krytyka na youtube (swoją drogą polecam).

To, czym się nowy Conan nie różni od starego, to spora dawka absurdów - np. niewiarygodnie szybki i skuteczny zabieg cesarskiego cięcia wykonany sztyletem na polu bitwy. Całe szczęście, ze atakujący wrogowie taktownie postanowili nie przeszkadzać i kurcgalopkiem przenieśli się na drugi plan. Trzeba chyba być pozbawionym poczucia humoru, żeby obejrzeć cały ten film na poważnie. Na szczęście wentyl w postaci prywatnych komentarzy z offu pozwolił nam pełniej docenić dzieło. Zresztą, fabularnie nie był nawet taki zły - co wnioskuję na podstawie tych nieczęstych momentów, kiedy miałam otwarte oczy. Zamykałam je, żeby nie widzieć niewiarygodnej ilości komputerowych trójwymiarowych flaków latających po ekranie.

Dobrze zagrany. Barbarzyńca był rzetelnie barbarzyński, czasem robił wrażenie autystycznego psychopaty, ale równoważył to wyglądem ;) Ukochana Conana, Tamara, jak zwykle w amerykańskich superprodukcjach - ładna i kompletnie nijaka. Twarz nie do zapamiętania. Świetna za to wiedźma Marique.

Film raczej dla bezkrytycznych wielbicieli Conana. I Jasona Momoa :)

17 kwietnia 2012

Ekranizacja idealna?

Pierwszy raz zdarzyło mi się coś takiego.

Zawsze twierdziłam, że należy najpierw przeczytać książkę, a potem obejrzeć ekranizację i że niemal zawsze ekranizacja okazuje się słabsza niż pierwowzór. Tym razem też najpierw sięgnęłam po pierwszy tom Pieśni Lodu i Ognia pt. "Gra o tron", którego recenzja była TU. Podobało mi się, ale nie aż tak, jak na to liczyłam. Nawet nie ciągnęło mnie szczególnie do drugiego tomu, a i do serialu umiarkowanie. Chciałam obejrzeć, ale niekoniecznie zaraz-już-natychmiast.

Zabraliśmy się w końcu do pierwszego sezonu razem z T., który książki nie czytał. Serial zajął nam jakieś trzy dni. Zająłby mniej, gdybyśmy mogli poświęcić mu więcej czasu. Zgodnie oszaleliśmy na jego punkcie. Nie uważam przy tym, że jest lepszy niż powieść, jest równie dobry, ale w jakiś dziwny sposób dopiero on pozwolił mi ją docenić. Stanowi idealne uzupełnienie, ilustrację - jest dla mnie integralną częścią tej historii.

Całe szczęście, że zaczął się na HBO drugi sezon, bo pierwszy był stanowczo za krótki - to jego jedyna wada. Poza tym ma same zalety: akcję, plenery, dopracowane szczegóły (zróżnicowany akcent językowy u poszczególnych postaci!) i świetnie dobranych aktorów. No, może Daenerys ze swoją smerfetkową urodą nieszczególnie mi się podoba, ale gra dobrze, a ja po prostu w książce nie przepadałam za tą postacią. Cała reszta jest po prostu idealna - i to zarówno aktorzy pierwszo- jak i drugoplanowi. Cieszę się, że postaci, które upodobałam sobie w książce, tak dobrze wypadły w filmie. W Tyrionie Lannisterze, granym przez Petera Dinklege'a (uwielbiam go za "Dróżnika"), można się zakochać. Khal Drogo o egzotycznej urodzie Jasona Momoa jest w równych proporcjach barbarzyński i pociągający. Musiałabym się rozpływać w zachwytach nad każdym bohaterem - polubiłam nawet Catelyn i Sansę. Podoba mi się to, że nie są dobierani aktorzy zjawiskowo piękni, lecz charakterystyczni - taką urodę cenię znacznie bardziej.

Fabularnie film jest zdumiewająco wierny powieści - rzecz jasna nie znam oryginału na pamięć, czytałam go jakiś czas temu, więc może coś tam obcięto, ale mnie niczego do szczęścia nie brakowało. Historia każdego z bohaterów jest spójna. Poza tym nie oczekuję od twórców, że zilustrują każdy akapit, już z tego wyrosłam. Zdaje mi się tylko, że scen burdelowych pojawiła się nadwyżka - mniej było za to krwawych walk, które w książce od pewnego momentu omijałam, przytłoczona nadmiarem flaków.

Podsumowując - weszłam do gry na całego, zostałam fanką i teraz tylko nie wiem, za co łapać najpierw - drugi sezon czy drugi tom?


Gra o tron / Game of throne, serial TV, 2011

8 marca 2012

Jak się włamać do cudzej głowy i jak stamtąd uciec

Po pierwsze - okładka jest zachwycająca. W naturze bardziej niż na zdjęciu obok, bo ma łagodniejsze kolory, głębię i miły w dotyku papier. Od czasu do czasu przerywałam lekturę, żeby na nią spojrzeć i pogłaskać :)

Po drugie - treść wzbudziła u mnie mieszane uczucia. Autorka jest bez wątpienia dobrą pisarką, jej stylowi nie można niczego zarzucić - czyta się gładko, ale nie bezmyślnie. W powieści pojawia się - co bardzo lubię - wiele informacji z tak niełatwych dziedzin, jak filozofia, teologia i fizyka kwantowa. Wymagało to od pisarki sporej wiedzy albo czasochłonnych poszukiwań, albo jednego i drugiego. Bohaterka wzbudziła moją sympatię - swoją niekompromisowością przypominała mi Smillę z książki Petera Hoega. Akcja wciąga. Mimo wszystko jednak nie przepadam za książkami, które wychodzą ze stricte realistycznego poziomu, żeby potem rozwinąć się w całkowicie abstrakcyjną akcję (chyba że to książki dla dzieci).

Ariel Manto pisze pracę naukową na temat, który przekracza zdolności mojego zapamiętywania (nie mam egzemplarza książki pod ręką). Tak się jednak dziwnie złożyło, że jej promotor znika, jeden z budynków uniwersyteckich zaczyna się walić, a Ariel napotyka w antykwariacie książkę, która nie ma prawa tam być. "Koniec Pana Y" XIX-wiecznego pisarza Thomasa Lumasa uznawana jest za przeklętą, bo wszyscy, którzy ją czytają, giną. na świecie istnieje tylko kilka egzemplarzy. Tymczasem Ariel dostają ją do rąk własnych i odkrywa drogę prowadzącą do świata umysłów. Czym jest Troposfera - jak się tam dostać, jak przeżyć, i jak uciec? Tego możecie dowiedzieć się z książki.

„Czy Bóg powstał z ludzkich myśli, czy to ludzie powstali z myśli Boga?” Mieszają się w tej powieści kwestie wiary, nauki, miłości, seksu oraz  podróży w czasie i przestrzeni na falach myśli. Chciałam ją przeczytać i cieszę się, że mi się to udało, ale nie jest to powieść, do której będę wracać.

Powieść była nominowana w 2008 roku do nagrody Orange Prize for Fiction.

Scarlett Thomas
Koniec Pana Y
The End of Mr. Y
Sonia Draga 2010 

29 lutego 2012

Historia, która nie ma końca


Każdy pewnie zna (przynajmniej każdy w wieku zbliżonym do mojego ;)) "Niekończącą sie historię" za sprawą ekranizacji z 1984 r. (Czy gra wam teraz w głowie piosenka Limahla "Neverending stooory" la lala la la la...?)

Był sobie kiedyś chłopiec imieniem Bastian, zaniedbywany przez owdowiałego ojca, wyśmiewany przez kolegów. Chłopiec zdobył wielką tajemnicza księgę i wyczytał w niej historię Fantazjany, krainy, której grozi ogromne niebezpieczeństwo, gdyż pochłania ją nicość, a jej władczyni, Dziecięca Cesarzowa, jest nieuleczalnie chora. Na poszukiwanie lekarstwa dla niej wyruszył Atreju, z pomocą Fuchura, smoka szczęścia. Bastian kibicował jego poszukiwaniom, az w końcu sam stał się częścią niekończącej sie historii i mógł ocalić Dziecięcą Cesarzową i Fantazjanę.

Wszyscy znamy tę historię, ale to nie jest cała historia. To nawet nie jej połowa.

Ciąg dalszy recenzji na blogu Klasyka Młodego Czytelnika.

19 września 2011

Wpadłam na chwilę

Recenzji dziś jeszcze nie będzie, ale że się stęskniłam, to zamieszczam wygrzebane z netu informacje filmowo-ekranizacyjne, które mnie bardzo cieszą.

1. Igrzyska śmierci (The Hunger Games) na podstawie powieści Suzanne Collins trafią na ekrany podobno w marcu przyszłego roku. Zdjęcia obiecujące - oby tylko nie wyszedł z tego drugi Zmierzch, czyli smętna dziewoja i dwóch konkurentów do ręki. (Krótki zwiastun tu.)

Katnis (Jennifer Lawrence)
Peeta (Josh Hutcherson)
Katniss i Gale (Liam Hemsworth)


2. Peter Jakcson z kolei kręci właśnie Hobbita (The Hobbit: An Unexpected Journey), czyli ksiażkowy prequel do Władcy Pierścieni. Chociaż powieść ta podobała mi się mniej niż Władca..., to bardzo chętnie obejrzę ją na dużym ekranie. Film podobno ma się składać z dwóch części, a do kin zawita dopiero w grudniu 2012.

Martin Freeman jako Bilbo Baggins




3. Szykuje się nowa ekranizacja bajki o Królewnie Śnieżce - Snow White and the Huntsman. Zainteresowałam się, bo autorem zdjęć jest Greg Fraser, czarodziej obiektywu z Jaśniejszej od gwiazd Jane Campion. Obsada też niczego sobie, chociaż nie jestem wielbicielką wampirzej Kristen-mam-tylko-dwie-miny-Stewart. Premiera w dzień dziecka 2012.

23 sierpnia 2011

Nadciąga zima, czyli weszłam do gry

"Gra o tron" i jej kolejne tomy przewinęły się przez tyle blogów, że ci, którzy jeszcze nie czytali prawdopodobnie cierpią już na Martinowstręt. Ale to dobra książka jest, więc nie wspomnieć o niej żal.

Nie jestem fanką fantastyki. Kiedyś czytałam więcej, z biegiem czasu coraz i coraz mniej, Gra o tron jest pierwszą od dawna pozycją z tego nurtu. Połknęłam w dwa dni, chętnie dowiem się, co dalej, ale za fantastyką nadal nie przepadam. Wybaczcie. Duża korzyść z prowadzenia bloga, którą u siebie odnotowałam, to niejakie wykrystalizowanie się moich literackich upodobań i już wiem, że fantasy stoi u mnie na półce "raczej nie", a science-fiction na "całkiem podziękuję". Jasne, od wszystkiego są wyjątki, wielbię nad życie Władcę pierścieni Tolkiena, w kategorii "powieść, która porwała mnie ze szczętem" dzierży prawdopodobnie palmę pierwszeństwa. Diuna Herberta była przyjemnie odświeżająca (jeśli takim może być gorący piasek pustyni), zamierzam też dać szansę "Ziemiomorzu" Le Guin i Lemowi.

Do tego ostatnio cierpię na czytelniczy zastój. Na wakacje zabrałam chyba około siedmiu książek i przywiozłam je z powrotem, niektóre lekko napoczęte, a niektóre wcale. Mam wrażenie, że ostatnio blog zaczyna mi odbierać radość z czytania, czuję presję, żeby przeczytać cokolwiek i wstawić notkę. Tworzenie takiego potwora, który pożera moją pasję, nie było moim zamiarem, dlatego zastanawiam się nad tymczasowym zawieszeniem działalności. Może jak nie będę miała gdzie się pozachwycać nad lekturą, to zatęsknię. Odkąd zaczęłam czytać klasykę, zauważyłam, że przynosi mi ona dużo więcej radości niż jakiekolwiek współczesne dzieło. Klasyki na wakacje nie zabrałam, może w tym był problem. Słucham sobie teraz audiobooka Kamień księżycowy i, ach, uwielbiam Collinsa. Dawno już temu czytałam jego Kobietę w bieli i nie mam pojęcia, czemu czekałam tak długo, żeby znów po niego sięgnąć. Może mi te wszystkie nowości wpychały się w paradę.

Te chaotyczne dwa akapity oczywiście mają się nijak do samej Gry o tron. No, może tylko tyle, że o ile książka mnie naprawdę wciągnęła, to nie zachwyciła aż tak, jak się spodziewałam. Czyli kategoria "bardzo dobra książka", ale nie (nader pojemna) kategoria "moja ulubiona książka".

Odmawiam opowiadania, o czym to jest. Po pierwsze, wielu to już zrobiło przede mną, po drugie - akcja jest taka zagmatwana, że nie i już ;) W każdym razie rzecz dzieje się w zjednoczonych Zachodnich Królestwach, na czele których stoi król Robert, nie on jest jednak na pierwszym planie. Najważniejsza jest rodzina Starków, możnowładców z północnego krańca Królestw (tam, gdzie zimno), do których należą: Eddard i jego żona Catelyn oraz ich dzieci: Robb, Sansa, Arya, Brandon i Rickon, a także bękart Eddarda - Jon Snow. Poza nimi kluczowa jest postać trzynastoletniej Daenerys Targanyen, księżniczki na wygnaniu. Jej ojciec był królem przed Robertem i został obalony w bardzo krwawy sposób. Danny i jej brat szukają teraz sposobu by odzyskać dziedzictwo. No i jest jeszcze Tyrion "Krasnal" Lannister, karzeł i brat królowej - chyba mój ulubieniec ze względu na cięte poczucie humoru. Intryg jest co niemiara, walk jeszcze więcej, do bohaterów nie należy się za bardzo przywiązywać, bo Martin łatwo się ich pozbywa, jednym słowem - dzieje się.

Akcja podzielona jest na krótkie rozdzialiki zatytułowane imieniem bohatera, którego dotyczą (Eddard, Catelyn, Jon, Sansa, Arya, Bran, Daenerys i Tyrion, czy kogoś pominęłam?). Kiedy człowiek już wciągnie się w historię jednej osoby, autor przeskakuje do drugiej, a kiedy już, marudząc, wciągnie się w drugą, przeskakuje do trzeciej. Parę razy wciągnęłam się na tyle, że nie byłam w stanie czytać po kolei, tylko kartkowałam strony, szukając dalszych losów danego bohatera, ale o tym cicho sza... Oczywiście wszystkie te historie mocno się zazębiają i po pierwszych 100 stronach kompletnego chaosu łatwo już zapamiętać kto z kim i dlaczego.

Bardzo mi się podobało to, że elementy nadprzyrodzone znajdują się na dalekim planie. Na pierwszym są ludzie i ich całkowicie niefantastyczne zachowania. Są jacyś groźni Inni, żyjący po lasach, wszyscy słyszeli o smokach, ale problemów nie załatwia się przy pomocy machania różdżką i nadprzyrodzonych "superpowers". Do tego każde działanie ma pięknie pokazane konsekwencje, każdy kij dwa końce i nikt nie jest czarno-biały.

Do niektórych bohaterów żywię większą sympatię (Jon, Tyrion, Arya), do niektórych mniejszą (Catelyn), ale o wszystkich czytałam z równym zainteresowaniem. No, troszkę może przesuwałam wzrokiem po opisach bitew... Ile tych flaków można w końcu znieść. Niespecjalnie podobał mi się wątek Danny, nie będę się czepiać, ale miałam wrażenie, że był najmniej oryginalny i było już mnóstwo analogicznych historii "od wątłej dziewczynki do superwojowniczki". Pomijając już, że - jak tradycja wśród pisarzy fantastyki każe - najbardziej atrakcyjne kobiety u Martina mają średnio 13-14 lat. Nie wiem, czy słyszał kiedyś o etapie "brzydkiego kaczątka"... Poza tym szczegółem świat wykreowany przez Martina jest wiarygodny w niemal każdym detalu, a do tego odznacza się rzadko spotykaną w tym gatunku głębią psychologiczną.

Teraz czekam aż T. przeczyta, a potem rzucamy się na serial.

George R. R. Martin
Gra o tron
Zysk i ska 2003
ss. 773

8 lipca 2011

Dobranocki dla dorosłych - część 1, czyli kobiety w opałach

Bajki nie są dla dzieci i tego się trzymajmy. Mała syrenka Andersena, którą każdy krok (na wyczarowanych nóżkach) bolał jakby stąpała po ostrzach, obcinane pięty i palce sióstr Kopciuszka, wredne macochy obtaczane nago w smole i pierzu. Można z tego zrobić słodką disneyowską wersję, ale ja wolę historię mroczną i pełnokrwistą. I - na szczęście - niektórzy filmowcy też.

Uprzedzam, że wybór filmów, który prezentuję, jest dość subiektywny - nie uwzględniłam "Ever after" z Drew Barrymore, czyli alternatywnej historii Kopciuszka, która mnie jakoś specjalnie nie zaciekawiła, ani "Alicji w Krainie Czarów" Tima Burtona, która mi się nie spodobała (recenzowałam ją już wcześniej - jako rozczarowanie sezonu zresztą). Za to w drugiej części tej notki pojawią się mroczne historie oparte na legendach raczej niż bajkach.

 A teraz usiądźcie wygodnie i posłuchajcie. Dawno, dawno temu, za siedmioma górami i siedmioma lasami żyła sobie...


~śnieżka dla dorosłych~
snow white: a tale of terror

...mała dziewczynka imieniem Lilian. Jej matka zmarła w tragicznych okolicznościach, ale mała ma kochającego ojca i czułą piastunkę. Cały jej świat wywraca się jednak do góry nogami, kiedy ojciec decyduje się ożenić po raz drugi. Do zamku Lilian przybywa Lady Claudia  i jej niemy brat. Macocha jest piękna i utalentowana, ale dziewczynka nie chce jej zaakceptować. Kiedy Lilian zaczyna dorastać, Claudia zaczyna być zazdrosna o urodę pasierbicy i czuje, że traci uwagę męża. Podjudzana przez magiczne lustro,  powoli popada na tym tle w obłęd. Dramatyczne wydarzenia (których nie chcę wam zdradzać) sprawiają, że decyduje się pozbyć się Lilian. Dziewczyna ratuje się ucieczką do lasu, gdzie natyka się na siedzibę siedmiu...nie, wcale nie krasnoludków...


Jeśli chcecie się dowiedzieć, czy Śnieżka ugryzła zatrute jabłko, czy jej ukochany stanął na wysokości zadania i czy ktokolwiek wyszedł z tego żywy, obejrzyjcie :) Nie polecam tego filmu dzieciom, jego klimat jest zdecydowanie zbyt mroczny, a Lady Claudia przerażająca. Sigourney Weaver jest naprawdę dokonała w roli macochy - zresztą to chyba jedyna wersja bajki, w której macocha nie jest tylko złą wiedźmą, ale też kobietą głęboko nieszczęśliwą i powoli popadającą w obłęd.


Śnieżka dla dorosłych / Snow white: a tale of terror, reż. Michael Cohn, USA 1997



 ~baśnie tysiąca i jednej nocy~
arabian nights

...córka wezyra, Szeherezada. Jej ojciec był doradcą Sułtana, a sułtan miał...cóż... poważne problemy emocjonalne. Jego ukochana żona zdradziła go z jego bratem i próbowała zabić - w rezultacie sama zginęła, a sułtan uznał, że wszystkie kobiety są takie same. Ponieważ według wymogów prawa musiał się ożenić, żeby nie stracić tronu, postanowił zabić oblubienicę w noc poślubną. Szeherezada wiedziała o tym planie, ale sama zaoferowała siebie jako małżonkę sułtana - znała go jako małego chłopca, od tamtego czasu kochała i miała nadzieję, że uda  jej się mu pomóc. Widziała w sułtanie nie okrutnego tyrana, ale człowieka nieszczęśliwego.

Oczywiście nie pozwoliła się udusić pierwszej nocy. Zaczęła opowiadać swemu niechętnemu mężowi historię Ali Baby i bezwzględnego rozbójnika Czarnego Kody (oraz jego czterdziestu pomocników). O świcie przerwała... a sułtan, który chciał się dowiedzieć dalszego ciągu, musiał czekać do następnej nocy...


Jeśli chcecie się dowiedzieć, co zrobił Sułtan, kiedy odkrył podstęp Szeherezdy i jakie jeszcze historie od niej usłyszał, obejrzyjcie. To moja ulubiona filmowa wersja tych baśni. Mili Avital ma urzekający głos i akcent, który sprawia, że rzeczywiście wspaniale się jej słucha. To doskonała opowieść o hipnotyzującej mocy słowa. Cała historia nadaje się w sumie i dla młodego widza, ale wątek miłości brata sułtana do pierwszej żony sułtana (którego tu nie rozwinę, żeby Wam nie odbierać przyjemności oglądania) jest raczej upiorny, a sam sułtan - bardzo prawdziwy w swoim obłędzie.

Vanessa May jako ukochana Alladyna
Jason Scott Lee jako Alladyn

Baśnie tysiąca i jednej nocy / Arabian nights, reż. Steve Barron, USA 2000

~dziewczyna w czerwonej pelerynie~
red riding hood


...śliczna, młoda dziewczyna, imieniem Valerie, której babcia podarowała czerwoną pelerynę. Z kapturem ;) Valerie miała ukochanego w swojej wiosce, ale matka postanowiła wydać ją za lepszą partię. Zanim jednak będzie można myśleć o ślubie, mieszkańcy wioski muszą uporać się z okrutnym wilkiem, który po dwudziestu latach przerwy znów zaczął zabijać. Pierwszą ofiarą staje się siostra Valerie. Wkrótce w wiosce pojawi się tajemniczy Ojciec Salomon, wraz ze swoimi egzotycznymi pomocnikami, który wyjawi, że za zabójstwa wcale nie odpowiada wilk, lecz wilkołak - a jest nim prawdopodobnie ktoś z mieszkańców wioski.



Film utrzymany jest w klimatach bajkowo-średniowiecznych, a jego największym atutem są piękne zdjęcia. Z fabułą nieco gorzej - historia Valerie i jej dwóch ukochanych nieodparcie kojarzyła mi się ze Zmierzchem, a wyjaśnienie zagadki było niestety dość słabe. Z minusów wymieniłabym jeszcze nader współczesną fryzurę ukochanego Valerie (żelowaną chyba specjalnie pod nastolatki) oraz stale uchylone usta, skądinąd ślicznej, Amandy Seyfried (to jakaś nowa moda - obejrzyjcie sobie Sucker Punch - tam główna bohaterka nie zamyka ust nawet na sekundę). Mimo wszystko, jeśli ktoś lubi bajki, to - dla urokliwej strony wizualnej -  spróbować warto.


Dziewczyna w czerwonej pelerynie / Red riding hood, reż. Catherine Hardwicke, USA 2011

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...