Takie to czasy nastały, że co druga książka jest okrzyknięta bestsellerem zanim w ogóle się ukaże, a na okładce poleca ją sześciu innych pisarzy, bestsellerowych - rzecz oczywista. Nawet noc zarwana przez Stephena Kinga nie zachęciłaby mnie więc do sięgnięcia po "Dziewczynę z pociągu" (znam mechanizmy reklamy, nie z nami te numery, Brunner), gdyby nie moja osobista siostra, która mi ją gorąco poleciła. Nasz odbiór książek często się różni, więc byłam sceptyczna i takową pozostałam - gdzieś do piątej strony powieści, kiedy to wsiąkłam w fabułę z kretesem. Bo to dobra książka jest i tyle.
Rachel to nietypowa bohaterka kryminału, mocno zaniedbana rozwódka, wpadająca w nałóg alkoholowy, nękająca swojego byłego męża i jego nową żonę, nadawałaby się raczej na ofiarę niż na śledczego - a jednak! Podróżując codziennie pociągiem do Londynu, Rachel wypatruje pewnego domu, stojącego blisko torów, w którym żyje modelowe małżeństwo - młodzi, piękni, bardzo w sobie zakochani, wyjątkowo szczęśliwi. Przynajmniej w wyobraźni Rachel, bo w rzeczywistości - nie do końca. Pewnego dnia Rachel widzi przez okno coś, co burzy ten idylliczny obraz w jej głowie, a wkrótce potem dowiaduje się, że kobieta zaginęła. Próbując pomóc policji, a sobie znaleźć zajęcie, wplątuje się w sam środek sprawy, nie zdając sobie sprawy, że od początku była w nią uwikłana bardziej, niż może sobie wyobrazić.
Fabuła oparta jest w sumie na prostym pomyśle, ale zgrabnie zbudowana, dobrze opisana i okraszona postaciami budzącymi żywe zainteresowanie (dobrze pomyślanymi, niepapierowymi, niebanalnymi). Bardzo przyjemne kryminalne czytadło z tego wyszło. Przeczytałam z satysfakcją, a gdybym mogła sobie pozwolić przy niemowlaku na zarywanie nocy, to z pewnością bym to uczyniła i mogłabym dopisać swoje nazwisko na okładce obok Kinga.
Niepoprawna wielbicielka "Alicji w Krainie Czarów", zawyża poziom czytelnictwa, folguje nałogowi, uprawia tsudoku i hoduje dwa małe mole (książkowe). Poprzednia nazwa bloga (Jedz, tańcz i czytaj) zdezaktualizowała się - mam dzieci, nie mam czasu na nic, ale nadal czytam. Zamiast spać.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą thriller. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą thriller. Pokaż wszystkie posty
29 listopada 2015
17 czerwca 2013
Filmowe wycieczki z azjatyckim mianownikiem
Jakoś tak przypadkiem wyszła mi podróż w kierunku wschodnim - dwa filmy zrealizowane przez azjatyckich reżyserów, jeden osadzony na Bliskim Wschodzie. W kolejności podobania się:
Operacja Argo, reż. Ben Affleck, 2012 (5,5/6)
Operacja Argo dostała tyle nagród, że pisanie o tym, że mi się podobało, zakrawa o banał. Nie lubiłam Bena Afflecka jako aktora, wizualnie był dla mnie amerykańskim odpowiednikiem Ibisza, ale już dawno zmieniłam zdanie. Reżyserem jest znakomitym, każdy z jego trzech filmów to perełka, mam nadzieję, że jeszcze wiele przed nim. Operacja... to oparta na faktach historia agenta CIA, który ratuje pracowników amerykańskiej ambasady, uwięzionych w ogarniętym antyamerykańską gorączką Iranie, pod zwariowaną przykrywką kręcenia filmu przygodowego. Zasługą Afflecka jest głównie wierność faktom - wizualnie aktorzy są bardzo podobni to rzeczywistych bohaterów wydarzeń, a niektóre sceny są wiernym powtórzeniem zrobionych wówczas w Teheranie zdjęć. Historia jest tak niezwykła, że broni się sama, choć oczywiście gorszy reżyser mógłby ja całkiem popsuć, kręcąc laurkę o wspaniałych akcjach amerykańskich agentów. W dalszym ciągu moim ulubionym filmem tego gatunku, który uważam za niepodważalne arcydzieło, jest "Monachium", ale obejrzenie "Operacji Argo" również gorąco polecam. Scena startu samolotu - bezcenna.
"Życie Pi", reż. Ang Lee, 2012 (4,5/6)
Ang Lee to reżyser tej klasy, że nie mógł nakręcić bardzo złego filmu, ale przyznaję, że książka podobała mi się bardziej. Trochę zbyt ckliwie wyszedł ten film, choć wydaje mi się, że twórcy bardzo się starali uniknąć taniego melodramatyzmu. Uważam, że jednak warto najpierw przeczytać książkę, a ekranizację potraktować jako ilustracje do niej. Ilustracje niezwykłe, momentami ocierające się o granicę kiczu, ale - moim zdaniem - nieprzekraczające jej. Nie każdy zachód słońca nad morzem to kicz. Niebezpiecznie piękny jest ten ocean, tygrys dostojny, Pi malowniczy w swym obszarganiu, Indie kolorowe, morskie stworzenia niepojęte, ale jednak nie zemdliło mnie od nadmiaru uroku, więc źle nie było. Może lepiej by zrobiło fabule, gdyby całość nie była taka piękna, a bardziej w klimacie "Cast Away - poza światem" ale ostatecznie historia jest jak z baśni, więc i wizualna bajkowość pasuje. Nie trzeba oglądać, ale można, najlepiej na dużym ekranie.
"Stoker", reż. Chan-wook Park, 2013 (3/6)
Czytałam bardzo wiele opinii mówiących o "Stokerze' jako arcydziele, ale - wybaczcie - dla mnie to twór czekoladopodobny opakowany w wytworny złoty papierek. Ciekawy sposób narracji, rewelacyjne zdjęcia (w tym przypadku zdecydowanie dalekie od kiczu), oryginalny montaż, bardzo dobra scenografia, świetna muzyka - to ta błyszcząca otoczka. Fabuła to przyprawiająca o ból zębów zawartość złotka.
Reżyser ponoć bardzo znany, ale to jego pierwszy amerykański film, południowokoreańskich poprzedników nie miałam okazji oglądać, więc osobiście go nie znam. Na pewno zrobił co mógł, żeby z tak fatalnego scenariusza zrobić dobre kino, ale cudów nie ma. Wyszedł thriller klasy B minus z pretensjami. Autorem scenariusza jest Wentworth Miller, którego bardzo lubię, ale wyłącznie jako aktora w jednej produkcji i - naprawdę - niech on już lepiej nakręci kolejny sezon "Prison Break" zamiast pisać. Po kilku pierwszych scenach mogłam już powiedzieć, co będzie dalej i niestety się nie pomyliłam, żadnych zagadek i tajemnic tu nie ma, a końcówka wzbudza śmiech. Te emocje pomiędzy słowami, o których czytałam, to też nie wiem, gdzie się pojawiły. Aktorów głównych jest trzech, każdy gra z jedną miną przylepioną do twarzy - Charles dostał maskę "ze zwichrowaną psychiką", Evelyn - "z problemami emocjonalnymi", a India - "ta dziwna". Nie zdejmują ich ani na moment, a jeśli jeszcze macie nadzieje, to nie, te maski nie skrywają niczego - co na wierzchu, to i w środku. Mimo sympatii do Matthew Goode'a, Nicole Kidman i Mii Wasikowskiej nie jestem w stanie powiedzieć nic dobrego o ich aktorstwie - wyjątkowo manieryczna gra. Kidman próbowała chyba odtworzyc postać z "Innych", Wasikowska wyglądała jak krewna rodziny Addamsów, a Goode dokładnie jak Anna z serialu "V: Goście" (też narwana, bo to zły ufoludek był...).
Nie polecam, a trójka jest oceną zawyżoną, ze względu na urok wizualny.
Operacja Argo, reż. Ben Affleck, 2012 (5,5/6)
Operacja Argo dostała tyle nagród, że pisanie o tym, że mi się podobało, zakrawa o banał. Nie lubiłam Bena Afflecka jako aktora, wizualnie był dla mnie amerykańskim odpowiednikiem Ibisza, ale już dawno zmieniłam zdanie. Reżyserem jest znakomitym, każdy z jego trzech filmów to perełka, mam nadzieję, że jeszcze wiele przed nim. Operacja... to oparta na faktach historia agenta CIA, który ratuje pracowników amerykańskiej ambasady, uwięzionych w ogarniętym antyamerykańską gorączką Iranie, pod zwariowaną przykrywką kręcenia filmu przygodowego. Zasługą Afflecka jest głównie wierność faktom - wizualnie aktorzy są bardzo podobni to rzeczywistych bohaterów wydarzeń, a niektóre sceny są wiernym powtórzeniem zrobionych wówczas w Teheranie zdjęć. Historia jest tak niezwykła, że broni się sama, choć oczywiście gorszy reżyser mógłby ja całkiem popsuć, kręcąc laurkę o wspaniałych akcjach amerykańskich agentów. W dalszym ciągu moim ulubionym filmem tego gatunku, który uważam za niepodważalne arcydzieło, jest "Monachium", ale obejrzenie "Operacji Argo" również gorąco polecam. Scena startu samolotu - bezcenna.
"Życie Pi", reż. Ang Lee, 2012 (4,5/6)
Ang Lee to reżyser tej klasy, że nie mógł nakręcić bardzo złego filmu, ale przyznaję, że książka podobała mi się bardziej. Trochę zbyt ckliwie wyszedł ten film, choć wydaje mi się, że twórcy bardzo się starali uniknąć taniego melodramatyzmu. Uważam, że jednak warto najpierw przeczytać książkę, a ekranizację potraktować jako ilustracje do niej. Ilustracje niezwykłe, momentami ocierające się o granicę kiczu, ale - moim zdaniem - nieprzekraczające jej. Nie każdy zachód słońca nad morzem to kicz. Niebezpiecznie piękny jest ten ocean, tygrys dostojny, Pi malowniczy w swym obszarganiu, Indie kolorowe, morskie stworzenia niepojęte, ale jednak nie zemdliło mnie od nadmiaru uroku, więc źle nie było. Może lepiej by zrobiło fabule, gdyby całość nie była taka piękna, a bardziej w klimacie "Cast Away - poza światem" ale ostatecznie historia jest jak z baśni, więc i wizualna bajkowość pasuje. Nie trzeba oglądać, ale można, najlepiej na dużym ekranie.
"Stoker", reż. Chan-wook Park, 2013 (3/6)
Czytałam bardzo wiele opinii mówiących o "Stokerze' jako arcydziele, ale - wybaczcie - dla mnie to twór czekoladopodobny opakowany w wytworny złoty papierek. Ciekawy sposób narracji, rewelacyjne zdjęcia (w tym przypadku zdecydowanie dalekie od kiczu), oryginalny montaż, bardzo dobra scenografia, świetna muzyka - to ta błyszcząca otoczka. Fabuła to przyprawiająca o ból zębów zawartość złotka.
Reżyser ponoć bardzo znany, ale to jego pierwszy amerykański film, południowokoreańskich poprzedników nie miałam okazji oglądać, więc osobiście go nie znam. Na pewno zrobił co mógł, żeby z tak fatalnego scenariusza zrobić dobre kino, ale cudów nie ma. Wyszedł thriller klasy B minus z pretensjami. Autorem scenariusza jest Wentworth Miller, którego bardzo lubię, ale wyłącznie jako aktora w jednej produkcji i - naprawdę - niech on już lepiej nakręci kolejny sezon "Prison Break" zamiast pisać. Po kilku pierwszych scenach mogłam już powiedzieć, co będzie dalej i niestety się nie pomyliłam, żadnych zagadek i tajemnic tu nie ma, a końcówka wzbudza śmiech. Te emocje pomiędzy słowami, o których czytałam, to też nie wiem, gdzie się pojawiły. Aktorów głównych jest trzech, każdy gra z jedną miną przylepioną do twarzy - Charles dostał maskę "ze zwichrowaną psychiką", Evelyn - "z problemami emocjonalnymi", a India - "ta dziwna". Nie zdejmują ich ani na moment, a jeśli jeszcze macie nadzieje, to nie, te maski nie skrywają niczego - co na wierzchu, to i w środku. Mimo sympatii do Matthew Goode'a, Nicole Kidman i Mii Wasikowskiej nie jestem w stanie powiedzieć nic dobrego o ich aktorstwie - wyjątkowo manieryczna gra. Kidman próbowała chyba odtworzyc postać z "Innych", Wasikowska wyglądała jak krewna rodziny Addamsów, a Goode dokładnie jak Anna z serialu "V: Goście" (też narwana, bo to zły ufoludek był...).
Nie polecam, a trójka jest oceną zawyżoną, ze względu na urok wizualny.
21 marca 2013
Dziewczyna, która zaginęła
Właściwie żałuję, że nie zaczęłam czytać trzeciego tomu "Pieśni Lodu i Ognia", bo rodowe zawołanie Starków "Nadciąga zima" jest wyjątkowo na miejscu tej wiosny (tfu, tfu, na psa urok). Ale żałować nie powinnam, bo właśnie połknęłam nadzwyczaj przyjemną lekturę.
O "Gone Girl" przeczytałam na blogu Dabarai i poczułam się zaintrygowana, ale ostatecznie postanowiłam sięgnąć po książkę po informacji (też u Dabarai), że książka została nominowana do nagrody Women Prize for Fiction 2013. Wybrałam oryginał, chociaż powieść świeżo ukazała się w przekładzie na polski (dla wydawnictwa G+J Gruner&Jahr oklaski za tempo wydania oraz gwizdy za koszmarną okładkę). Nie wiem, jak wypada tłumaczenie, ale oryginał wyróżnia się wśród masy thrillerów naprawdę ładnym językiem.
Nick i Anna Dunne to małżeństwo z pięcioletnim stażem. Trochę razem przeszli, bo obydwoje stracili pracę, musieli porzucić swoje nowojorskie życie i przenieść się do rodzinnego miasteczka Nicka, North Carthage w stanie Missouri, żeby zaopiekować się jego ciężko chorą matką. Zmiany nie wyszły ich relacji na dobre, coś się zaczęło psuć. Dokładnie w dzień piątej rocznicy ślubu, Anna znika, a ślady w mieszkaniu sugerują, że doszło tam do jakiegoś aktu przemocy.
Fabułę poznajemy na dwa głosy - przeplatają się rozdziały opowiadane przez Nicka i przez Annę (kartki z jej pamiętnika). Na początku nie było to specjalnie odkrywcze, a że nie znoszę powieści o miłości i związkach (fajne związki są fajne do przeżywania w rzeczywistości - po co mam czytać o fikcyjnych? niefajne związki są niefajne i w życiu, i w książkach - po co mam o nich czytać?), byłam bliska odłożenia powieści na półkę. No, ale za coś ją nominowali, prawda? Więc postanowiłam wytrwać jeszcze kawałek i zostałam nagrodzona. W pewnym momencie relacje małżonków zaczęły być intrygująco rozbieżne, wciągnęłam się, a potem autorka zastosowała literacką technikę naprawdę dużego młotka, którym walnęła czytelnika znienacka w potylicę i tu już nie byłam w stanie książki odłożyć dobrowolnie.
Bardzo mi się podobało, choć mam pewne zastrzeżenia, co do zakończenia. Wydaje mi się, że Autorka tak się zaplątała w swoich intrygach, że samej jej było ciężko z nich wybrnąć. Mimo wszystko - nader satysfakcjonująca lektura. Czytałam na Kindlu i polecam to rozwiązanie, bo nie da się sprawdzić, co będzie dalej. Ale jeśli ktoś chce czytać wersję papierową, to niech nie przekartkowuje książki, nie sprawdza tytułów dalszych rozdziałów, bo sobie popsuje przyjemność.
Polecam.
Gillian Flynn, Gone Girl, Crown 2012, ss. 432
Gillian Flynn, Zaginiona dziewczyna, G+J Gruner&Jahr 2013, ss 650
O "Gone Girl" przeczytałam na blogu Dabarai i poczułam się zaintrygowana, ale ostatecznie postanowiłam sięgnąć po książkę po informacji (też u Dabarai), że książka została nominowana do nagrody Women Prize for Fiction 2013. Wybrałam oryginał, chociaż powieść świeżo ukazała się w przekładzie na polski (dla wydawnictwa G+J Gruner&Jahr oklaski za tempo wydania oraz gwizdy za koszmarną okładkę). Nie wiem, jak wypada tłumaczenie, ale oryginał wyróżnia się wśród masy thrillerów naprawdę ładnym językiem.
Nick i Anna Dunne to małżeństwo z pięcioletnim stażem. Trochę razem przeszli, bo obydwoje stracili pracę, musieli porzucić swoje nowojorskie życie i przenieść się do rodzinnego miasteczka Nicka, North Carthage w stanie Missouri, żeby zaopiekować się jego ciężko chorą matką. Zmiany nie wyszły ich relacji na dobre, coś się zaczęło psuć. Dokładnie w dzień piątej rocznicy ślubu, Anna znika, a ślady w mieszkaniu sugerują, że doszło tam do jakiegoś aktu przemocy.
Fabułę poznajemy na dwa głosy - przeplatają się rozdziały opowiadane przez Nicka i przez Annę (kartki z jej pamiętnika). Na początku nie było to specjalnie odkrywcze, a że nie znoszę powieści o miłości i związkach (fajne związki są fajne do przeżywania w rzeczywistości - po co mam czytać o fikcyjnych? niefajne związki są niefajne i w życiu, i w książkach - po co mam o nich czytać?), byłam bliska odłożenia powieści na półkę. No, ale za coś ją nominowali, prawda? Więc postanowiłam wytrwać jeszcze kawałek i zostałam nagrodzona. W pewnym momencie relacje małżonków zaczęły być intrygująco rozbieżne, wciągnęłam się, a potem autorka zastosowała literacką technikę naprawdę dużego młotka, którym walnęła czytelnika znienacka w potylicę i tu już nie byłam w stanie książki odłożyć dobrowolnie.
Bardzo mi się podobało, choć mam pewne zastrzeżenia, co do zakończenia. Wydaje mi się, że Autorka tak się zaplątała w swoich intrygach, że samej jej było ciężko z nich wybrnąć. Mimo wszystko - nader satysfakcjonująca lektura. Czytałam na Kindlu i polecam to rozwiązanie, bo nie da się sprawdzić, co będzie dalej. Ale jeśli ktoś chce czytać wersję papierową, to niech nie przekartkowuje książki, nie sprawdza tytułów dalszych rozdziałów, bo sobie popsuje przyjemność.
Polecam.
Gillian Flynn, Gone Girl, Crown 2012, ss. 432
Gillian Flynn, Zaginiona dziewczyna, G+J Gruner&Jahr 2013, ss 650
24 października 2012
Obejrzane - ekranizacja "Mnicha"
Gotycka powieść grozy Matthew Gregory'ego Lewisa z XVIII wieku została zekranizowana przez Francuzów w 2011 r.* W roli tytułowej wystąpił Vincent Cassel.
Gdybym nie czytała powieści, film mógłby mi się spodobać. Niestety, twórcy zbyt daleko odeszli od pierwowzoru, żeby sprostać moim oczekiwaniom. Z powieści bądź co bądź przygodowej zrobili dramat, mocno przykrawając fabułę do tej konwencji. Postawili na główny wątek - mnicha Ambrozja wodzonego na pokuszenie - a i ten przycięli. Ambrozjo błyskawicznie przechodzi od postawy świętości do czynów okrutnych (acz za daleko nie zaszedł, w porównaniu z książką), a walka z namiętnością do Antonii nie zajmuje mu zbyt wiele czasu. Wątek Agnes zepchnięto daleko na drugi plan i skrócono do kilku krótkich scenek. Nieszczęsna Agnes skończyła jednak daleko gorzej niż w pierwowzorze literackim. Jej ukochany w filmie w ogóle nie występuje, nie wspominając prób ratowania biedaczki. Pominięto też cały wątek wyjaśniania tajemnic pochodzenia Ambrozja i nadobnej Antonii (naciągany, owszem, ale dodający jeszcze tragizmu wydarzeniom).
Rozczarowałam się, ale oglądania nie odradzam, bo - jak wspomniałam - moje uczucia spowodowane sa głównie odejściem twórców od oryginału. Film rozpatrywany jako całość jest natomiast całkiem interesujący. Niewątpliwą jego zaletą są piękne zdjęcia i dobre aktorstwo.
Mnich / Le Moine, reż. Dominik Moll, Francja 2011
* Nie jest to pierwsza ekranizacja - wcześniej powstały aż dwie, w 1972 i w 1990 roku.
18 kwietnia 2012
Wyprawa do piekieł drogą morską
Mała grupa mężczyzn, z których każdy kryje jakąś tajemnicę, a wśród nich jeden obcy. Zamknięci na niewielkiej przestrzeni, odcięci od cywilizacji stają w konfrontacji z żywiołem. Oto przepis na thriller idealny.
Stefan Mani
Statek
WAB 2010
Rejs z Islandii do Surinamu z międzylądowaniem w piekle. Jeśli próbujesz zaokrętować się na "Per Se", zastanów się. Jeszcze nie postawiłeś stopy na pokładzie, a sytuacja już wygląda źle. Chodzą słuchy, że to ostatni rejs, a po nim firma planuje zwolnienie załogi. Niektórym się to nie podoba, burzą się, przemycają na pokład broń. Inni się nie przejmują, mają poważniejsze problemy - jeden właśnie zakopał na plaży ciało żony, drugi odkrył, że zamiast jego szwagra w załodze znalazł się jeden z najbardziej poszukiwanych przestępców, ksywa Diabeł. Statek traci łączność z lądem, zbliża się potężny orkan, ale największym zagrożeniem jest niestety - drugi człowiek.
Świetny dreszczowiec o nietypowej narracji, prowadzonej w czasie teraźniejszym. Początkowo nie mogłam się wciągnąć (i myliły mi się islandzkie imiona), ale dla równowagi - od drugiej połowy nie mogłam się oderwać. Dość brutalna, "męska" proza, ale najmocniejszym jej atutem jest atmosfera. Bohaterowie są w potrzasku, a zagrożenie potęguje się z każdą stroną. Islandzcy pisarze doskonale potrafią operować mrokiem - to pewnie przez ten ich zimny klimat ;)
Mogę się przyczepić tylko do epilogu. Nie do samego rozwiązania historii, które jest świetne, ale tego, co po nim... Chyba brakuje mi otrzaskania z islandzkimi legendami, żeby w pełni odczytać podtekst. Mimo to - gorąco polecam.
Stefan Mani
Statek
WAB 2010
Rejs z Islandii do Surinamu z międzylądowaniem w piekle. Jeśli próbujesz zaokrętować się na "Per Se", zastanów się. Jeszcze nie postawiłeś stopy na pokładzie, a sytuacja już wygląda źle. Chodzą słuchy, że to ostatni rejs, a po nim firma planuje zwolnienie załogi. Niektórym się to nie podoba, burzą się, przemycają na pokład broń. Inni się nie przejmują, mają poważniejsze problemy - jeden właśnie zakopał na plaży ciało żony, drugi odkrył, że zamiast jego szwagra w załodze znalazł się jeden z najbardziej poszukiwanych przestępców, ksywa Diabeł. Statek traci łączność z lądem, zbliża się potężny orkan, ale największym zagrożeniem jest niestety - drugi człowiek.
Świetny dreszczowiec o nietypowej narracji, prowadzonej w czasie teraźniejszym. Początkowo nie mogłam się wciągnąć (i myliły mi się islandzkie imiona), ale dla równowagi - od drugiej połowy nie mogłam się oderwać. Dość brutalna, "męska" proza, ale najmocniejszym jej atutem jest atmosfera. Bohaterowie są w potrzasku, a zagrożenie potęguje się z każdą stroną. Islandzcy pisarze doskonale potrafią operować mrokiem - to pewnie przez ten ich zimny klimat ;)
Mogę się przyczepić tylko do epilogu. Nie do samego rozwiązania historii, które jest świetne, ale tego, co po nim... Chyba brakuje mi otrzaskania z islandzkimi legendami, żeby w pełni odczytać podtekst. Mimo to - gorąco polecam.
24 stycznia 2012
Sherlock w przebraniu, kot w butach, a dziewczyna z tatuażem
W kolejności oglądania:
Sherlock Holmes: Gra cieni
Ten, kto czytał dawno temu moje wrażenia z pierwszego "Sherlocka Holmesa", powinien wiedzieć, że jestem niepoprawną fanka adaptacji Guya Ritchiego. Kto chce, niech wiesza psy, że filmowy detektyw nijak ma się do pierwowzoru literackiego i zamiast siedzieć w szlafroku i grać na skrzypcach biega po świecie i cudem unika wybuchów. Ja byłam wniebowzięta i zachwycona jeszcze bardziej niż na części pierwszej. Uwielbiam Sherlocka granego przez Roberta Downeya Jra, uwielbiam Watsona w wykonaniu Jude'a Law (chociaż nie przepadam za tym aktorem), uwielbiam wspaniałą scenografię, muzykę, humor, akcję - wszystko. W tej części była jeszcze, w roli wisienki na torcie, Noomi Rapace, czyli Lisbeth Salander ze szwedzkiej wersji "Millenium".
W tej części Sherlock Holmes musi zmierzyć się ze swoim największym wrogiem - profesorem Moriartym - i z pomocą przyjaciół zapobiec wybuchowi wojny. Temat mroczny, ale rozrywka przednia. Scena z Sherlockiem w damskiej sukni - bezcenna. Polecam.
Kot w butach
Kot w butach, który wielkimi ślepiami skradł show Shrekowi, doczekał się własnej filmowej "biografii". Jego twórcy postanowili widać skorzystać z fali popularności "Shreków" - niestety nie udało im się dorównać poziomem historii zielonego ogra. Bajka jest dość przyzwoita, bez rewelacji, ale za to z dużym ładunkiem nie do końca chyba zamierzonego absurdu. Widać, że twórcy z jednej strony bardzo chcieli być oryginalni, a z drugiej wykorzystać shrekowy schemat, czyli pożonglować różnymi motywami z bajek.
Wyszedł z tego dziwaczny miszmasz - kot w butach, Humpty Dumpty, magiczna fasola, gęś znosząca złote jajka, odrobina Zorro plus klasyczna męska opowieść o dwóch przyjaciołach z dzieciństwa, z których jeden zszedł na złą drogę. Bajka o magicznej fasolce znana jest raczej w świecie anglojęzycznym, Humpty Dumpty kłania się ze stron "Alicji w Krainie Czarów", kot w butach ze swoim literackim pierwowzorem ma wspólne jedynie obuwie - dziwne to wszystko jakieś i zgrzyta. Warto obejrzeć głównie dla scen tańca (ech, latino), zwłaszcza tej końcowej, i dla uroczych kotków drugoplanowych. Ale nie trzeba.
Dziewczyna z tatuażem
Uwielbiam książkę (całą trylogię), bardzo podobała mi się szwedzka ekranizacja, miałam poważne obawy co do wersji zamerykanizowanej, bo wiadomo, co Hollywood potrafi zrobić z najlepszą książką. Na szczęście obawy były bezpodstawne, a Fincher po raz drugi po "The Social Network" udowodnił, że dobrym reżyserem jest.
Bardzo lubię Daniela Bonda Craiga, idealnie pasował wizualnie do roli (wg moich wyobrażeń, rzecz jasna), zagrał świetnie, ale i tak został zaćmiony przez naprawdę fantastyczną Rooney Marę, Lisbeth wcieloną. Szwedzka Lisbeth była świetna, ale dopiero ta wyglądała i zachowywała się, jakby zeszła z kart książki wprost na ekran. Jestem pod jej ogromnym wrażeniem, bo przecież to była niezwykle ciężka rola pod względem emocjonalnym, ale też zmian wyglądu, autystycznego zachowania, nagości. I cieszę się bardzo, ze producenci nie przeforsowali pomysłu zatrudnienia do roli jakiejś gwiazdy - znana twarz położyłaby tą rolę. Najbardziej poronioną kandydaturą była Scarlett Johansson.
Poza Lisbeth warto też zwrócić uwagę na piękne, klimatyczne zdjęcia. Akcja toczy się wartko, zupełnie nie czuć długości filmu. Zakończenie zostało zmienione w porównaniu z książką, ale w niezbyt bolesny sposób. Czekam z utęsknieniem na kolejne części, a wszystkim wielbicielom Larssona - polecam.
21 listopada 2011
Meczenie owiec
Jeśli w bezsenne noce zdarzało Wam się liczyć: pierwsza owca..., druga owca..., trzecia..., to po tej lekturze będziecie liczyć: Matylda..., Sir Ritchfield..., Panna Maple..., Wrzosowata..., Chmurka...
Leonie Swann
Sprawiedliwość owiec
wyd. 3, Amber 2011
wyd. 3, Amber 2011
Triumf owiec
wyd. 1, Amber 2011
Przyznaję, że początkowo podchodziłam do tych książek, jak do...hmm..do kozy. Powieści, których bohaterkami są owce? W dodatku kryminał i thriller? I powieść filozoficzna na dokładkę? Na szczęście się przemogłam i bardzo się z tego cieszę. Owce upiększyły mi kilka miesięcy, bo czytaliśmy sobie o nich z T. na głos do poduszki. Długo to trwało, bo - tak jak w przypadku liczenia - po kilku owcach zasypiałam, ale bynajmniej nie dlatego, że było nudno.
W pierwszym tomie przygód stadko bystrych owiec, żyjących szczęśliwie na odludnej zielonej polanie ze swoim pasterzem, traci opiekuna w sposób tyle brutalny, co tajemniczy.
- Jeszcze wczoraj był zdrowy - powiedziała Matylda, nerwowo strzygąc uszami.
- To nie ma nic do rzeczy - zauważył Sir Ritchfield, najstarszy tryk w stadzie. - Nie umarł na chorobę. Szpadel to nie choroba.
Owce, zdegustowane szpadlem sterczącym ze zwłok ich pasterza, postanawiają przeprowadzić śledztwo i wykryć zbrodniarza. Nie będzie to proste, gdyż umysł owcy śledczej wędruje ścieżkami krętymi jak baranie rogi. A w dodatku szybko okaże się, że w pobliskim miasteczku tajemnice kłębią się na podobieństwo jagnięcego runa...
W drugim tomie owce opuszczają Irlandię, by wraz z nową pasterką zamieszkać we Francji, na pastwisku przy starym zamku. Szybko okaże się, że nie ma tam co liczyć na idyllę. Pojawią się nowe zwłoki, nowe zagadki, a owce staną w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa i ... stada kóz.
Nie należy oczekiwać Sherlocka Holmesa na łące - trzeba wziąć poprawkę, że z takimi bohaterami to nie będzie typowy kryminał. Jest zagadka, śledztwo i rozwiązanie, ale wszystko to przepełnione jest mnóstwem absurdalnego poczucia humoru i jest on, przynajmniej dla mnie,ważniejszy niż intryga.
Leonie Swann po prostu weszła w skórę owcy. Nie mogę sobie teraz wyobrazić, że owce nie myślą w taki sposób. Przyznam, że podczas ostatniego pobytu w górach przyglądałam się ich stadu z dużą podejrzliwością...
12 listopada 2011
Zimno, ciemno, niepokojąco
Zdarza Wam się czasem zakochać w książce od pierwszego zdania? Mnie się właśnie zdarzyło.
"Jest wyjątkowo zimno, minus osiemnaście stopni, pada śnieg; w języku, który nie jest już moim językiem, ten śnieg to qanik."
I już wiedziałam, że trafiłam...
Peter Hoeg
Smilla w labiryntach śniegu
Świat Książki, Warszawa 1996
Peter Hoeg
Smilla w labiryntach śniegu
Świat Książki, Warszawa 1996
Spotkanie ze Smillą nie było jednak randką w ciemno. Ekranizację tej powieści (Biały labirynt, 1997) z Julią Ormond oglądałam kilka razy, a w Gabrielu Byrnie, grającym Mechanika, prawie się zakochałam ;) Bardzo chciałam przeczytać pierwowzór, ale jakoś się nie złożyło, bo książka była trudnodostępna. W bibliotekach nie znalazłam, wznowień nie było. Ostatnio, po przeczytaniu na którymś blogu kolejnej świetnej recenzji, doszłam do wniosku, że po prostu muszę... Przekopałam allegro, znalazłam, zakupiłam i zatonęłam w fabule (3Z ;) ).
Co mnie w tej książce urzekło? Najbardziej chyba atmosfera. Mroźna i niepokojąca. Z biegiem akcji jest coraz zimniej, śnieżniej, mroczniej. Coraz więcej zagadek i niebezpieczeństw, coraz niższa temperatura - i jedno, i drugie przyprawia o dreszcze. Akcja toczy się początkowo w zimowej Kopenhadze, a jakby tam było za ciepło, przenosi się na ponury statek, z dziwną załogą i tajemniczą misją, który płynie na Grenlandię, żeby tam, w tym białym lodowym labiryncie, doszło do ostatecznego rozstrzygnięcia.
Bohaterka książki to Smilla, z pochodzenia Grenlandka, zmuszona (w pewnym sensie) do życia poza ojczyzną, czterdziestolatka o gorącej krwi i nieugaszonej tęsknocie za światem, który już nie jest jej. Tryb jej życia trudno nazwać stabilnym, ale po śmierci pewnego małego grenlandzkiego chłopca rozsypie się do reszty. Śmierć Esajasa to prawdopodobnie wynik wypadku, ale Smilla nie potrafi w to uwierzyć. Kiedy zaczyna doszukiwać się prawdy, staje w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa.
Bardzo polubiłam wyrazistą Smillę, a za Grenlandią, której nie znam, tęskniłam tak, jak ona, która się tam urodziła. Oprócz świetnie poprowadzonej fabuły, nastroju i bohaterów, doceniłam tę powieść również jako źródło wiedzy o Grenlandii i ludziach stamtąd, a także o grenlandzkiej mniejszości w Danii - tych, którzy zostali wyrwani z bezkresnych białych równin i rzuceni w szary labirynt miast.
Książkę bardzo gorąco polecam, film zresztą też (o ile pamiętam, były fabularne różnice między nimi).
Biały labirynt (Smilla's Sense of Snow), reż. Bille August, 1997
Trailer można znaleźć tu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Winter is coming... Tym razem w komiksie.
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...
-
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...
-
Cztery lata wierni czytelnicy Jeżycjady odczekali się na przyjazd Magdusi do Poznania. Ja też czekałam. Oczekiwanie dłużyło mi się niemi...
-
Moje pierwsze zetknięcie z Jane Eyre było całkiem nieświadome. W wieku kilku lat oglądałam z rodzicami jakiś film i jedyne co z niego zapami...