Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powieść historyczna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powieść historyczna. Pokaż wszystkie posty

14 marca 2014

Co przeczytałam, jak mnie nie było - część 1.


 
 


Całkiem niezły wynik, moim zdaniem, biorąc pod uwagę moje nieustanne narzekanie na brak czasu (a nie uwzględniłam lektur na Klasykę Młodego Czytelnika oraz dwóch czytadeł Mary Stewart wchłoniętych przez uszy). Mam zresztą wrażenie, że było ich więcej, ale

O lekturach w kolejności okładek (która to kolejność przypadkową jest):

1. "Crimen" Józef Hen, Wydawnictwo Erica, 2011

To zdecydowanie mój hicior roku, majstersztyk powieści historyczno-przygodowej, jedna z tych książek, które celowo czyta się w ślimaczym tempie, aby się za szybko nie skończyły. Skończyło się zresztą, niestety, ale rzuciła się na poszukiwanie innych książek pisarza, bom zauroczoną niezwykle. Dawno się nie zdarzyło, żebym się zakochała w bohaterze... Obowiązkowa lektura dla wszystkich wielbicieli klimatów z serii o Kacprze Ryksie, powieści "Którędy droga" Iana Pearsa lub sienkiewiczowskiej trylogii. Czytając, cały czas miałam wrażenie, że to nowość, chyba przez niezwykłą świeżość narracji, a to książka starsza ode mnie, bo już czterdziestoletnia - za to wielokrotnie wznawiana. Nawet serial na jej podstawie nakręcono, o którym nigdy nie słyszałam, a co z tego wynika - nie widziałam, i nie wiem, czy zobaczę. Uwielbiam wszelkie ekranizacje, a jednak tym razem nie wierzę, że nawet najlepszy film mógłby tej książce dorównać (a na pewno nie taki, w którym Tomasza gra Bogusław Linda).

Rzecz dzieje się na początku XVII wieku, gdzieś około 1620 roku, na terenie Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Młody, ale dość już przez życie i wojnę doświadczony szlachcic, Tomasz Błudnicki, powraca do domu, by dowiedzieć się, że jego ojciec zmarł w tajemniczych okolicznościach, a majątek niemal przestał istnieć. Nikomu nie może ufać, bo nie wiadomo, kto wróg, kto przyjaciel i czy to nie najbliższy sąsiad ojca jest odpowiedzialny za tytułowy crimen*. A może nie on, tylko jeden (lub wielu) z gniazda zbójów Rosińskich. A może infamis poznany po drodze, a może wioskowy przygłup, mąż ojcowskiej kochanki, a może... Tomasz ma dojmujące poczucie braku sensu (współcześnie powiedzieliby - depresja), ale równie silne poszanowanie dla honoru rodu i śmierć ojca chce pomścić, zaczyna więc śledztwo, a śmierć czyha za każdym zakrętem...
Tak o książce pisał sam Autor:
Pisząc Crimen żyję równolegle drugim życiem. W Sańsku i okolicach, w początkach siedemnastego wieku, pośród postaci, które obdarzyłem życiem, kocham się naraz w Urszuli i Jewce, bardziej w Urszuli, choć i Jewka mnie kusi, biorę cięgi, ale zachowuję postawę wyprostowaną wraz z moim bohaterem Tomaszem Błudnickim. (…) A kiedy wprowadzę do tej mojej krainy czytelnika, będziemy mieć tę nową przestrzeń jako obszar wspólny i wspólnych znajomych: wspaniałego Ligęzę, zadziwiającą sektę ariańską z niezłomnym bratem Gabrielem, tragicznego Tatara Rachmeta, gniazdo zbójeckie Rosińskich, starostę jurydycznego, który tropi zbrodnię jak nowoczesny detektyw, teorbanistę, śpiewającego o niej na jarmarku i wielu innych.

* łac. zbrodnia.

2. "Śnieżna pantera" Peter Matthiessen, Wydawnictwo Zysk i ska, 1999

O tej książce naprawdę nie wiedziałam wiele, kiedy po nią sięgałam. Tyle, że polecali ją blogerzy, którym ufam. Góry, śnieg, sens życia, a czytanie jej to coś, co z angielska zwą life-changing experience.

Peter Mathhiesen ruszył na wyprawę w Himalaje wraz z biologiem, Georgem Schallerem. Schaller szukał błękitnych owiec, żeby badać ich obyczaje godowe. Matthiessen sam nie wiedział, czego szuka. Tytułowej śnieżnej pantery, buddyjskiego przewodnika duchowego, ukojenia, a może sensu życia? Jego żona niedawno zmarła po ciężkiej chorobie, to takie wydarzenie, po którym pytania o sens tego wszystkiego stają się wręcz palące. No, więc ruszył Mathhiessen pod górę, po śniegu i stromych zboczach, przez odludne i niebezpieczne urwiska, ale i przez liczne zamieszkane przez tubylców wioski. Szedł i szedł, a sensu nie było, tak jak i nie było śnieżnej pantery. Na ogół bywało chłodno i głodno, do domu i dzieci daleko. Szedł, cierpiał niewygody, obserwował miejscowych oraz tragarzy, którzy jakoś nie cierpieli mimo tychże niewygód, obserwował góry, dziką przyrodę, ale przede wszystkim sam siebie. Nie będę Wam psuć lektury, więc wniosków nie ujawnię. Powiem tylko, że warto się zastanowić, czy spotkanie śnieżnej pantery jest warte gorączki oczekiwania na ten fakt. A może jej niespotkanie jest równie ważnym wydarzeniem życiowym, które należy docenić?

Nie było to dla mnie doświadczenie, które odmieniło moje życie, może dlatego, że sporo już czytałam o buddyźmie i innych filozofiach wschodu, a także filozofii dobrowolnej prostoty, w związku z czym wnioski Autora nie były dla mnie odkryciem. Początkowo zresztą czytając, czułam się lekko zawiedziona, bo to miała być lektura życia przecież. Tak podczytywałam, podczytywałam, zawód jakoś bladł, w pewnym momencie okazało się, że tak mi się jakoś dobrze z z Matthiessenem po tych górach wędruje. Cieszę się, że miałam okazję tę podróż odbyć i na pewno będę książkę polecać innym szukającym sensu. A jeden cytat zamierzam sobie umieścić w miejscu, na które będę stale spoglądać: "Oczywiście, że jestem szczęśliwy!  Tu jest cudownie! Zwłaszcza, że nie mam wyboru!"*.

* Peter Matthiessen Śnieżna pantera, Wydawnictwo Zysk i ska, wyd. 2, Poznań 1999, s. 230.

3. "Portret w sepii" Isabel Allende, Wydawnictwo Muza, 2005

Czego NIE należy robić, kiedy się zalega w łóżku z gorączką, ogólnym rozbiciem i obolałym gardłem? Nie należy fundować sobie szaleńczej podróży przez kilka krajów i sto lat historii w postaci rodzinnych sag, czytanych jedna po drugiej, bez chwili oddechu pomiędzy, a każda po około 500 stron tekstu. Potem się kończy z takim mętlikiem w głowie, że człowiek (rzeczony, z gorączką) ma problem z przypomnieniem sobie nazwisk własnych krewnych. (Na swoje usprawiedliwienie mam tylko fakt, że przy małym dziecku jedynie angina pozwala poświęcić się całkowitej czytelniczej orgii.) Błąd ten jednak poczyniłam i zaczęłąm właśnie od Chile z początku XX w. "Portret w sepii" to właściwie druga część trylogii Isabelle Allende, ale doskonale sprawdza się w czytaniu jako zupełnie osobna książka, jeśli się pozostałych tomów nie zna. (*Z ciekawostek - ta trylogia napisana została od tyłu, to jest od tomu trzeciego, "Domu duchów", który przez lata - od 1982 r - wcale nie był żadnym tomem, tylko całkiem niezależną powieścią solo. Przestał występować solo 20 lat później, kiedy około roku 2000 zostały dopisane dwa wcześniejsze tomy. Trylogia pisana była od tyłu i ją też od tyłu czytam, a między tomami robię odstępy około dziesięcioletnie, "Dom duchów" czytałam chyba na studiach, teraz, po jakichś 10 latach przeczytałam drugi, to do pierwszego mi jeszcze hoho i jeszcze trochę zostało.)

Bohaterką jest Aurora de Valle, wnuczka Elizy Sommers i Pauliny de Valle (bohaterek "Córki fortuny"), której życiorys zaczął się komplikować właściwie od poczęcia, a to za sprawą bardzo pięknej lecz niezbyt bystrej matki, która uległa miejscowemu don Juanowi, zamiast wybrać dobrego i zakochanego w niej Severa de Valle. Śledzimy losy małej Aurory od owego poczęcia, przez dramatyczne narodziny i kilka lat szczęśliwego dzieciństwa w rodzinie Sommersów, o których wspomnienia zostają następnie starannie wymazane przez drugą babkę Paulinę de Valle, przez wyprowadzkę ze Stanów Zjednoczonych do Chile, dorastanie, naiwne uczucie, małżeńską pomyłkę, pasję fotograficzną, aż osiągniemy ten moment, kiedy - zdaniem autorki - możemy już spokojnie bohaterkę porzucić... Ciekawe, drobiazgowo opisane losy, bardzo multikulturowe, a wręcz multirasowe - mamy tu północnych i połudnowych Amerykanów, ale także Chińczyków. Tylko jakoś nic z nich nie wynika, przeczytałam, odfajkowałam i przeszłam do kolejnej lektury.

To dobra książka. Czytało mi się lekko, łatwo i przyjemnie - styl bardzo allendowski, mnóstwo pobocznych wątków i postaci, wplecionych rzeczywistych wydarzeń historycznych, trochę realizmu magicznego, ale jednak bardziej realizmu. Zgrabne powiązanie z fabułą "Domu duchów". Obyło się jednak bez fajerwerków i tego wrażenia, jakie zrobił na mnie wspomniany "Dom..." (chociaż dawno czytałam, może teraz bym się nie zachwycała?) Przeczytałam, nie żałuję, ale do historii już nie wrócę, książka powędrowała do ludzi. Nic jej właściwie nie mam do zarzucenia, wiec może ja po prostu nie jestem wielbicielką sag? Możecie polecić jakąś absolutną sagową rewelację, którą po prostu trzeba przeczytać i która mnie zwali z nóg?



20 lutego 2013

Do tego labiryntu nie wchodźcie! (Literatura na ekrany)

Tak, wiem, zaniedbuję bloga niemożliwie, ale sytuacja wygląda jak wygląda, czyli jak skrzyżowanie placu budowy z torem przeszkód. Remont trwa i końca przestałam już nawet wyglądać, bo i wierzyć w niego przestałam.Czy naprawdę istnieją mieszkania po których nie walają się worki z gipsem, klejem, zaprawą, pudła z kafelkami i płytkami podłogowymi, puszki z farbami, tony kartonowych pudeł (niemiłosiernie zapylonych) i kilometry zasypanej gruzem folii malarskiej? Niby widuję takie u znajomych, ale jakoś wierzyć mi się nie chce. Może oni to wszystko po prostu jakoś sprytnie chowają do szafek przed naszym przyjściem...

Udaje mi się czytać i to nawet ciekawe rzeczy, ale na pisanie już czasu brak, zresztą nieprzyzwoicie dużo go spędzam w internecie szukając fascynujących informacji z dziedzin budowlanych - jeśli kiedykolwiek sądziłam, że projektowanie wnętrz polega na doborze poduszek do koloru ścian, to już mnie życie z tego poglądu wyleczyło. Od dwóch miesięcy próbuję odpowiadać na pytania, gdzie chcę mieć rurkę, a gdzie kabelek i gniazdko, czując się zarazem boleśnie niekompetentna, a jednocześnie pod presją świadomości, że podjęte decyzje będą skutkować komfortem lub też jego brakiem przez kolejne lata.

A w temacie poniekąd książkowym:


Dwuodcinkowy miniserial na podstawie powieści Kate Mosse "Labirynt" to prawdopodobnie najgorsza ekranizacja, jaką obejrzałam w ostatnich latach i niniejszym oficjalnie jej NIE polecam. Żadnych zabaw w "sam zobacz i się przekonaj" nie zamierzam podejmować, film jest naprawdę fatalny i po prostu szkoda na niego czasu. Cały czas nie mogę się nadziwić, że zdzierżyłam tę produkcję do samego końca, mogę się wytłumaczyć tylko wyczerpaniem remontowym... Książka nie była arcydziełem - ot, takie czytadło, ale przyjemne i całkiem wciągające, zwłaszcza w swoim historycznym wątku.

Akcja i książki, i filmu rozgrywa się dwutorowo - współcześnie i w XIII wieku. Średniowieczna historia opowiada o krucjacie przeciwko katarom, których spora grupa mieszkała we francuskim mieście Carcassonne. Na pierwszy plan opowieści wysuwają się losy pięknej Alais i jej okrutnej siostry Oriane. W tle mamy trzy tajemnicze księgi i Świętego Graala.
Bohaterką współczesnego wątku jest Alice, która podczas wykopalisk natyka się na szkielety i zagadkowy pierścień - ściśle powiązane z wspomnianymi wydarzeniami sprzed kilkuset lat. Szybko okazuje się, że tajemnice sprzed lat są wiecznie żywe - a komuś bardzo zależy, by nie zostały ujawnione.

Klasyczny motyw dobrej i złej siostry - Alais i Oriane

Rozczochrani obrońcy Carcassone
W książce wątek historyczny wydawał mi się zdecydowanie ciekawszy i w filmie też wypadł lepiej. Niestety część współczesna zupełnie produkcję pogrążyła. Vanessa Kirby, która grała Alice, była ładną niebieskooką blondynką, w strojach nieco boho, w wysmakowanych błękitno-beżowych tonacjach kolorystycznych, pasujących do otoczenia i to by było na tyle, jeśli chodzi o jej wkład w kreowanie postaci. Minę miała tylko jedną, w wariacji na zamknięte i otwarte usta - Kristen Stewart mogłaby się od niej nauczyć, jak nie wyrazić mimiką absolutnie nic... Samej może nie udałoby się jej położyć całego filmu, ale miała mocne wsparcie ze strony scenarzysty. Udało mu się wydobyć z książki całą jej płytkość - sensu w wydarzeniach nie było za grosz, o ciągu przyczynowo-skutkowym nie wspominając, a złote myśli, które padały z ust bohaterów miałam chęć zapisywać, bo tyle komunałów naraz to się jednak rzadko słyszy.

Alice (Vanessa Kirby) zna tylko jedną minę
Nie będę się już dalej pastwić, wymieniając słabe strony filmu, bo trzeba mieć litość dla maluczkich. Dodam tylko, że finał godny był Monty Pythona i Świętego Graala i nie jest to komplement.
Nie oglądajcie.

I tylko Carcassone warto zobaczyć... Najlepiej na żywo
Labirynt / Labirynth, miniserial TV, reż. Christopher Smith, Niemcy, RPA, Wielka Brytania, 2012

18 grudnia 2012

Droga do Wolf Hall

Ta książka miała wszelkie szanse, żeby mi się nie spodobać.

Po pierwsze - temat. Bardzo lubię historię Tudorów, ostatecznie to jeden z bardziej działających na wyobraźnię okresów w historii Anglii. Jednocześnie jednak jest to okres najbardziej wyeksploatowany. Wszyscy wiedzą, jak to szło z żonami Henryka, ile jeszcze interpretacji można znieść.
Po drugie - styl. Książka napisana w czasie teraźniejszym ma u mnie (i jak zauważyłam, wielu innych czytelników) minus na wejściu. Do tego fabuła jest dziwnie niejednolita, poszarpana, duzo dialogów pozbawionych opisów, tak że trzeba się domyślać, który z bohaterów mówi którą kwestię.
Po trzecie - bohater. Tomasz Cromwell, królewski doradca. Czy naprawdę nie było postaci bardziej interesującej?
Po czwarte - oczekiwania. Nagroda Bookera, zachwyty na wielu blogach, od razu można spojrzeć na dzieło podejrzliwie...

Szanse może i miała, ale rezultat był całkiem przeciwny. Łyknęłam tę niemal siedmiusetstronicową cegłę jak młody pelikan i chcę więcej. Chcę rozpaczliwie. Czuję się, jakbym została znienacka i bezprawnie usunięta z dworu Henryka VIII (nie dziwię się już Katarzynie Aragońskiej) i nie mogę się odnaleźć w fabule żadnej innej powieści. Gdzie są "moje" czasy i "moi" ludzie? Muszę wrócić, muszę się dowiedzieć, co będzie dalej (no dobra, wiem, co będzie dalej, wszyscy wiedzą, ale ciiiiii...), chcę śledzić nieubłagany upadek Anny Boleyn (z bezsensowną nadzieją, że tym razem jej się uda) i nieoczekiwane wyniesienie tej niepozornej dziewczyny Seymourów...

Czas teraźniejszy szybko przestał mi przeszkadzać, dosłownie po kilku stronach już go nie zauważałam. Doceniłam ten zabieg stylistyczny, bo dzięki niemu miałam wrażenie, jakbym obserwowała historię, która rozgrywa się na moich oczach, a nie tą co to "dawno dawno temu, za siedmioma górami...". Trochę przeszkadzało mi "poszarpanie" fabularne, nie wiem, czy to kwestia tłumaczenia, aleczasem miałam wrażenie, jakby jeden akapit nijak się nie wiązał z następnym. Chętnie bym porównała z oryginałem.

Tomasz Cromwell wg Hansa Holbeina
Dużo już pisano o fabule tej powieści, wiec tylko pokrótce dla tych, których ominęło: głównym bohaterem jest rzeczywiście Tomasz Cromwell, człowiek, który nieoczekiwanie dla samego siebie stał się królewskim doradcą. Możemy śledzić losy tej postaci od chwili, gdy jako pobity przez ojca-kowala-brutala nastolatek ucieka z domu, do momentu największej chwały na dworze Tudorów. Dzięki Tomaszowi poznajemy codzienne życie zamożnych warstw, gościmy w jego domu w Austin Friars, który na przemian zaludnia się i wyludnia (podczas gdy zarazy wędrują po Londynie w te i nazad), spotykamy ważne postacie tamtych czasów, choćby kontrowersyjnego (bardzo nieświętego) Tomasza Morusa i jego rodzinę, kardynała Wolseya, Norfolków i Boleynów, prorokinię Elizę Barton. Wiele postaci mamy okazje odprowadzać do grobu - takie to były czasy. Wreszcie - poznajemy osobiście Henryka, wzgardzoną Katarzynę i upragnioną (do czasu) Annę.

Bohaterów drugoplanowych jest co niemiara, początkowo gubiłam się nieustannie i musiałam pomagać sobie zamieszczonym na początku spisem. Szybko jednak każda postać zaczyna wydawać się żywa, znajoma i sama wskakuje we właściwą rubryczkę pamięci. Trudno mi wręcz uwierzyć, że Hilary Mantel wcale nie znała swoich bohaterów i mogła się co do nich pomylić. Oni po prostu MUSIELI być tacy, jak na kartach książki. Cromwell zaś bardzo szybko przeszedł drogę od postaci, która (dotychczas) w całej tej tragicznej historii ani mnie ziębiła, ani grzała, do człowieka bliskiego, budzącego żywe emocje, współczucie, z którym żal się rozstawać.



Dramatis personae: Katarzyna Aragońska, Henryk VIII, Anna Boleyn

Jedyne co mi się nie podobało, to tłumaczenie tytułu. Wolf Hall to siedziba Seymourów, która nie odgrywa w tekście żadnej ważniejszej roli, akcja nie rozgrywa się w niej nawet przez chwilę. Jeśli chcemy interpretować "Wolf Hall" jako właśnie to konkretne miejsce, to wskazane byłoby raczej coś w stylu "W drodze do Wolf Hall". W pewien sposób wszystkie wydarzenia opisane w książce prowadzą czytelnika i jeszcze nieświadomych bohaterów do tego miejsca (co zresztą sugeruje zakończenie). Można odczytać tytuł metaforycznie, jako "gniazdo wilków", którym dwór angielski zaiste był, ale wówczas lepiej pasowałby - moim zdaniem - oryginalny "Wolf Hall", bez żadnych komnat. Trudno jednak zakładać, że każdy czytelnik zna angielski i sam sobie tytuł przetłumaczy.

Hilary Mantel
W komnatach Wolf Hall
tyt. oryg. Wolf Hall
Sonia Draga 2010


Wydawnictwo Sonia Draga poinformowało mnie, że drugi tom "Bring up the bodies" zostanie wydany wiosną. Nie wiem, czy dam radę tak długo czekać, czy sięgnę po oryginał. Nawiasem mówiąc, Hilary Mantel dostała za tę powieść drugą nagrodę Bookera - chyba wcześniej nie zdarzyło się, by nagrodzony został cykl. Ciekawe, czy Autorka czuje teraz presję pracując nad trzecią częścią trylogii, "The Mirror and the Light"...

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...