Pokazywanie postów oznaczonych etykietą opowiadania. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą opowiadania. Pokaż wszystkie posty

29 stycznia 2012

Z literacką wizytą we Wrocławiu

Jak to jest, że mnie się zawsze wszystko podoba na odwrót niż innym? Niech mi to ktoś wyjaśni. Nie zachwyciła mnie Majgul Axelson, którą chwalą wszędzie (dobra pisarka, ale czarnowidząca, więc nie, dziękuję). "Cukiernię pod Amorem" zakończyłam w połowie (nie wciągnęła mnie), a "Dom sióstr" Link uważam za ciężkiego gniota (wybaczcie, tak już mam). Nie boli mnie ta odmienność gustów, ale jednak zastanawia...


Przy poniższym zbiorku opowiadań nie było inaczej. Po lekturze rzuciłam się na recenzje, których sporo pojawiło się na blogach kilka tygodni temu, i odkryłam, że u mnie znowu wszystko stoi na głowie... Chwalony Chwin znudził mnie tak, że porzuciłam książkę w połowie jego opowiadania i przez parę tygodni nie mogłam się zmusić, żeby do niego wrócić. Skończyłam opowiadanie, kartkując i krzywiąc się, bo mnie rozbolały zęby od zderzenia banałów i nieprawdopodobieństwa oraz udźganych na siłę nazw ulic i innych zakamarków Wrocławia. Zachwalana jako najlepsza "Oddana" Łukasza Orbitowskiego była dobra, po prostu dobra, ale dla mnie za bardzo wydumana. Kuczoka skwitowałam skrzywieniem jak po cytrynie, jak nie ma, o czym pisać, to najlepiej o seksie, a żeby było bardziej oryginalnie to jeszcze dorzućmy profanację - zupełnie jak w polskim kinie. Braki w fabule najlepiej uzupełnia się rozebraną aktorką. Ech... Ale od początku.


Wrażenie pierwsze
A na początku zauważyłam okładkę, na której zepsuto ciekawy pomysł (w dolnej połowie) koszmarnym typograficznie tytułem - "hej, właśnie nauczyłem się używać Worda i umiem zrobić taki kolorowy napis", co z tego, że pasuje jak sól do herbaty. Ale nie oceniajmy po okładce, przejdźmy do treści...


Wrażenie drugie
A zbiorek rozpoczynał się niestety, ach niestety, tym niefortunnym Chwinem, porzuconym w połowie (opowiadania ułożono alfabetycznie wg nazwisk autorów i moim zdaniem nie był to dobry pomysł). Banalna strona opowiadania mówiła o małżeństwie, które się pokłóciło o pierdoły i rozstało, a nieprawdopodobna o bałkańskich szczudlarzo-hakero-prawieaniołach, co to im postanowili wiarę w miłość wzajemną przywrócić. No, nie zachwyciło mnie.

Na drugi ogień poszła Iwasiów, która na szczęście znacznie lepiej opowiadała o poszukiwaniach informacji o pewnej miłości z dawnych lat, która się rozegrała we Wrocławiu. Niemniej także i to opowiadanie pozostawiło mnie letnią i raczej znudzoną.

Wrażenie trzecie
Dalej było już lepiej. Karpowicz, którego byłam bardzo ciekawa, nie rozczarował. Napisał opowiadanie, które bez marudzenia przeczytałam od początku do końca. Zaciekawił, ale pozostawił bez irytującego niedosytu. O kobiecie, która zakochuje się w nastolatku, krótko mówiąc.
Potem, niestety, nastąpiły zgrzyty w wykonaniu Kuczoka, czyli opowiadanie o doggingu we wrocławskim kościele, oraz Malickiego - o pisarzu, który  miesza fikcję z rzeczywistością (nudno).
Za to dalej dobra "Oddana" Orbitowskiego - mroczna historia dziewczyny porwanej przez rzekę. I oddanej... Ciekawy debiut Joanny Pachli "Stacz", o zakochaniu z wzajemnością, ale w jak się okazuje, niewłaściwym człowieku. Wizualizacja spaceru o północy w Wigilię z mężczyzną przebranym za zebrę - bezcenna. Drugie, po Karpowiczu, opowiadanie, które uczciwie przeczytałam od początku do końca, nie mając nawet przez chwilę chęci przeskakiwać wzrokiem akapitów.
Pasewicz w roli zaskoczenia tomu - opowiadanie o miłości homoseksualnej jakoś mnie nie pociągało, a połknęłam je, nagrodzona przewrotnym, a jednak życiowym zakończeniem.
Dalej Pilipiuk, za którym jakoś szczególnie nie przepadam, naprawdę dobrze rozprawił się z konwencją kryminalną i chociaż motywy zbrodni odkryłam za szybko, to i tak bawiłam się dobrze tym makabrycznym opowiadaniem o samobójstwie poprzez... mumifikację.
Równie mocno spodobał mi się utwór Marty Syrwid, pozornie banalna historia "podrywu", ale świetnie opowiedziana, cudownie prawdziwym (aż do bólu) i giętkim językiem. Jedyna autorka, po której "pełnowymiarowy" utwór chcę po tym wrocławskim doświadczeniu sięgnąć (wydała powieść "Zaplecze").
Trio Grin-Grzegorzewska-Świetlicki, zjechani równo we wszystkich recenzjach, nie wydali mi się aż tacy źli. Teatrzyk absurdu, a ja lubię ten gatunek. Może nie było to mistrzostwo świata (ech, "Dialogi na cztery nogi"...), ale nie bolało. 
Krzysztof Varga nawiązuje do Śniadania u Tiffany'ego. Znów jestem wyjątkiem, bo Holly Golightly mnie wyłącznie drażni (w książce, filmu nie widziałam), ale opowiadanie niezłe. I wreszcie dość udane dziełko Andrzeja Ziemiańskiego - po twórcy "Achai" nie spodziewałam się sympatycznego realizmu z akcentem magicznym.


Polecam zainteresowanym (miłością, Wrocławiem, opowiadaniami), nie jest to lektura obowiązkowa, ale ja cieszę się, że ją przeczytałam. Początkowo miałam czarne przeczucia, więc zbiorek zaskoczył mnie pozytywnie. Sięgnęłam po niego głównie dlatego, że mało czytam polskich autorów, wielu kojarzę tylko z nazwiska i uznałam to za dobrą okazje do ekspresowego zapoznania się z ich stylem. W efekcie, na pewno zapamiętam Karpowicza, Syrwid i Pasewicza, a może sięgnę też po "Wampira z M3" Pilipiuka (którego znałam wcześniej, ale nie przepadałam za nim - za Pilipiukiem, nie za wampirem ;)).

26 lipca 2011

Na Wyspie Księcia Edwarda

"Jeśli jeszcze raz wspomni o Blythe'ach, rzucę w niego tym dzbankiem", pomyślała Susette. (s. 566)

Ja bym też chętnie rzuciła...

"Ostatni tom serii powieści o Ani Shirley wydany w pełnej, nie okrojonej wersji, w zgodzie z oryginalnym maszynopisem przekazanym przed laty kanadyjskiemu wydawcy przez autorkę. Do tej pory skrócona o około 100 stron książka dostępna była w sprzedaży (również w Polsce – Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009) pod tytułem Spełnione marzenia. Usunięte z poprzednich edycji tytułu strony rzucają nowe światło na historię wielu bohaterów cyklu. To znakomita lektura dla młodych i nieco starszych czytelników." (notka wydawcy)






Niech Was nie zwiedzie tytuł "Ania z Wyspy Księcia Edwarda". Przede wszystkim - to zbiór luźnych opowiadań, a nie kolejny tom powieści. Ania, Gilbert i ich dzieci nie są bohaterami żadnego opowiadania. Pomiędzy opowiadaniami umieszczone są wiersze "autorstwa" Ani i jej syna Waltera (naprawdę L.M. Montgomery) - i przy nich pojawiają się króciutkie dialogi między członkami rodziny Blythe'ów. W rozmowach tych nie pada jednak nic nowego - są to niemal wyłącznie odniesienia do  wydarzeń z wcześniejszych tomów.

Bohaterami opowiadań są  mieszkańcy Glen St. Mary, którzy poza przeżywaniem swoich perypetii (na ogół romasowo-matrymonialno-dziecięcych) mają istną obsesję na punkcie rodziny Blythe. Co drugie zdanie pojawiają się powołania typu "tak mówi doktor Blythe, tak uważa doktorowa, która jest piękną i przemiłą kobietą, to mówiła mi Zuzanna Baker". Bardzo szybko staje się to po prostu irytujące. Gdzieś w jednej czwartej tomu byłam w stanie szczerze znienawidzić Anię, Gilberta, Zuzannę i całą progeniturę. Ratowało mnie tylko to, że niektórzy bohaterowie też mieli dosyć tych inwokacji (patrz cytat na wstępie). Angielski tytuł "The Blythes Are Quoted" jest jak najbardziej na miejscu - bo cytowani są w kółko. Polski nie ma sensu.

Podobno L.M. Montgomery po prostu zebrała różne swoje opowiadania - opublikowane w gazetach i te nigdy nie wydane, powplatała wzmianki o Ani, przełożyła "jej" poezją i zaniosła wydawcy. Rozumiem obecny pęd do wydania ostatniego dzieła pisarki w takiej postaci, w jakiej chciała je widzieć - można to uznać za rodzaj hołdu. Jednak reklamowanie tego jako ostatniego odnalezionego tomu Ani ("niepublikowany wcześniej ostatni tom przygód Ani z Zielonego Wzgórza" - cytat z okładki polskiego wydania) jest bzdurą podyktowaną chyba chęcią wyciągnięcia pieniędzy od fanów cyklu (na "Blythe'ów" mogliby się nie złapać).

"Fabuła powieści jest o tyle zaskakująca, iż w niczym nie przypomina poprzednich części – odpowiada na takie problemy jak zdrada, starość, śmierć, niechęć do kobiet, nieślubne dzieci." (stąd). Rzeczywiście nie przypomina to poprzednich części Ani z Zielonego Wzgórza, ale w innych opowiadaniach te tematy się pojawiały. Tu może rzeczywiście są nieco silniej zaznaczone, ale bez sensacji. Skala mroczności nieco wzrosła w drugiej, krótszej części (tom podzielony jest na dwie części - pierwsza dotyczy czasów sprzed I wojny światowej, druga - po niej). Miałam wrażenie, że po prostu opowiadania te powstały później niż "Ania", kiedy o niektórych sprawach można było mówić i pisać śmielej.

To, co mną wstrząsnęło najbardziej, to nie morderstwa i nieślubne dzieci. W ostatnim opowiadaniu pojawiają się imiona wnuków Ani i Gilberta - w to aż nie chce się wierzyć, bo jak Ania mogłaby być czyjąś babcią! Najdziwniejsze jednak wrażenie robi wspomnienie Holokaustu. Ania Shirley i Holokaust wymienione jednym tchem, to jak zderzenie galaktyk z równoległych światów - niemożliwe.

To, czego zupełnie nie załapałam natomiast, to zapowiadane odarcie Gilberta ze wspaniałości: "The Globe and Mail" zwrócił uwagę, że fani powieściowego męża Ani, dobrego doktora Gilberta Blythe, "mogą teraz chcieć zasłonić oczy". W nowej książce Gilbert to drań i manipulator, ogarnięty chęcią kontrolowania wszystkich. (też stąd). Eee.... że co? Mnie się wydawał taki jak zawsze, pojawiał się jako ten wspaniały doktor Blythe,  kochający maż i doskonały ojciec - jeśli ktoś mógłby mnie naprowadzić na jakiś trop, byłabym wdzięczna.

Wracając jeszcze do praktyk polskiego wydawcy, to poza tytułem i reklamą przyczepię się jeszcze do niedbalstwa w imionach. Dziwna jest ta praktyka tłumaczenia imion, która sprawiła, że Jim Blythe był Kubą, ale Krzyś Ford - oryginalnym Kennethem (w wersji z mojego dzieciństwa było dokładnie na odwrót). Imion poza rodziną Blythe na ogół nie tłumaczono, więc w opowiadaniach występowali George, Dick i Ursula, a nie Jerzy, Ryś i Urszula. Jednak  narzeczona Jima/Kuby Blythe'a, córka pastora Mereditha, występuje czasem pod oryginalnym imieniem Faith, a czasem jako Flora...* Ja wiem, że to ta sama osoba, ale ktoś nie oblatany w twórczość Montgomery chyba się nie połapie. Fakt, jestem przyzwyczajona do starego wydania "Ani..." i do tamtych imion (też swobodnie niekonsekwentnych), ale jeśli już w nowych wydaniach chcieli coś zmienić, to proszę - albo Jim, Kenneth i Faith, albo Kuba, Krzyś i Flora.

Z innych błędów - w posłowiu na końcu książki  jest w przypisie zdanie "W ostatnim opowiadaniu "Spełnione marzenia", którego akcja toczy się w trakcie drugiej wojny światowej, Susette i Dick wspominają dziecięce przygody z wnukami Ani i Gilberta, co jest niemożliwe w świetle książkowej chronologii." Susette i Dick wspominają imiona Jima/Kuby, Nan i Di, więc chodzi o dzieci, a nie wnuki, Ani i Gilberta... (s. 588). Drażnią mnie takie nieścisłości, zwłaszcza że nawet nie czytałam tej książki zbyt wnikliwie (wybaczcie, ale po prostu mnie znudziła) - a wydawnictwo chyba powinno pracować nad nią staranniej.

Podsumowując, nie była to zła lektura, ale byłaby lepsza, gdybym się nie nastawiała na więcej informacji o losach Blythe'ów. W sumie czytałam przed lekturą recenzje, nieodbiegające wiele od mojej, więc już wiedziałam, czego się spodziewać - ale oczywiście i tak chciałam się przekonać osobiście. Jako zagorzała fanka nie mogłabym nie przeczytać czegoś, co pisarka złożyła do publikacji tuż przed śmiercią. 

Opowiadania są różne, niektóre lepsze, niektóre gorsze - mają przyjemny staroświecki urok, ale zbyt często opierają się na wyeksploatowanych już przez pisarkę motywach. Zaskoczona byłam chyba tylko raz - przy opowiadaniu, w którym pojawiły się: miłość bez szans na ślub, seks, nieślubne dziecko oddane do adopcji, przemoc i wreszcie morderstwo. Wszystko w jednym dziele...

Polecam fanom twórczości L. Maud Montgomery, a sama zamierzam sięgnąć po Dzban ciotki Becky, którego jakoś nigdy nie miałam okazji przeczytać oraz po biografię pisarki Maud z Wyspy Księcia Edwarda.

* Przychodzi mi do głowy, że po prostu użyto tłumaczenia ze "Spełnionych marzeń", a przy uzupełnianiu o niepublikowane wcześniej fragmenty imiona przytaczano w oryginale. A nikt potem widocznie tego nie korygował. Może brakuje im w wydawnictwie moli książkowych, które znają poprzednie części cyklu...

3 czerwca 2011

Szumią wierzby, szumią

Nigdy wcześniej nie czytałam żadnej książki tej Autorki, piszącej po francusku Chinki. Jednak opisy mnie tak zainteresowały, że zakupiłam hurtem trzy - zwykle mi się to nie zdarza. Na pierwszy ogień poszedł zbiór czterech opowiadań, chociaż zasadniczo wielbicielką krótkiej formy nie jestem.

Shan Sa
Cztery życia wierzby
Muza 2004
ss. 176

Urzeczona. Tak właśnie czułam się po lekturze. Jakbym wynurzyła się z rysowanego subtelną kreską chińskiego pejzażu. Cztery opowiadania, złączone motywem wierzby, to najkrótsza z możliwych podróż przez  historię Chin.

Najbardziej spodobały mi się dwa pierwsze utwory, dziejące się w najdalszej przeszłości. Pierwszy za Cesarstwa, drugi na początku XX w. Zafascynowały mnie swoją delikatną bajkowością, jakbym czytała azjatyckich braci Grimm. A jednocześnie, przy całej magii, dawały duże pojęcie o kulturze i obyczajach tamtych czasów.

Trzecie opowiadanie to czasy rewolucji kulturalnej. Pierwszy raz "widziałam" ją z tak bliska. Jedyne, co mogę zarzucić temu utworowi, to odrobinę schematyczności - od połowy domyślałam się, jak potoczą się losy bohatera. Było to jednak dość zrozumiałe, bo miało ilustrować los jednostki zaplątanej w tryby wielkiej historii.

Rozczarowało mnie tylko ostatnie opowiadanie - współczesne, ale dziejące się właściwie we śnie/bajce. Było króciutkie i wyglądało jak dopisane na siłę, żeby zamknąć cykl, bez pomysłu. Ale zajmowało jakieś 3% całości, więc wybaczam. Z drugiej strony, w tym opowiadaniu najłatwiej było mi, człowiekowi Zachodu, dojrzeć symbolikę wierzby, która w Chinach oznacza śmierć i odrodzenie.

Subtelny, chłodny i oszczędny styl nie każdemu musi przypaść do gustu, niemniej polecam tym, którzy interesują się Dalekim Wschodem, a sama rzucam się na kolejne dzieła Shan Sa.

14 kwietnia 2011

Nieświęci święci

Ostatnio "Trzy żywoty świętych" obrodziły na blogach. Mam i ja ;)

Nie przepadam za opowiadaniami, ale uwielbiam Mendozę, więc byłam ciekawa, co wyjdzie z takiego połączenia. Miło mi poinformować, że Mendoza się obronił i przeczytałam książkę z dużym zainteresowaniem. Wolę jednak jego bardziej kpiarskie dzieła, a tu trudno się doszukać przymrużenia oka - to raczej analiza niejednoznacznych postaw moralnych.

Eduardo Mendoza
Trzy żywoty świętych
Tres vidas de santos
Znak literanova 2011
ss. 184

Mam zastrzeżenie do tytułu - niby Autor w przedmowie wyjaśnia, czemu trzy opowiadania o zupełnie różnej tematyce, pisane na przestrzeni wielu lat, wydano pod takim właśnie wspólnym tytułem, ale nie poczułam się przekonana. Najbardziej trafiło do mnie jego zdanie, że nawet jeśli żadnego z bohaterów nie można uznać za świętego, to w każdym razie ma nadzieję, że nie można ich też nazwać złymi ludźmi. Fakt. Kontrowersyjnymi - można, ale złymi - nie. No, a jako że trudno wydać zbiorek pod tytułem "Żywoty trzech nie złych ludzi", to niech już będą "święci", ale moim zdaniem nie bardzo to pasuje.

Z trzech opowiadań najbardziej przypadło mi do gustu trzecie - o więźniu, który odkrywa literaturę na więziennych kursach. Nie tylko ze względu na tematykę, ale i najdojrzalszy styl.

Na drugim miejscu uplasował się "Wieloryb" - historia pewnej hiszpańskiej rodziny, która gości u siebie biskupa z Ameryki Południowej, widziana oczami młodego chłopca. Styl tego opowiadania jest zajmujący, ale mało przypomina Mendozę i niemal zaczęłam go mylić z Zafonem. Taki uniwersalny styl hiszpański ;)

Najmniej polubiłam się z Dubslavem, bohaterem środkowego opowiadania "Finał Dubslava" - bohater, który nie wie, czego chce, wydawał mi się wyłącznie męczący i nie skłonił do żadnych przemyśleń. Nijaki mężczyzna, który podczas nijakiego pobytu w nijakiej wiosce afrykańskiej dowiaduje się, że jego matka (z którą łączyła go nijaka relacja) zmarła, a jednocześnie otrzymała europejską nagrodę za osiągnięcia w dziedzinie okulistyki.

Polecam tę książkę wielbicielom opowiadań oraz fanom Mendozy. Natomiast jeśli ktoś chce dopiero zacząć przygodę z tym pisarzem, to zdecydowanie lepiej sięgnąć najpierw po trylogię o fryzjerze damskim.

Książkę dostałam do recenzji od wydawnictwa Znak, któremu bardzo dziękuję :)

3 stycznia 2011

Nie lubię opowiadań

No, nic na to nie poradzę, nie lubię i już. Zanim zdążę się zaangażować w treść, one już się kończą. To trochę tak, jakby ktoś otwierał przede mną drzwi, pozwalał za nie zajrzeć, a jak się poczuję zaciekawiona - zatrzaskiwał je bezpowrotnie.

Olga Tokarczuk
Gra na wielu bębenkach
Wydawnictwo Ruta, Wałbrzych 2001
ss. 344


Po opowiadania Tokarczuk sięgnęłam powodowana uwielbieniem dla Autorki. Niechęć do gatunku i sympatia do twórczyni dały taki melanż odczuć, że już sama nie wiem, czy mi się podobało czy nie.

Tom zawiera 19 utworów, z rodzaju, który określiłabym jako obyczajowe dramaty. Najbardziej przydały mi do serca trzy:


"Otwórz oczy, już nie żyjesz" - o czytaniu pewnego niepospolitego kryminału,
"Wyspa" - bo zawsze lubiłam Robinsona Cruzoe, a atmosfera opowiadania jest mu bliska
oraz
"Najbrzydsza kobieta świata" - z nieoczekiwanej perspektywy o fascynującej i przerażającej zarazem Julii Pastranie, tragicznej XIX-wiecznej postaci.

Proza Tokarczuk jest niepodważalnie piękna. Delektowałam się językiem i stylem Autorki, dzięki czemu bezboleśnie przeczytałam cały tom opowiadań, coraz szybciej przewracając kartki. Jak zwykle znalazłam u niej fragmenty, z którymi mogłam się identyfikować:

Jadąc kolejką przez niekończące się przedmieścia, kwartały garaży, podkolorowane smutne blokowiska, powoli zdawałam sobie sprawę, że czuję się szczęśliwa. To był chyba najbardziej naturalny sposób mojego istnienia: nieostra obserwacja z dystansu, nieuczestniczenie w życiu, przyglądanie się tylko jego przejawom, mijanie, rzucanie okiem.

Odkrywam takie perełki i mam ochotę krzyczeć: "To o mnie! To o mnie!". Podobne odczucia miałam dotąd tylko czytając Stachurę. Jeszcze jeden fragment:

Czas stał się bolesny któregoś dnia, gdy w jednym krótkim momencie uświadomiłam sobie nagle, co znaczy "teraz". "Teraz" bowiem znaczy - "już nigdy". "Teraz" znaczy, że to, co jest, właśnie w tym samym momencie być przestaje, obsuwa się jak zmurszały stopień schodów. Jest pojęciem strasznym, porażającym, obnaża całą okrutną prawdę.

Oba cytaty pochodzą z tytułowego opowiadania Gra na wielu bębenkach.

Mimo wszystko jednak opowiadań nadal nie lubię i pewnie już do tej książki nie wrócę, w przeciwieństwie do "Biegunów", których mogłabym czytać co dzień od nowa.

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...