Ta książka jest doskonałym przykładem na to, jak można zmylić czytelnika źle dobranym tytułem i okładką. Podejrzewam wręcz jakiś ponury spisek redaktorów, którzy z nieznanych mi acz niecnych przyczyn nie chcieli, by powieść trafiła do grupy docelowej. Tytuł "Inspektorze, na pomoc!" mnie osobiście sugerowało okolice literatury bahdajopodobnej. W połączeniu z okładką nakreśliłam już w wyobraźni prawdopodobną (niezbyt oryginalną) fabułę - grupka dzieciaków na wakacjach rozpracowuje jakąś podwórkową zagadkę kryminalną. Tymczasem wątek sensacyjny jest daleko w tle, zdecydowanie nie uzasadniając tytułu (polskiego tytułu, bo tłumaczenie nijak się ma do oryginalnego "The greengage summer"). Zamiast przygodówki dla dzieci dostałam nostalgiczną opowieść o dojrzewaniu z upalnym francuskim latem w tle.
Angielska rodzina Greyów bardzo niefortunnie rozpoczyna wakacje we Francji. Matka trafia do szpitala, a gromadka jej pociech: Joss, Cecil, Vicky, Hester i Willmouse, samotnie zamieszkuje w hotelu Les Oeillets. Nie są tam mile widziani, nikt z właścicieli i obsługi specjalnie o nie nie dba, więc młodzi Greyowie spędzają dni samopas, zjadając renklody w rozgrzanym słońcem sadzie i wędrując wzdłuż plaż nad Marną. A także obserwując powikłane stosunki między właścicielką hotelu, farbowaną na rudo mademoiselle Zizi a tajemniczym Anglikiem Elliotem, który ku jej irytacji przejawia nadzwyczajne zainteresowanie dziećmi, zwłaszcza śliczną 16-letnią Joss.
Fabularnie nie dzieje się tu zbyt wiele, mogłabym streścić akcję w trzech zdaniach i byłoby to streszczenie rozbudowane. Nie o akcję jednak w tej powieści chodzi, ale o urzekający klimat, o nastrojowy opis momentu, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę, że jego dzieciństwo właśnie dobiega końca, o doskonałe oddanie zachowań dorosłych obserwowanych oczyma dziecka (narratorką jest 13-letnia Cecil).
Polecam gorąco. Wpis dodałam także do Klasyki Młodego Czytelnika, bo choć nie jest to pozycja dla młodszych dzieci (raczej nie wzbudzi ich zainteresowania), to młodzieży może się spodobać. Powieść została sfilmowana w 1961 r. jako "The Greengage Summer" (w USA rozpowszechniana jako "The Loss of Innocence").
Niepoprawna wielbicielka "Alicji w Krainie Czarów", zawyża poziom czytelnictwa, folguje nałogowi, uprawia tsudoku i hoduje dwa małe mole (książkowe). Poprzednia nazwa bloga (Jedz, tańcz i czytaj) zdezaktualizowała się - mam dzieci, nie mam czasu na nic, ale nadal czytam. Zamiast spać.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Francja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Francja. Pokaż wszystkie posty
5 maja 2013
20 lutego 2013
Do tego labiryntu nie wchodźcie! (Literatura na ekrany)
Tak, wiem, zaniedbuję bloga niemożliwie, ale sytuacja wygląda jak wygląda, czyli jak skrzyżowanie placu budowy z torem przeszkód. Remont trwa i końca przestałam już nawet wyglądać, bo i wierzyć w niego przestałam.Czy naprawdę istnieją mieszkania po których nie walają się worki z gipsem, klejem, zaprawą, pudła z kafelkami i płytkami podłogowymi, puszki z farbami, tony kartonowych pudeł (niemiłosiernie zapylonych) i kilometry zasypanej gruzem folii malarskiej? Niby widuję takie u znajomych, ale jakoś wierzyć mi się nie chce. Może oni to wszystko po prostu jakoś sprytnie chowają do szafek przed naszym przyjściem...
Dwuodcinkowy miniserial na podstawie powieści Kate Mosse "Labirynt" to prawdopodobnie najgorsza ekranizacja, jaką obejrzałam w ostatnich latach i niniejszym oficjalnie jej NIE polecam. Żadnych zabaw w "sam zobacz i się przekonaj" nie zamierzam podejmować, film jest naprawdę fatalny i po prostu szkoda na niego czasu. Cały czas nie mogę się nadziwić, że zdzierżyłam tę produkcję do samego końca, mogę się wytłumaczyć tylko wyczerpaniem remontowym... Książka nie była arcydziełem - ot, takie czytadło, ale przyjemne i całkiem wciągające, zwłaszcza w swoim historycznym wątku.
Akcja i książki, i filmu rozgrywa się dwutorowo - współcześnie i w XIII wieku. Średniowieczna historia opowiada o krucjacie przeciwko katarom, których spora grupa mieszkała we francuskim mieście Carcassonne. Na pierwszy plan opowieści wysuwają się losy pięknej Alais i jej okrutnej siostry Oriane. W tle mamy trzy tajemnicze księgi i Świętego Graala.
Bohaterką współczesnego wątku jest Alice, która podczas wykopalisk natyka się na szkielety i zagadkowy pierścień - ściśle powiązane z wspomnianymi wydarzeniami sprzed kilkuset lat. Szybko okazuje się, że tajemnice sprzed lat są wiecznie żywe - a komuś bardzo zależy, by nie zostały ujawnione.
W książce wątek historyczny wydawał mi się zdecydowanie ciekawszy i w filmie też wypadł lepiej. Niestety część współczesna zupełnie produkcję pogrążyła. Vanessa Kirby, która grała Alice, była ładną niebieskooką blondynką, w strojach nieco boho, w wysmakowanych błękitno-beżowych tonacjach kolorystycznych, pasujących do otoczenia i to by było na tyle, jeśli chodzi o jej wkład w kreowanie postaci. Minę miała tylko jedną, w wariacji na zamknięte i otwarte usta - Kristen Stewart mogłaby się od niej nauczyć, jak nie wyrazić mimiką absolutnie nic... Samej może nie udałoby się jej położyć całego filmu, ale miała mocne wsparcie ze strony scenarzysty. Udało mu się wydobyć z książki całą jej płytkość - sensu w wydarzeniach nie było za grosz, o ciągu przyczynowo-skutkowym nie wspominając, a złote myśli, które padały z ust bohaterów miałam chęć zapisywać, bo tyle komunałów naraz to się jednak rzadko słyszy.
Nie będę się już dalej pastwić, wymieniając słabe strony filmu, bo trzeba mieć litość dla maluczkich. Dodam tylko, że finał godny był Monty Pythona i Świętego Graala i nie jest to komplement.
Nie oglądajcie.
Labirynt / Labirynth, miniserial TV, reż. Christopher Smith, Niemcy, RPA, Wielka Brytania, 2012
Udaje mi się czytać i to nawet ciekawe rzeczy, ale na pisanie już czasu brak, zresztą nieprzyzwoicie dużo go spędzam w internecie szukając fascynujących informacji z dziedzin budowlanych - jeśli kiedykolwiek sądziłam, że projektowanie wnętrz polega na doborze poduszek do koloru ścian, to już mnie życie z tego poglądu wyleczyło. Od dwóch miesięcy próbuję odpowiadać na pytania, gdzie chcę mieć rurkę, a gdzie kabelek i gniazdko, czując się zarazem boleśnie niekompetentna, a jednocześnie pod presją świadomości, że podjęte decyzje będą skutkować komfortem lub też jego brakiem przez kolejne lata.
A w temacie poniekąd książkowym:
Dwuodcinkowy miniserial na podstawie powieści Kate Mosse "Labirynt" to prawdopodobnie najgorsza ekranizacja, jaką obejrzałam w ostatnich latach i niniejszym oficjalnie jej NIE polecam. Żadnych zabaw w "sam zobacz i się przekonaj" nie zamierzam podejmować, film jest naprawdę fatalny i po prostu szkoda na niego czasu. Cały czas nie mogę się nadziwić, że zdzierżyłam tę produkcję do samego końca, mogę się wytłumaczyć tylko wyczerpaniem remontowym... Książka nie była arcydziełem - ot, takie czytadło, ale przyjemne i całkiem wciągające, zwłaszcza w swoim historycznym wątku.
Akcja i książki, i filmu rozgrywa się dwutorowo - współcześnie i w XIII wieku. Średniowieczna historia opowiada o krucjacie przeciwko katarom, których spora grupa mieszkała we francuskim mieście Carcassonne. Na pierwszy plan opowieści wysuwają się losy pięknej Alais i jej okrutnej siostry Oriane. W tle mamy trzy tajemnicze księgi i Świętego Graala.
Bohaterką współczesnego wątku jest Alice, która podczas wykopalisk natyka się na szkielety i zagadkowy pierścień - ściśle powiązane z wspomnianymi wydarzeniami sprzed kilkuset lat. Szybko okazuje się, że tajemnice sprzed lat są wiecznie żywe - a komuś bardzo zależy, by nie zostały ujawnione.
Klasyczny motyw dobrej i złej siostry - Alais i Oriane |
Rozczochrani obrońcy Carcassone |
Alice (Vanessa Kirby) zna tylko jedną minę |
Nie oglądajcie.
I tylko Carcassone warto zobaczyć... Najlepiej na żywo |
9 lipca 2012
Filmy na podium
...czyli trzy najlepsze filmy, które obejrzałam w pierwszej połowie 2012 r. Kolejność przypadkowa.
Bajeczne zdjęcia - nie tylko Włoch, w których rozgrywa się akcja, ale nawet najdrobniejszych przedmiotów codziennego użytku. Subtelna gra oszczędna w środki wyrazu. Rewelacyjni aktorzy. Poruszająca fabuła. Film typowo europejski - niby nic się nie dzieje, a namiętności kipią, aż w końcu się przeleją. Tilda Swinton w roli Emmy Recchi, żony i matki dorosłych dzieci, która nagle odkrywa, że udane, zamożne życie, które dotąd prowadziła, przestało jej wystarczać. Czy to już czas, żeby zacząć żyć życiem własnych dzieci i wnuków, czy może - żeby wreszcie zacząć własne?
Jak spędziłem koniec lata / Kak ya provel etim letom, reż. Aleksei Popogrebsky, Rosja 2010
Pora, żeby polscy aktorzy, zamiast szczycić się studiami aktorskimi w Ameryce i raczkującą karierą w Hollywood, zapakowali się grupowo w autobus i udali na wschód. Rosyjskie kino nie ma sobie równych. Dobrygin i Puskepalis nie grali - oni się zmienili w bohaterów. W ich twarzach nawet przez sekundę nie wyczułam drgnienia fałszu. Coś niesamowitego.
Film dwóch aktorów (i trzech głosów), kompletne pustkowie (kamienie i zimne morze), znów niby nic, a jednak wszystko. Stacja meteorologiczna na biegunie, wokół żywej duszy, tylko białe niedźwiedzie. Młody Pavel trafia tu, żeby napisać wypracowanie (jakieś praktyki?) o tym, jak spędził koniec lata. Wraz z pracownikiem stacji Siergiejem codziennie spisuje odczyty urządzeń, wklepuje do komputera, drogą radiową przekazuje dalej. Dzień za dniem, dzień za dniem. Niemal dosłownie, bo tu nocy latem nie ma. Jedna nadesłana wiadomość zmienia wszystko.
Nic więcej nie zdradzę. Włączyłam go "na chwilkę", oderwałam się po dwóch godzinach. Obowiązkowy.
Nietykalni / Intouchables, reż. Olivier Nakache, Eric Toledano, Francja 2010
Potężna dawka optymizmu, tym skuteczniejsza, ze oparta na faktach. Do sparaliżowanego milionera, który poszukuje asystenta, trafia - właściwie przypadkiem - młody chłopak z ubogiej dzielnicy, który świeżo wyszedł z więzienia. Czy to wygląda na początek wspaniałej przyjaźni? Śmiech do łez. Polecam gorąco.
Na polskim plakacie tradycyjnie przesadzono z zachętami. Z drugiej strony - nieamerykańskie filmy na ogół trzeba reklamować mocniej, więc wybaczam.
Bajeczne zdjęcia - nie tylko Włoch, w których rozgrywa się akcja, ale nawet najdrobniejszych przedmiotów codziennego użytku. Subtelna gra oszczędna w środki wyrazu. Rewelacyjni aktorzy. Poruszająca fabuła. Film typowo europejski - niby nic się nie dzieje, a namiętności kipią, aż w końcu się przeleją. Tilda Swinton w roli Emmy Recchi, żony i matki dorosłych dzieci, która nagle odkrywa, że udane, zamożne życie, które dotąd prowadziła, przestało jej wystarczać. Czy to już czas, żeby zacząć żyć życiem własnych dzieci i wnuków, czy może - żeby wreszcie zacząć własne?
Jak spędziłem koniec lata / Kak ya provel etim letom, reż. Aleksei Popogrebsky, Rosja 2010
Pora, żeby polscy aktorzy, zamiast szczycić się studiami aktorskimi w Ameryce i raczkującą karierą w Hollywood, zapakowali się grupowo w autobus i udali na wschód. Rosyjskie kino nie ma sobie równych. Dobrygin i Puskepalis nie grali - oni się zmienili w bohaterów. W ich twarzach nawet przez sekundę nie wyczułam drgnienia fałszu. Coś niesamowitego.
Film dwóch aktorów (i trzech głosów), kompletne pustkowie (kamienie i zimne morze), znów niby nic, a jednak wszystko. Stacja meteorologiczna na biegunie, wokół żywej duszy, tylko białe niedźwiedzie. Młody Pavel trafia tu, żeby napisać wypracowanie (jakieś praktyki?) o tym, jak spędził koniec lata. Wraz z pracownikiem stacji Siergiejem codziennie spisuje odczyty urządzeń, wklepuje do komputera, drogą radiową przekazuje dalej. Dzień za dniem, dzień za dniem. Niemal dosłownie, bo tu nocy latem nie ma. Jedna nadesłana wiadomość zmienia wszystko.
Nic więcej nie zdradzę. Włączyłam go "na chwilkę", oderwałam się po dwóch godzinach. Obowiązkowy.
Nietykalni / Intouchables, reż. Olivier Nakache, Eric Toledano, Francja 2010
Potężna dawka optymizmu, tym skuteczniejsza, ze oparta na faktach. Do sparaliżowanego milionera, który poszukuje asystenta, trafia - właściwie przypadkiem - młody chłopak z ubogiej dzielnicy, który świeżo wyszedł z więzienia. Czy to wygląda na początek wspaniałej przyjaźni? Śmiech do łez. Polecam gorąco.
Na polskim plakacie tradycyjnie przesadzono z zachętami. Z drugiej strony - nieamerykańskie filmy na ogół trzeba reklamować mocniej, więc wybaczam.
30 czerwca 2012
Weekendowe lenistwo z czytadłem
Czekałam na ten weekend wytrwale i z utęsknieniem, bo czuję się urobiona po pachy, częściowo na własne życzenie, bo nikt mnie nie zmusza, żebym dobrowolnie pakowała się w aktywności pozazawodowe. Ale jakoś tak samo wychodzi. Utęsknienie nie miało nic wspólnego z zakończeniem roku szkolnego. Nie jestem nauczycielką (w sumie z wykształcenia - owszem!) ani studentką, ani tym bardziej uczennicą, po prostu tak się ostatnio składało, że każdy weekend wiązał się z jakimiś zobowiązaniami, a na ten z pełną świadomością nie zaplanowałam nic. Lub może przeciwnie - z pełną premedytacją zaplanowałam jedno wielkie gigantyczne NICnierobienie.
A nicnierobienie, jak wiadomo, najlepiej wychodzi w towarzystwie nieskomplikowanej, odprężającej lektury. Czytadło musi być lekkie, ale jednocześnie nie może drażnić niedostatkiem talentu autora, dlatego mój wybór padł na Mary Stewart, która tak doskonale zaprezentowała mi się "Tajemnicą zamku Valmy". Mary Stewart pisywała książki z gatunku "romantic suspense", czyli mieszanki romansu z dreszczowcem*, przy czym - przynajmniej w przypadku tej autorki - dreszczowca jest procentowo więcej, a romans wynika niejako przy okazji. Ogromną zaletą jej twórczości jest piękny język, talent do plastycznych opisów i umiejscawianie fabuły w ciekawych miejscach. Polskie tytuły nie pozostawiają mi póki co wiele pola dla wyobraźni - "Tajemnica zamku Valmy" rozgrywała się głównie w mrocznych komnatach tegoż (oryg. tytuł: Nine Coaches Waiting), a właśnie przeczytane "Wakacje w Awinionie" - we Francji, w większości w tytułowym mieście (oryg. tytuł: Madame, will you talk?). Szczyt popularności autorka przeżywała w latach 60-80. XX w., jej powieści były tłumaczone na wiele języków. W Polsce została już chyba zapomniana (polskich wznowień brak), a niesłusznie, na szczęście za granicą nadal jest popularna i wydawana.
"Wakacje w Awinionie" to debiut Mary Stewart, powieść wydano w 1955 r. (lub 1954), a akcja rozgrywa się nieco wcześniej, może na początku lat 50., w każdym razie wspomnienie drugiej wojny pozostaje nadal boleśnie żywe. Mąż głównej bohaterki zginął jako pilot RAF, inny bohater wspomina pojmanie przez hitlerowców i transporty Żydów.
Tymczasem jednak mamy urocze słoneczne wakacje, które młoda kobieta, Charity Selborne, postanowiła spędzić we Francji wraz z przyjaciółką. Zaraz na początku pobytu w hotelu w Awinionie Charity spotyka małego chłopca, Davida, który budzi w niej sympatię. Wkrótce poznaje niewesołą sytuację dziecka. Jego ojciec został oskarżony o morderstwo, choć uniewinniono go, prawdopodobnie z braku dowodów. Dzieciak zdany jest na macochę, a obydwoje wydają się przerażeni myślą, że "tatuś" może ich odnaleźć. Charity zżywa się szybko z chłopcem i nie ma pojęcia, że tym samym pakuje się w sam środek niebezpiecznej rozgrywki na śmierć i życie.
Na początku przeraziłam się pojawieniem młodej kobiety i osieroconego chłopca - czyżby ten sam schemat co w "Tajemnicy zamku Valmy"? Na szczęście obawy okazały się płonne, bo historia potoczyła się inaczej. Wydaje mi się, że powieść jest nieco słabsza niż "Tajemnica...", w każdym razie ma dwa momenty mocno, moim zdaniem, naciągane, ale i tak czytałam ją z dużą przyjemnością. Akcja książki obejmuje tylko 6 dni, ale w tym czasie mamy okazję wraz z Charity zwiedzić spory kawałek południowej Francji (całkiem dużo się o niej dowiedziałam, choć to informacje sprzed 60 lat, więc nieco zdezaktualizowane), przeżyć kilka mrożących krew w żyłach pościgów samochodowych (w opisywaniu tychże Stewart nie ma sobie równych) oraz wiele chwil grozy i sporo zaskoczeń. Sześć dni we Francji odmieni życie sympatycznej bohaterki, a nam zapewni co najmniej jedno popołudnie rozrywki.
Na zakończenie dwa zdjęcia miejsca akcji - więcej na blogu Mary Stewart - born storyteller, założonym przez fankę pisarki.
*Gwoli sprawiedliwości - tak naprawdę Mary Stewart jest najbardziej znana z serii o czarodzieju Merlinie i Królu Arturze, ale jeszcze jej nie czytałam.
PS. Dowód na popularność książki w krajach anglojęzycznych:
A nicnierobienie, jak wiadomo, najlepiej wychodzi w towarzystwie nieskomplikowanej, odprężającej lektury. Czytadło musi być lekkie, ale jednocześnie nie może drażnić niedostatkiem talentu autora, dlatego mój wybór padł na Mary Stewart, która tak doskonale zaprezentowała mi się "Tajemnicą zamku Valmy". Mary Stewart pisywała książki z gatunku "romantic suspense", czyli mieszanki romansu z dreszczowcem*, przy czym - przynajmniej w przypadku tej autorki - dreszczowca jest procentowo więcej, a romans wynika niejako przy okazji. Ogromną zaletą jej twórczości jest piękny język, talent do plastycznych opisów i umiejscawianie fabuły w ciekawych miejscach. Polskie tytuły nie pozostawiają mi póki co wiele pola dla wyobraźni - "Tajemnica zamku Valmy" rozgrywała się głównie w mrocznych komnatach tegoż (oryg. tytuł: Nine Coaches Waiting), a właśnie przeczytane "Wakacje w Awinionie" - we Francji, w większości w tytułowym mieście (oryg. tytuł: Madame, will you talk?). Szczyt popularności autorka przeżywała w latach 60-80. XX w., jej powieści były tłumaczone na wiele języków. W Polsce została już chyba zapomniana (polskich wznowień brak), a niesłusznie, na szczęście za granicą nadal jest popularna i wydawana.
"Wakacje w Awinionie" to debiut Mary Stewart, powieść wydano w 1955 r. (lub 1954), a akcja rozgrywa się nieco wcześniej, może na początku lat 50., w każdym razie wspomnienie drugiej wojny pozostaje nadal boleśnie żywe. Mąż głównej bohaterki zginął jako pilot RAF, inny bohater wspomina pojmanie przez hitlerowców i transporty Żydów.
Tymczasem jednak mamy urocze słoneczne wakacje, które młoda kobieta, Charity Selborne, postanowiła spędzić we Francji wraz z przyjaciółką. Zaraz na początku pobytu w hotelu w Awinionie Charity spotyka małego chłopca, Davida, który budzi w niej sympatię. Wkrótce poznaje niewesołą sytuację dziecka. Jego ojciec został oskarżony o morderstwo, choć uniewinniono go, prawdopodobnie z braku dowodów. Dzieciak zdany jest na macochę, a obydwoje wydają się przerażeni myślą, że "tatuś" może ich odnaleźć. Charity zżywa się szybko z chłopcem i nie ma pojęcia, że tym samym pakuje się w sam środek niebezpiecznej rozgrywki na śmierć i życie.
Na początku przeraziłam się pojawieniem młodej kobiety i osieroconego chłopca - czyżby ten sam schemat co w "Tajemnicy zamku Valmy"? Na szczęście obawy okazały się płonne, bo historia potoczyła się inaczej. Wydaje mi się, że powieść jest nieco słabsza niż "Tajemnica...", w każdym razie ma dwa momenty mocno, moim zdaniem, naciągane, ale i tak czytałam ją z dużą przyjemnością. Akcja książki obejmuje tylko 6 dni, ale w tym czasie mamy okazję wraz z Charity zwiedzić spory kawałek południowej Francji (całkiem dużo się o niej dowiedziałam, choć to informacje sprzed 60 lat, więc nieco zdezaktualizowane), przeżyć kilka mrożących krew w żyłach pościgów samochodowych (w opisywaniu tychże Stewart nie ma sobie równych) oraz wiele chwil grozy i sporo zaskoczeń. Sześć dni we Francji odmieni życie sympatycznej bohaterki, a nam zapewni co najmniej jedno popołudnie rozrywki.
Na zakończenie dwa zdjęcia miejsca akcji - więcej na blogu Mary Stewart - born storyteller, założonym przez fankę pisarki.
Awinion |
Pont du Gard |
Mary Stewart
Wakacje w Awinionie
Madame, will you talk? (1955)
Świat Książki 2000
*Gwoli sprawiedliwości - tak naprawdę Mary Stewart jest najbardziej znana z serii o czarodzieju Merlinie i Królu Arturze, ale jeszcze jej nie czytałam.
PS. Dowód na popularność książki w krajach anglojęzycznych:
28 maja 2012
Wiosna w ogrodzie zen
Fakt, że autorzy dręczący Prowansję i hańbiący Bretanię nie zostali jeszcze zlinczowani przez miejscową ludność, dowodzi tylko dobroci miejscowej ludności.
Malmsten z pewnością Francji nie dręczy i nie hańbi i jest bardzo daleko od głównego nurtu literatury przeprowadzkowej: "przeprowadziłem się do innego kraju i jacy oni tu są wszyscy dziwni". Jeśli ktoś spodziewa się drugiej Frances Mayes albo Petera Mayle'a, głęboko się rozczaruje. A chyba takie są oczekiwania większości czytelników, sądząc po blogowych recenzjach - głównie negatywnych. To prawda, autorka-narratorka przeniosła się ze Szwecji do Francji, ale jej powieść opowiada raczej o pielęgnacji ogrodu niż o szoku kulturowym. Chyba że za szok można uznać wysoką cenę wody w Finistere...
Bodil Malmsten
Cena wody w Finistere
Priset på vatten i Finistère
Zostałam całkowicie zaczarowana przez tę powieść i obiema rękami podpisuję się pod rekomendacją Kapuścińskiego na okładce. Popołudnie w ogrodzie - cisza, nic się nie dzieje, szumią drzewa, śpiewają ptaki, czasem wpadnie niespodziewany gość, z którym będzie się niespiesznie piło herbatę na zacienionej werandzie. Taka właśnie jest atmosfera tej książki. Streszczanie akcji nic Wam nie da, bo akcji tu niewiele, więcej nastroju.
Jednoczę się z wszechświatem, żadnej mistyki, zwykłe uczucie przynależności. Nic w tym dziwnego.
Jeśli mam się do czegoś przyczepić, to do drugiej połowy książki, gdzie na plan pierwszy wysuwają się problemy z napisaniem powieści. Właśnie tej powieści, "Ceny wody...". Malmsten właściwie nie chce jej pisać, robi to głownie z powodu problemów finansowych. Po pewnym czasie zaczęło mnie to irytować, zwłaszcza że miałam wrażenie, że te narzekania miały na celu głównie zwiększenie objętości dzieła. Jestem to jednak w stanie wybaczyć autorce, bo to jedna z tych magicznych książek, które mam ochotę przeczytać ponowne natychmiast po przewróceniu ostatniej strony.
Mam ogromną słabość do pisarzy, którzy nie są ani hurraoptymistami, ani czarnowidzami, ale potrafią doceniać piękno świata, nie zapominając przy tym o jego dramatach. Są wojny, ludzie giną, ale nadal wiosną kwitną kwiaty.
Nafaszerowane narkotykami dzieci wysyła się z karabinem w ręce na wojny plemienne, gdzie indziej sadza się je w brudzie na posadzce w śmierdzącej piwnicy i każe kleić tenisówki, dzieci głodują, są wykorzystywane — nie mogę powiedzieć, że o tym nie wiem. Ja wiem, wszyscy wiedzą, widzieliśmy zdjęcia, całą masę zdjęć (...). ... moje pokolenie niczemu nie zaradziło, znów na to pozwalamy, nie tylko w Afryce, wszędzie, pozwalamy, by to trwało.
Moje pokolenie miało wszystko: pigułkę anty-koncepcyjną, pracę i jasną przyszłość. Nie podzieliło się nią, zatrzymało dla siebie, na emeryturę. Skonfiskowało przyszłość następców — z lenistwa i egoizmu, nie pomnożyliśmy tego daru, zagarniając, ile się dało, zdefraudowaliśmy przyszłość, ukradliśmy ją. Moje pokolenie to pokolenie psychopatów — cudze cierpienie jest dla nas nierealne, nie czujemy go, jesteśmy tylko my i nasi: oczywiście. (...)
Wiedzieć, jak głęboka jest nasza wina, i mimo to żyć w pełnym słońcu, jechać samochodem przez wioski i miasteczka, do siebie, w stronę morza, zbliżać się do domu, mieć dom, do którego się wraca, wysyłać przekazy „Lekarzom bez granic", wrzucać pieniążek do skarbonki, w całym tym bezsensie żyć szczęśliwie, gdyż postawa odwrotna byłaby jeszcze większym bezsensem.
Malmsten z pewnością Francji nie dręczy i nie hańbi i jest bardzo daleko od głównego nurtu literatury przeprowadzkowej: "przeprowadziłem się do innego kraju i jacy oni tu są wszyscy dziwni". Jeśli ktoś spodziewa się drugiej Frances Mayes albo Petera Mayle'a, głęboko się rozczaruje. A chyba takie są oczekiwania większości czytelników, sądząc po blogowych recenzjach - głównie negatywnych. To prawda, autorka-narratorka przeniosła się ze Szwecji do Francji, ale jej powieść opowiada raczej o pielęgnacji ogrodu niż o szoku kulturowym. Chyba że za szok można uznać wysoką cenę wody w Finistere...
Bodil Malmsten
Cena wody w Finistere
Priset på vatten i Finistère
Wydawnictwo Literackie 2007
Zostałam całkowicie zaczarowana przez tę powieść i obiema rękami podpisuję się pod rekomendacją Kapuścińskiego na okładce. Popołudnie w ogrodzie - cisza, nic się nie dzieje, szumią drzewa, śpiewają ptaki, czasem wpadnie niespodziewany gość, z którym będzie się niespiesznie piło herbatę na zacienionej werandzie. Taka właśnie jest atmosfera tej książki. Streszczanie akcji nic Wam nie da, bo akcji tu niewiele, więcej nastroju.
Jednoczę się z wszechświatem, żadnej mistyki, zwykłe uczucie przynależności. Nic w tym dziwnego.
Jeśli mam się do czegoś przyczepić, to do drugiej połowy książki, gdzie na plan pierwszy wysuwają się problemy z napisaniem powieści. Właśnie tej powieści, "Ceny wody...". Malmsten właściwie nie chce jej pisać, robi to głownie z powodu problemów finansowych. Po pewnym czasie zaczęło mnie to irytować, zwłaszcza że miałam wrażenie, że te narzekania miały na celu głównie zwiększenie objętości dzieła. Jestem to jednak w stanie wybaczyć autorce, bo to jedna z tych magicznych książek, które mam ochotę przeczytać ponowne natychmiast po przewróceniu ostatniej strony.
Mam ogromną słabość do pisarzy, którzy nie są ani hurraoptymistami, ani czarnowidzami, ale potrafią doceniać piękno świata, nie zapominając przy tym o jego dramatach. Są wojny, ludzie giną, ale nadal wiosną kwitną kwiaty.
Nafaszerowane narkotykami dzieci wysyła się z karabinem w ręce na wojny plemienne, gdzie indziej sadza się je w brudzie na posadzce w śmierdzącej piwnicy i każe kleić tenisówki, dzieci głodują, są wykorzystywane — nie mogę powiedzieć, że o tym nie wiem. Ja wiem, wszyscy wiedzą, widzieliśmy zdjęcia, całą masę zdjęć (...). ... moje pokolenie niczemu nie zaradziło, znów na to pozwalamy, nie tylko w Afryce, wszędzie, pozwalamy, by to trwało.
Moje pokolenie miało wszystko: pigułkę anty-koncepcyjną, pracę i jasną przyszłość. Nie podzieliło się nią, zatrzymało dla siebie, na emeryturę. Skonfiskowało przyszłość następców — z lenistwa i egoizmu, nie pomnożyliśmy tego daru, zagarniając, ile się dało, zdefraudowaliśmy przyszłość, ukradliśmy ją. Moje pokolenie to pokolenie psychopatów — cudze cierpienie jest dla nas nierealne, nie czujemy go, jesteśmy tylko my i nasi: oczywiście. (...)
Wiedzieć, jak głęboka jest nasza wina, i mimo to żyć w pełnym słońcu, jechać samochodem przez wioski i miasteczka, do siebie, w stronę morza, zbliżać się do domu, mieć dom, do którego się wraca, wysyłać przekazy „Lekarzom bez granic", wrzucać pieniążek do skarbonki, w całym tym bezsensie żyć szczęśliwie, gdyż postawa odwrotna byłaby jeszcze większym bezsensem.
2 marca 2012
Pióro rani ostrzej...
Ten pisarz to mój pewniak. Podobają mi się nawet te jego książki, które mi się nie podobają... ;)
Ma wspaniały styl pisania, jego proza jest chłodna, subtelna, niebanalna. Uwielbiam czytać napisane przez niego zdania, bo są po prostu piękne. I chociaż fabularnie "Kaligraf Woltera" nie wydał mi się bardzo udany, i tak sprawił mi mnóstwo przyjemności.
Młody kaligraf trafia w służbę do (łatwo się domyślić) Woltera, ale zamiast - jak się spodziewał - spisywać dla niego listy, zostaje wysłany na detektywistyczną misję. Pewną luterańską rodzinę oskarżono o zabicie syna, który przeszedł na katolicyzm. Relikwie po zmarłym czynią cuda, a Wolter podejrzewa kościół o przemyślną intrygę. To jednak dopiero początek przygód kaligrafa...
Czego tu nie ma - przedsiębiorstwo transportu zwłok; kat, który porzucił swój zawód (ukochany zawód, dodajmy); człowiekopodobne automaty; listy spisywane na kobiecym ciele oraz burzliwe idee w przeddzień rewolucji francuskiej. Elementów jest dużo i chciałabym móc napisać, że układają się idealnie jak puzzle, ale tak nie jest. Czytając, miałam wrażenie, że autor nie potrafił nad nimi zapanować. Powieść zrobiła na mnie wrażenie chaotycznego szkicu. Są fragmenty genialne, ale nie najlepiej ze sobą połączone, większość wątków po prostu się urywa. Szkoda, bo z tego pomysłu mogła powstać rewelacyjna książka, gdyby pisarz pokusił się o rozwinięcie i uporządkowanie akcji.
Po lekturze trzech książek de Santisa nadal uważam "Przekład" za najlepszą, ale przede mną jeszcze "Tajemnice Paryża". Opinie o niej są różne, przeważa zdanie, że wcale nie jest to kryminał - a tak go reklamuje wydawca - ale ci, którzy czytają de Santisa wiedzą, że mimo tajemnic i intryg jego książki po prostu kryminałami nigdy nie miały być. Pozostają poza jakimkolwiek gatunkiem.
Pablo de Santis
Kaligraf Woltera
El calígrafo de Voltaire
Wyd. Muza 2007
Ma wspaniały styl pisania, jego proza jest chłodna, subtelna, niebanalna. Uwielbiam czytać napisane przez niego zdania, bo są po prostu piękne. I chociaż fabularnie "Kaligraf Woltera" nie wydał mi się bardzo udany, i tak sprawił mi mnóstwo przyjemności.
Młody kaligraf trafia w służbę do (łatwo się domyślić) Woltera, ale zamiast - jak się spodziewał - spisywać dla niego listy, zostaje wysłany na detektywistyczną misję. Pewną luterańską rodzinę oskarżono o zabicie syna, który przeszedł na katolicyzm. Relikwie po zmarłym czynią cuda, a Wolter podejrzewa kościół o przemyślną intrygę. To jednak dopiero początek przygód kaligrafa...
Czego tu nie ma - przedsiębiorstwo transportu zwłok; kat, który porzucił swój zawód (ukochany zawód, dodajmy); człowiekopodobne automaty; listy spisywane na kobiecym ciele oraz burzliwe idee w przeddzień rewolucji francuskiej. Elementów jest dużo i chciałabym móc napisać, że układają się idealnie jak puzzle, ale tak nie jest. Czytając, miałam wrażenie, że autor nie potrafił nad nimi zapanować. Powieść zrobiła na mnie wrażenie chaotycznego szkicu. Są fragmenty genialne, ale nie najlepiej ze sobą połączone, większość wątków po prostu się urywa. Szkoda, bo z tego pomysłu mogła powstać rewelacyjna książka, gdyby pisarz pokusił się o rozwinięcie i uporządkowanie akcji.
Po lekturze trzech książek de Santisa nadal uważam "Przekład" za najlepszą, ale przede mną jeszcze "Tajemnice Paryża". Opinie o niej są różne, przeważa zdanie, że wcale nie jest to kryminał - a tak go reklamuje wydawca - ale ci, którzy czytają de Santisa wiedzą, że mimo tajemnic i intryg jego książki po prostu kryminałami nigdy nie miały być. Pozostają poza jakimkolwiek gatunkiem.
Pablo de Santis
Kaligraf Woltera
El calígrafo de Voltaire
Wyd. Muza 2007
20 stycznia 2012
Zamek, guwernantka, tajemnica, zbrodnia
Nie udało mi się znaleźć zdjęcia polskiej okładki tej książki, a sama wysłuchałam jej w postaci oldschoolowego audiobooka, jeszcze z czasów kasetowych. Gdybym obejrzała wcześniej okładki polskich wydań powieści Mary Stewart pewnie bym po nią nie sięgnęła, bo większość robi wrażenie ciężkich przypadków harlequinów i nie spodziewałabym się znaleźć wśród nich takiego literackiego Hitchcocka. Niby nic się nie dzieje, a napięcie rośnie...
Mary Stewart
Tajemnica zamku Valmy
Nine Coaches Waiting (1958)
KAW 1995
audiobook czyta Elżbieta Kijowska
Kiedy młoda Angielka Linda Martin dostaje pracę guwernantki we francuskim zamku de Valmy, wydaje jej się, ze szczęście wreszcie się do niej uśmiechnęło. Wcześnie straciła rodziców, wychowywała się w sierocińcu, od jakiegoś czasu utrzymywała się z nauczania, ale nie była w tej pracy szczęśliwa. Z radością więc udaje się do Francji, by zająć się małym hrabią Filipem de Valmy, którego rodzice zginęli tragicznie w wypadku, a on sam został oddany pod opiekę wuja Leona i jego żony Heloizy. Opiekunom zależy, by guwernantka Filipa była Angielką, Linda woli więc ukryć fakt, że w dzieciństwie wychowywała się we Francji i doskonale zna język.
Kiedy przybywa do zamku, wszystko wydaje się idealne, a podopieczny uroczy. Co prawda Leon de Valmy jest człowiekiem dość oschłym, ale może winna jest temu jego niepełnosprawność - jeździ na wózku inwalidzkim. Wkrótce pojawia się także Raul, przystojny syn Leona, i zawraca dziewczynie w głowie. Jednak powoli Linda uświadamia sobie, że pod tą uroczą podszewką kipią mroczne emocje, a małemu Filipowi może grozić śmiertelne niebezpieczeństwo.
To książka dla wielbicieli "Rebeki" Du Maurier, o podobnej narracji. Kiedy jej słuchałam, niemal widziałam w głowie czarno-biały film w hitchcockowskim klimacie. Szkoda, że nie została zekranizowana. Może to przez to, że historia jest dość prosta? Ale też w tej prostocie siła. Podświadomie wiemy, do czego zmierza akcja, i z drżeniem czekamy, aż coś strasznego się przydarzy. Scena w sypialni Filipa to majstersztyk, miałam serce na ramieniu i żałowałam, że audiobooka nie da się "czytać" szybciej.
Mogę jej zarzucić co najwyżej nieco przegadane zakończenie, w którym autorka próbowała doprowadzić wszystkie wątki do końca. Ale zarzucać nie będę, bo już dawno nie bawiłam się przy lekturze tak dobrze. Może to czytadło, ale jedno z najlepszych w swojej klasie. Polecam.
2 grudnia 2011
Czytam klasykę! - Paryż namalowany
fr. Notre-Dame de Paris
1831
Przez pierwsze 50 stron powieści czułam głównie narastające zdziwienie...
Po pierwsze, czytałam dotąd tylko "Nędzników" tego autora i była to niezwykle wciągająca powieść z wartką akcją. Mniej więcej tego samego oczekiwałam więc po "Katedrze...". I się zadziwiłam. Fabuła zamiast biec linearnie, od wydarzenia do wydarzenia, krąży. Nie chronologicznie, ale geograficznie. Dokładniej mówiąc - krąży po Paryżu. Odwiedzamy jakiś budynek, obserwujemy, potem zaglądamy w jakiś zaułek, podglądniemy co się dzieje, przeniesiemy się do kościoła, popatrzymy... Biegają żacy, krążą mieszczki, hałas, gwar, plotki... Tańcząca cyganeczka wzbudza oklaski, mały pokrzywiony brzydal - okrzyki wstrętu, ponury kapłan - cichą niechęć. Zwiedzamy miasto, zaglądamy nie tylko do tytułowej katedry, ale i do zamtuzów, w dzielnice żebraków, do schronienia pustelnicy. Dopiero po dłuższym czasie z tych wszystkich obrazków rodzajowych i podsłuchanych rozmów zaczyna budować się pewna historia...
Po drugie, o losach brzydkiego Garbusa i ślicznej Esmeraldy miałam dotąd dość disneyowskie wyobrażenie. Co prawda nie oglądałam bajki, ale coś mi się tam w głowie zakorzeniło. Po przeczytaniu książki naprawdę nie wiem, w jaki sposób tragiczne losy bohaterów udało się Disneyowi zamienić w bajkę dla dzieci. Wszyscy w tej książce są nieszczęśliwi, targani emocjami, nad którymi nie potrafią zapanować, i dążą nieubłaganie do okrutnego końca. Przyznam, że finał książki zupełnie mnie zaskoczył - nie tego się spodziewałam!
Czytanie książki napisanej w ten sposób zajęło mi dość dużo czasu. Czytając, popadałam to w znudzenie, to w zachwyt. Niemal pokonała mnie księga trzecia (powieść podzielona jest na 11 ksiąg, a każda księga składa się z kilku rozdziałów), która jest w całości opisem Paryża i katedry - ani grama akcji. Przyznam, że po prostu opuściłam ten fragment... Hugo starannie się przygotował do roli przewodnika po średniowiecznym Paryżu, studiując dzieła opisujące to miasto w XV w. Zamierzał stworzyć "malowidło Paryża w XV wieku" i to mu się udało, bo nawet bez drobiazgowych opisów trzeciej księgi Paryż jest właściwie głównym bohaterem. Po lekturze zostaje w pamięci mnóstwo scenek idealnie nadających się na obrazy... Jeśli chodzi o wydarzenia historyczne - Hugo potraktował je swobodnie, zmieniając daty i nazwiska, więc pod tym względem nie należy traktować "Katedry..." jako podręcznika.
Na zakończenie kilka pięknych starych ilustracji do "Katedry...":
1831
Przez pierwsze 50 stron powieści czułam głównie narastające zdziwienie...
Po pierwsze, czytałam dotąd tylko "Nędzników" tego autora i była to niezwykle wciągająca powieść z wartką akcją. Mniej więcej tego samego oczekiwałam więc po "Katedrze...". I się zadziwiłam. Fabuła zamiast biec linearnie, od wydarzenia do wydarzenia, krąży. Nie chronologicznie, ale geograficznie. Dokładniej mówiąc - krąży po Paryżu. Odwiedzamy jakiś budynek, obserwujemy, potem zaglądamy w jakiś zaułek, podglądniemy co się dzieje, przeniesiemy się do kościoła, popatrzymy... Biegają żacy, krążą mieszczki, hałas, gwar, plotki... Tańcząca cyganeczka wzbudza oklaski, mały pokrzywiony brzydal - okrzyki wstrętu, ponury kapłan - cichą niechęć. Zwiedzamy miasto, zaglądamy nie tylko do tytułowej katedry, ale i do zamtuzów, w dzielnice żebraków, do schronienia pustelnicy. Dopiero po dłuższym czasie z tych wszystkich obrazków rodzajowych i podsłuchanych rozmów zaczyna budować się pewna historia...
Po drugie, o losach brzydkiego Garbusa i ślicznej Esmeraldy miałam dotąd dość disneyowskie wyobrażenie. Co prawda nie oglądałam bajki, ale coś mi się tam w głowie zakorzeniło. Po przeczytaniu książki naprawdę nie wiem, w jaki sposób tragiczne losy bohaterów udało się Disneyowi zamienić w bajkę dla dzieci. Wszyscy w tej książce są nieszczęśliwi, targani emocjami, nad którymi nie potrafią zapanować, i dążą nieubłaganie do okrutnego końca. Przyznam, że finał książki zupełnie mnie zaskoczył - nie tego się spodziewałam!
Czytanie książki napisanej w ten sposób zajęło mi dość dużo czasu. Czytając, popadałam to w znudzenie, to w zachwyt. Niemal pokonała mnie księga trzecia (powieść podzielona jest na 11 ksiąg, a każda księga składa się z kilku rozdziałów), która jest w całości opisem Paryża i katedry - ani grama akcji. Przyznam, że po prostu opuściłam ten fragment... Hugo starannie się przygotował do roli przewodnika po średniowiecznym Paryżu, studiując dzieła opisujące to miasto w XV w. Zamierzał stworzyć "malowidło Paryża w XV wieku" i to mu się udało, bo nawet bez drobiazgowych opisów trzeciej księgi Paryż jest właściwie głównym bohaterem. Po lekturze zostaje w pamięci mnóstwo scenek idealnie nadających się na obrazy... Jeśli chodzi o wydarzenia historyczne - Hugo potraktował je swobodnie, zmieniając daty i nazwiska, więc pod tym względem nie należy traktować "Katedry..." jako podręcznika.
Na zakończenie kilka pięknych starych ilustracji do "Katedry...":
Budynek sądu (Charles-François Daubigny, 1844) |
Papież błaznów (Edouard de Beaumont, 1844) |
Quasimodo ratujący Esmeraldę (Aimé de Lemud, 1844) I fotografia tytułowej bohaterki: |
18 maja 2011
Morderstwa w dawnej Francji
Nie mam za bardzo do czynienia z literaturą francuską, właściwie przeczytanych współczesnych autorów mogłabym wyliczyć na palcach rąk. I niestety-niestety żadna przeczytana nie wzbudziła mojego entuzjazmu. To samo tyczy się książek autorstwa Colette Lovinger-Richard, które są przyzwoitymi kryminałami i ciekawymi powieściami historycznymi zarazem, a jednak zachwytu nie wzbudzają.
Autorka tworzy nieco nietypową sagę kryminalną, osadzoną w miasteczku Compiegne. Nietypową, bo głównymi bohaterami są medycy z rodu Lajoy, a poszczególne tomy sagi rozrzucone są na przestrzeni wieków. Tom pierwszy "Śmierć pośród zgiełku" rozgrywa się w średniowieczu, drugi - "Krwawe zbrodnie"- w okresie rewolucji francuskiej, a "Zabójca z cesarskiego grodu", który właśnie przeczytałam, za Napoleona.Pomysł ciekawy, wykonanie dobre. Trudno mi zarzucić coś konkretnego tej powieści. Osadzenie w realiach historycznych udane, postaci wiarygodne, zagadka zgrabna i z przyjemną woltą na końcu. W 1803 r. w Compiegne zostały zamordowane trzy nie związane ze sobą osoby - odnaleziono je porzucone w lesie, z workami na głowach. Po siedmiu latach morderca powraca - giną kolejne dwie osoby. Jednocześnie zostaje uduszona pewna arystokratyczna seniorka rodu, a główną podejrzaną jest jej niedorozwinięta córka, natomiast do domu młodego lekarza Francois Lajoy'ego (który wybrał ten zawód zgodnie z tradycją, ale nie jest wcale szczęśliwy) trafia młody człowiek, który w wyniku ran odniesionych na polu bitwy (w czasie wojen napoleońskich) doznał uszkodzenia mózgu i cierpi na amnezję.
Kryminał jest nieco w stylu A. Christie - nie ma epatowania ranami i trupami, za co daję plus. Pojawiają się ciekawostki związane z tym okresem panowania Napoleona. Francois Lajoy odkrywa tajniki psychologii. Jest nawet, nieco w tle, gorący i tajemniczy romans. W sumie ta książka podoba mi się bardziej, kiedy ją opisuję, niż kiedy ją czytałam ;) Główny zarzut, który mogę jej postawić, to ten, że nie byłam w stanie zżyć się z żadnym bohaterem i było mi wszystko jedno, który okaże się mordercą i czy w ogóle zabójca zostanie wykryty. Podsumowując, przeczytać można, nie trzeba.
Uwaga do wydawnictwa - koszmarna okładka i niestaranny skład mogą zrazić największego fana kryminałów...
15 marca 2011
Jak wyhodować lepszego człowieka
Nicolas d'Estienne d'Orves
Sieroty zła
WAB 2009
ss. 502
Sieroty zła
WAB 2009
ss. 502
Dramatyczny tytuł i swastyka na okładce nie są dla mnie literackim wabikiem - raczej powodują mój szybki odwrót. Tym razem jednak książka została mi wręczona przez koleżankę z rozkazem przeczytania. Ponieważ wcześniej widziałam rzeczoną koleżankę, jak podczytywała tę lekturę pod biurkiem w pracy, nie mogąc się oderwać, dałam się przekonać.
Dobry thriller nie jest zły, a nazwisko autora gwarantowało, że przynajmniej nie będzie to książka o dzielnym amerykańskim profesorze, który umie rozwikłać wszelkie europejskie tajemnice (nie czepiam się Dana Browna, ale powtarzalność tego schematu jest męcząca). Poza tym temat książki jest zaiste frapujący. Książki o nazizmie, przynajmniej te, z którymi się stykam, dotyczą najczęściej problemu Holocaustu i cierpień ludności cywilnej. Zdumiewająco mało lektur natomiast zostało poświęconych samym nazistowskim ideom (które stały za powyższym) stworzenia nowej rasy panów, które przebijają literacką fikcję zrodzoną w głowie najbardziej płodnego autora. Tak szczerze - gdybyście przeczytali w książce o Austriaku z czarnymi włosami i krzywym nosem, jak zdobywa władzę, głosząc, że na świecie powinni panować niemieccy blondyni (optymalnie - z prostymi nosami), a wszyscy go oklaskują, nie uznalibyście, że to straszliwy kit?
Lebensborn - wokół którego d'Estienne d'Orves oplótł swoją fabułę - istniał naprawdę. Kliniki, w których "aryjskie" kobiety zapładniane przez "aryjskich" mężczyzn, zwykle z SS, miały rodzić czyste rasowo dzieci ku chwale Niemiec - to brzmi jak fikcja, ale fikcją nie było. Podobnie jak, na podbitych ziemiach, odbieranie rodzicom dzieci o odpowiednim typie urody, ich wywożenie i germanizacja. Ośrodki Lebensbornu powstawały w całej Europie - największy w Polsce znajdował się pod Łodzią. Rzeczywiste (chociaż brzmią fantastycznie) były też prowadzone przez nazistów wykopaliska archeologiczne, podczas których szukano niemieckich "przodków" - Arian, rasy panów.
Oczywiście sporo w "Sierotach zła" historical fiction, ale ostatecznie nie jest to dokument, więc można na to przymknąć oko, bo zaletę ma niewątpliwą - nie sposób się oderwać od czytania. Co prawda, styl autora nie do końca mi odpowiadał i przez pierwszą część dość ciężko było mi się wciągnąć w akcję, ale za to potem odmawiałam wypuszczenia lektury z ręki.
Akcja rozgrywa się w kilku planach czasowych - współcześnie, w latach 80. i w czasie II wojny światowej. Bohaterów też jest kilku, chociaż na pierwszy plan wysuwa się Anais - młoda Francuzka o nietypowej przeszłości. Przyjmuje intratne zlecenie, które polega na napisaniu wraz z pewnym fascynatem nazizmu książki na temat Lebensbornu. Niby temat bezpieczny, bo historyczny, ale zadanie okazuje się nie takie proste. Pracodawca jest postacią bardzo skomplikowaną, a pewne wydarzenia - samobójstwa i porwania - wskazują, że nie wszystkim zależy na ujawnieniu faktów. Świadkowie tamtych czasów nadal przecież żyją.
Ta historia przeplata się ze śledztwem prowadzonym w latach 80. przez francuskiego komisarza - na terenach posiadłości francuskiego mera zostają odnalezione spalone zwłoki. W czasach wojennych natomiast śledzimy historię małej dziewczynki, Leni, która wychowuje się na odludnej skalistej wyspie w Norwegii, pod opieką tajemniczego wujka Ottona.
Książkę polecam, fabuła trzyma w napięciu, a temat daje do myślenia (oraz skłania do gorących modlitw, by już nigdy nie pojawili się na świecie przywódcy o tak poronionych pomysłach). Jeżeli jednak ktoś chce przeczytać, to polecam nie wczytywać się w notkę na merlin.pl - jest krótka, ale ujawnia zdecydowanie za dużo. Blurb na okładce jest natomiast wyjątkowo niegroźny.
1 marca 2011
Trzy razy Sylvain Chomet
... w kolejności subiektywnej, która zupełnym przypadkiem jest też kolejnością chronologiczną.
Uwielbiam filmy animowane i maniacko oglądam wszelkie produkcje Pixara, Disneya i pochodnych. Toy story 3, które dostało Oskara, z pewnością jest świetna bajką (nie wiem, bo akurat żadnej części Toy story jeszcze nie widziałam). Niemniej, jeśli mowa o stronie wizualnej, o wiele bardziej zachwyca mnie styl animacji odległy od tego najpopularniejszego w amerykańskich bajkach.
Moim niepodważalnym faworytem jest The Secret of Kells (2009), który był nominowany do Oskara, ale go nie dostał. Przegrał jednak w doborowym towarzystwie, bo rok 2009 w animacje był mocny. Ex aequo znajdują się animacje francuskiego twórcy Sylvaina Chometa - stworzył trzy filmy pełnometrażowe i wszystkie trzy warto zobaczyć. Uwielbiam styl, w jakim zostały narysowane, a i fabuły mają warte poznania - chociaż trzeba pamiętać, że Trio z Belleville i Iluzjonista są kierowane do dorosłego widza.
Trio z Belleville, 2003
(Les Tripllettes de Belleville)
Iluzjonista, 2010
L'Illusionniste
Iluzjonista nominowany był w tym roku do Oskara, jednak mu nie kibicowałam. Pod względem wizualnym jest rzeczywiście niezwykle zachwycający. Animacja jest perfekcyjna - czasem nieprawdopodobnie realistyczna (Edynburg), innym - zabawnie komiksowa (postacie drugoplanowe). Pojedyncze sceny są świetne, jednak fabuła jako całość jest jednak dość słaba.
Akcja rozgrywa się w latach 50-tych XX w. Tytułowy iluzjonista przędzie marnie - nikt nie jest zainteresowany jego sztuczkami. W poszukiwaniu pracy trafia do Szkocji - w małej górskiej wiosce spotyka dziewczynkę imieniem Alice, która pracuje jako pomoc domowa. Alice, ujęta jego dobrocią, decyduje się wyruszyć z nim w dalszą drogę. Razem trafiają do Edynburga - wielki świat oszałamia dziewczynkę, podczas gdy jej opiekun stara się za wszelką cenę znaleźć możliwość zarobku.
Uwielbiam filmy animowane i maniacko oglądam wszelkie produkcje Pixara, Disneya i pochodnych. Toy story 3, które dostało Oskara, z pewnością jest świetna bajką (nie wiem, bo akurat żadnej części Toy story jeszcze nie widziałam). Niemniej, jeśli mowa o stronie wizualnej, o wiele bardziej zachwyca mnie styl animacji odległy od tego najpopularniejszego w amerykańskich bajkach.
Moim niepodważalnym faworytem jest The Secret of Kells (2009), który był nominowany do Oskara, ale go nie dostał. Przegrał jednak w doborowym towarzystwie, bo rok 2009 w animacje był mocny. Ex aequo znajdują się animacje francuskiego twórcy Sylvaina Chometa - stworzył trzy filmy pełnometrażowe i wszystkie trzy warto zobaczyć. Uwielbiam styl, w jakim zostały narysowane, a i fabuły mają warte poznania - chociaż trzeba pamiętać, że Trio z Belleville i Iluzjonista są kierowane do dorosłego widza.
Trio z Belleville, 2003
(Les Tripllettes de Belleville)
Mały Champion nie ma rodziców, ale ma babcię Madame Souzę. Babcia wzrost ma niewielki, ale charakter bardzo silny i zrobi wszystko, żeby pocieszyć smutnego wnuka. Strzałem w dziesiątkę okazuje się rower - z małego grubaska wyrasta doskonały cyklista. Jego talent okaże się jednak ogromnym zagrożeniem - Champion zostaje porwany. Madame Souza nie podda się, dopóki go nie odnajdzie.
Dzielny Despero, 2008
The Tale of Despereaux
Dzielny Despero jest kierowany do dzieci, ale i dorośli będą się na nim dobrze bawić. Mimo że jest to animacja trójwymiarowa, nadal wyraźnie odróżnia się od stylu shrekopodobnego - momentami przypominała mi ilustrację do baśni. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo jest to ekranizacja książki (Kate DiCamillo The Tale of Desperaux).
Mały Despero odróżnia się od swoich współplemieńców nie tylko mikrym wzrostem i ogromnymi uszkami, ale przede wszystkim bezpardonową odwagą i ciekawością świata. Zamiast obgryzać książki w bibliotece, zaczyna je czytać - baśń o księżniczce uwięzionej w wieży i dzielnym rycerzu rozbudza jego wyobraźnię. Kiedy sam spotyka piękną, smutną królewnę, postanawia zrobić wszystko, żeby jej pomóc.
The Tale of Despereaux
Dzielny Despero jest kierowany do dzieci, ale i dorośli będą się na nim dobrze bawić. Mimo że jest to animacja trójwymiarowa, nadal wyraźnie odróżnia się od stylu shrekopodobnego - momentami przypominała mi ilustrację do baśni. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo jest to ekranizacja książki (Kate DiCamillo The Tale of Desperaux).
Mały Despero odróżnia się od swoich współplemieńców nie tylko mikrym wzrostem i ogromnymi uszkami, ale przede wszystkim bezpardonową odwagą i ciekawością świata. Zamiast obgryzać książki w bibliotece, zaczyna je czytać - baśń o księżniczce uwięzionej w wieży i dzielnym rycerzu rozbudza jego wyobraźnię. Kiedy sam spotyka piękną, smutną królewnę, postanawia zrobić wszystko, żeby jej pomóc.
Iluzjonista, 2010
L'Illusionniste
Iluzjonista nominowany był w tym roku do Oskara, jednak mu nie kibicowałam. Pod względem wizualnym jest rzeczywiście niezwykle zachwycający. Animacja jest perfekcyjna - czasem nieprawdopodobnie realistyczna (Edynburg), innym - zabawnie komiksowa (postacie drugoplanowe). Pojedyncze sceny są świetne, jednak fabuła jako całość jest jednak dość słaba.
Akcja rozgrywa się w latach 50-tych XX w. Tytułowy iluzjonista przędzie marnie - nikt nie jest zainteresowany jego sztuczkami. W poszukiwaniu pracy trafia do Szkocji - w małej górskiej wiosce spotyka dziewczynkę imieniem Alice, która pracuje jako pomoc domowa. Alice, ujęta jego dobrocią, decyduje się wyruszyć z nim w dalszą drogę. Razem trafiają do Edynburga - wielki świat oszałamia dziewczynkę, podczas gdy jej opiekun stara się za wszelką cenę znaleźć możliwość zarobku.
Alice zupełnie nie wzbudziła mojej sympatii - podstępnie wepchnęła się komuś pod opiekę (komuś, kto i bez niej miał dość problemów), domagała się nowych strojów i butów, a kiedy już podrosła, zamieniła opiekuna na młodszy model. Podejrzewam, że taki odbiór postaci nie był intencją twórców...
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Winter is coming... Tym razem w komiksie.
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...
-
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...
-
Cztery lata wierni czytelnicy Jeżycjady odczekali się na przyjazd Magdusi do Poznania. Ja też czekałam. Oczekiwanie dłużyło mi się niemi...
-
Moje pierwsze zetknięcie z Jane Eyre było całkiem nieświadome. W wieku kilku lat oglądałam z rodzicami jakiś film i jedyne co z niego zapami...