Na taki okolicznościowy fragment trafiłam we właśnie czytanej (rewelacyjnej) książce:
"Wielkanocne święcone było przeobfite, jak w każdym polskim domu. Pośród bab, placków, tortów i mazurków, pieczeni różnych, szynki, kiełbas tronowało, oczywiście, pieczone prosię, a niekiedy też głuszec, zdobny brodatą głową, wachlarzem ogona i rozpiętymi skrzydłami. (...)
Lud okoliczny, tak katolicki, jak i prawosławny, pościł surowo, nieraz sucho* przez cały Wielki Post, widać to było po wymizerowanych twarzach kobiet, a także po nadzwyczajnym pośpiechu, z jakim furmanki rozjeżdżały się zaraz po rezurekcji, odprawianej o wczesnym świcie, uwożąc kobiałki, naprędce u wrót kościelnych poświęcone, z kilku jajami, kawałkiem kiełbasy i ciasta - aż się kurzyło po drogach."
* Sucho tzn. nie tylko bez mięsa, ale i bez nabiału.
Maria Czapska, Europa w rodzinie. Czas odmieniony. Wydawnictwo Znak, Kraków 2014, s. 173
Wesołej Wielkanocy, słowiańskiego Święta Wiosny lub po prostu wesołego długiego weekendu!
Niepoprawna wielbicielka "Alicji w Krainie Czarów", zawyża poziom czytelnictwa, folguje nałogowi, uprawia tsudoku i hoduje dwa małe mole (książkowe). Poprzednia nazwa bloga (Jedz, tańcz i czytaj) zdezaktualizowała się - mam dzieci, nie mam czasu na nic, ale nadal czytam. Zamiast spać.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą z życia bloga. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą z życia bloga. Pokaż wszystkie posty
19 kwietnia 2014
30 marca 2014
Klasyka Pięknie Wydana
Obiecywałam jakiś czas temu na blogu Klasyka Młodego Czytelnika, że rozpocznę nową serię wpisów na temat
pięknie wydanych książek z gatunku dziecięcej klasyki. Wreszcie nadszedł
czas realizacji obietnicy. Przyznam, że zmotywowały mnie do tego dwie
sprawy.
Sprawa pierwsza - "Pierwsza książka mojego dziecka", która niedawno dostała kolejną dotację od ministerstwa kultury. Wątpliwej urody strona wizualna dzieła została ostro oprotestowana przez ponad stu wykładowców akademii sztuk pięknych, psychologów, ilustratorów i wydawców książek dla dzieci. Irena Kuźmińska, szefowa Fundacji ABCXXI - Cała Polska Czyta Dzieciom, która przygotowywała rzeczoną książkę, odpowiedziałą na zarzuty, że celem akcji jest dziecko, a nie książka. Przy całym szacunku dla pani Kuźmińskiej, skądinąd mądrej kobiety, zasłużonej dla rozwoju czytelnictwa w Polsce (bardzo ciekawy wywiad TU), nie mogę się z nią zgodzić. Czemu nie można upiec dwu pieczeni przy jednym ogniu i zadbać nie tylko o rozwój mowy malucha, ale i o jego edukację estetyczną. Pal już licho czystą przyjemność obcowania z ładnymi obrazkami, bo zdaniem pani Kuźmińskiej dzieci potrzebują "wyrazistych, kolorowych, najlepiej konturowych rysunków, które dorosłym raczej nie przypadają do gustu"* - czytaj, dzieci lubią brzydkie obrazki. To bardzo ciekawe stwierdzenie, ale nieprawdziwe. Moje roczne dziecko z równym zainteresowaniem ogląda zarówno klasyczne ilustacje Szancera, malarskie impresje Erica Carle, zdjęcia, jak i pseudodisneyowskie bohomazy. Ale staram się, żeby z bohomazami miało jak najmniejszą styczność... Pomijając już kwestię edukacji estetycznej - czytanie książki (dobrej) to przyjemność. Ale czytanie pięknej książki to przyjemność podwójna. A czytanie pięknej książki dziecku to jeszcze w gratisie przyjemność dla rodzica.
Więcej o "Pierwszej książce..." możecie poczytać w świetnym zeszłorocznym wpisie na blogu
Czytanki-Przytulanki.
* Cytat stąd.
Sprawa druga to bolesne poszukiwania książeczek dla mojej rocznej córeczki. Z pięknymi książkami dla starszaków, drukowanymi na zwykłym papierze, nie ma problemu, niestety takie książeczki córka błyskawicznie przerabia na confetti, a nawet gryzetti ;) Książeczki tekturowe natomiast wołają o pomstę do nieba. Większość jest tak potwornie brzydka, że nie chciałabym, żeby moje dziecko kiedykolwiek miało z nimi kontakt. Te ładne też są, ale to często książeczki obrazkowe, do opowiadania, a my poza nimi chcielibyśmy też takie z wierszykami, bo córa uwielbia słuchać rytmicznego tekstu. Jak paskudnie można zilustrować biednego Brzechwę czy Tuwima, to się w głowie nie mieści. Co z tego, że książeczki są tanie? Udaje mi się wyłuskiwać co ładniejsze, a przynajmniej przyzwoite, z księgarnianych stosów, ale nie jest to zadanie łatwe. Odtrutką na zalew tekturowych koszmarków jest dla mnie wyszukiwanie (i gromadzenie) pięknych pozycji, które zainteresują córkę dopiero za kilka lat.
Pewnie sporo osób ma podejście bliskie szefowej Fundacji ABCXXI - dziecko się nie zna, a że jest ciekawe świata, wszystko co kolorowe przyciągnie jego wzrok, więc po co się wysilać. Ja jednak uważam, że świadomy rodzic nie karmi dziecka byle czym, czy chodzi o strawę zwykłą, czy duchową. Nie czytajmy dzieciom książek byle jakich, bo grafomańskie wierszyki nie rozwiną miłości do literatury, a paskudne ilustracje - wrażliwości na piękno.
Przygotowałam dla Was kilka wpisów w ramach tego cyklu - opiszę w nich ukazujące się obecnie w różnych wydawnictwach serie klasyki dziecięcej, które cieszą oko odbiorcy. W późniejszych wpisach znajdzie się także miejsce dla pojedynczych perełek, wydanych w ostatnich latach, a jak się uda, to i tych archiwalnych. Ciekawych zapraszam TUTAJ - wpisy już wkrótce.
Sprawa pierwsza - "Pierwsza książka mojego dziecka", która niedawno dostała kolejną dotację od ministerstwa kultury. Wątpliwej urody strona wizualna dzieła została ostro oprotestowana przez ponad stu wykładowców akademii sztuk pięknych, psychologów, ilustratorów i wydawców książek dla dzieci. Irena Kuźmińska, szefowa Fundacji ABCXXI - Cała Polska Czyta Dzieciom, która przygotowywała rzeczoną książkę, odpowiedziałą na zarzuty, że celem akcji jest dziecko, a nie książka. Przy całym szacunku dla pani Kuźmińskiej, skądinąd mądrej kobiety, zasłużonej dla rozwoju czytelnictwa w Polsce (bardzo ciekawy wywiad TU), nie mogę się z nią zgodzić. Czemu nie można upiec dwu pieczeni przy jednym ogniu i zadbać nie tylko o rozwój mowy malucha, ale i o jego edukację estetyczną. Pal już licho czystą przyjemność obcowania z ładnymi obrazkami, bo zdaniem pani Kuźmińskiej dzieci potrzebują "wyrazistych, kolorowych, najlepiej konturowych rysunków, które dorosłym raczej nie przypadają do gustu"* - czytaj, dzieci lubią brzydkie obrazki. To bardzo ciekawe stwierdzenie, ale nieprawdziwe. Moje roczne dziecko z równym zainteresowaniem ogląda zarówno klasyczne ilustacje Szancera, malarskie impresje Erica Carle, zdjęcia, jak i pseudodisneyowskie bohomazy. Ale staram się, żeby z bohomazami miało jak najmniejszą styczność... Pomijając już kwestię edukacji estetycznej - czytanie książki (dobrej) to przyjemność. Ale czytanie pięknej książki to przyjemność podwójna. A czytanie pięknej książki dziecku to jeszcze w gratisie przyjemność dla rodzica.
Więcej o "Pierwszej książce..." możecie poczytać w świetnym zeszłorocznym wpisie na blogu
Czytanki-Przytulanki.
Kliknijcie obrazek i obejrzyjcie 20 pięknych okładek książek dla dzieci |
Sprawa druga to bolesne poszukiwania książeczek dla mojej rocznej córeczki. Z pięknymi książkami dla starszaków, drukowanymi na zwykłym papierze, nie ma problemu, niestety takie książeczki córka błyskawicznie przerabia na confetti, a nawet gryzetti ;) Książeczki tekturowe natomiast wołają o pomstę do nieba. Większość jest tak potwornie brzydka, że nie chciałabym, żeby moje dziecko kiedykolwiek miało z nimi kontakt. Te ładne też są, ale to często książeczki obrazkowe, do opowiadania, a my poza nimi chcielibyśmy też takie z wierszykami, bo córa uwielbia słuchać rytmicznego tekstu. Jak paskudnie można zilustrować biednego Brzechwę czy Tuwima, to się w głowie nie mieści. Co z tego, że książeczki są tanie? Udaje mi się wyłuskiwać co ładniejsze, a przynajmniej przyzwoite, z księgarnianych stosów, ale nie jest to zadanie łatwe. Odtrutką na zalew tekturowych koszmarków jest dla mnie wyszukiwanie (i gromadzenie) pięknych pozycji, które zainteresują córkę dopiero za kilka lat.
Pewnie sporo osób ma podejście bliskie szefowej Fundacji ABCXXI - dziecko się nie zna, a że jest ciekawe świata, wszystko co kolorowe przyciągnie jego wzrok, więc po co się wysilać. Ja jednak uważam, że świadomy rodzic nie karmi dziecka byle czym, czy chodzi o strawę zwykłą, czy duchową. Nie czytajmy dzieciom książek byle jakich, bo grafomańskie wierszyki nie rozwiną miłości do literatury, a paskudne ilustracje - wrażliwości na piękno.
Przygotowałam dla Was kilka wpisów w ramach tego cyklu - opiszę w nich ukazujące się obecnie w różnych wydawnictwach serie klasyki dziecięcej, które cieszą oko odbiorcy. W późniejszych wpisach znajdzie się także miejsce dla pojedynczych perełek, wydanych w ostatnich latach, a jak się uda, to i tych archiwalnych. Ciekawych zapraszam TUTAJ - wpisy już wkrótce.
29 grudnia 2013
Podsumowując
No, rok to był, że hej, ten 2013. Działo się tyle, że czuję się jakbym od ostatniego Sylwestra przeżyła co najmniej 10 lat. Dokładnie rok temu wprowadziiśmy się do nowego mieszkania, nowego-starego, bo z lat 60. i właśnie na te pół wieku wyglądającego. Wnętrza rozpaczliwie krzyczały o remont, w kuchni mieliśmy przerdzewiały na wylot żeliwny zlew i jeden czynny kurek (z wrzątkiem), w łazience takież żeliwne sprzęty i buchający gazowy piecyk, o innych atrakcjach już nie będę wspominać. W pokojach piętrzyły się stosy pudeł i worków z naszymi rzeczami, które przez kolejne miesiące miały pokrywać się gipsowym pyłem. A do tego dwa koty, królik i jeden zgrabny, niemal siedmiomiesięczny ciążowy brzuszek...
Rok przeleciał (przeleciał, ha ha, raczej się po wertepach przeczołgał) i muszę przyznać, że życie zaczyna robić się jakby znośniejsze. Remont jeszcze nie dokończony, ale zostały głównie rzeczy, które można umysłem ogarnąć i nawet rozplanować. Funkcjonowanie codzienne jest już jednak całkowicie wygodne. A brzuszek przemienił się w całkiem konkretnego brzdąca, który niedługo skończy 9 miesięcy.
Czytelniczo... Cóż, czytelniczo było jakby słabiej. Czas na lekturę był raczej kradziony i pewnie przeczytałam znacznie mniej niż w roku ubiegłym. Często wybierałam też pozycje dość przypadkowe, co tam akurat pod ręką leżało. Kupowanie książek znacznie ograniczyłam (to akurat celowo), a w bibliotece nie byłam chyba ani razu (z żalem, bo uwielbiam bywać, ale też celowo wizyt unikałam). Za to pod koniec roku zintensyfikowałam akcję czytania zalegających stosików - z powodzeniem. Liczba nieprzeczytanych lektur znacznie zmalała (ale nie, nadal nie mam wolnego miejsca na półkach), a większość po przeczytaniu udała się na poszukiwania nowych właścicieli. Przyznam się, że kilka książek sprzedałam bez czytania - uznałam, że ich nabycie było pomyłką, podyktowaną różnymi przesłankami, ale nie własnymi upodobaniami czytelniczymi. PO krótkich wahaniach, pozbyłam się. Za dużo wszystkiego, za dużo, jakieś kryterium trzeba wprowadzić. Pozbyłam się więc, nie dając im nawet cienia szansy...
A z tego co przeczytałam w 2013 roku, żal przyznać, niewiele mnie powaliło na kolana, oj niewiele.
Ale przechodząc do meritum, najlepsze moje lektury to:
1. Lektura pod hasłem "z życia wzięte" ;) Bezapelacyjnie - dwa zbiory listów:
2. Lektura dająca frajdę w stanie czystym:
Dla równowagi obejrzalam jakąś gigantyczną liczbę filmów w tym roku (nie wszystkie grzecznie wynotowałam w zakładce Obejrzane). Wiele było dobrych, kilka bardzo dobrych, ale nie da się ukryć, że ten rok należał do seriali.
Najlepsze z najlepszych to:
1. Wrażenie odwrotnie proporcjonalne do długości - 5 odcinków przerabiających mózg na papkę (The Fall, sezon 1, UK 2013).
2. Dwa pierwsze sezony wersji amerykańskiej rozłożyły na łopatki i mnie, i T. Trzeci niestety był dużo słabszy, a z duńskim pierwowzorem jakoś się nie dogadaliśmy (Dochodzenie / The Killing, sezon 1 i 2, USA 2011 i 2012).
3. Ex aequo (House of Cards, sezon 1, USA 2013 oraz Homeland, sezon 1 i 2, USA 2011 i 2012):
Rok przeleciał (przeleciał, ha ha, raczej się po wertepach przeczołgał) i muszę przyznać, że życie zaczyna robić się jakby znośniejsze. Remont jeszcze nie dokończony, ale zostały głównie rzeczy, które można umysłem ogarnąć i nawet rozplanować. Funkcjonowanie codzienne jest już jednak całkowicie wygodne. A brzuszek przemienił się w całkiem konkretnego brzdąca, który niedługo skończy 9 miesięcy.
Rasowy krasnal (Się pochwalę. A co!) |
Czytelniczo... Cóż, czytelniczo było jakby słabiej. Czas na lekturę był raczej kradziony i pewnie przeczytałam znacznie mniej niż w roku ubiegłym. Często wybierałam też pozycje dość przypadkowe, co tam akurat pod ręką leżało. Kupowanie książek znacznie ograniczyłam (to akurat celowo), a w bibliotece nie byłam chyba ani razu (z żalem, bo uwielbiam bywać, ale też celowo wizyt unikałam). Za to pod koniec roku zintensyfikowałam akcję czytania zalegających stosików - z powodzeniem. Liczba nieprzeczytanych lektur znacznie zmalała (ale nie, nadal nie mam wolnego miejsca na półkach), a większość po przeczytaniu udała się na poszukiwania nowych właścicieli. Przyznam się, że kilka książek sprzedałam bez czytania - uznałam, że ich nabycie było pomyłką, podyktowaną różnymi przesłankami, ale nie własnymi upodobaniami czytelniczymi. PO krótkich wahaniach, pozbyłam się. Za dużo wszystkiego, za dużo, jakieś kryterium trzeba wprowadzić. Pozbyłam się więc, nie dając im nawet cienia szansy...
A z tego co przeczytałam w 2013 roku, żal przyznać, niewiele mnie powaliło na kolana, oj niewiele.
Ale przechodząc do meritum, najlepsze moje lektury to:
1. Lektura pod hasłem "z życia wzięte" ;) Bezapelacyjnie - dwa zbiory listów:
2. Lektura dająca frajdę w stanie czystym:
Dla równowagi obejrzalam jakąś gigantyczną liczbę filmów w tym roku (nie wszystkie grzecznie wynotowałam w zakładce Obejrzane). Wiele było dobrych, kilka bardzo dobrych, ale nie da się ukryć, że ten rok należał do seriali.
Najlepsze z najlepszych to:
1. Wrażenie odwrotnie proporcjonalne do długości - 5 odcinków przerabiających mózg na papkę (The Fall, sezon 1, UK 2013).
2. Dwa pierwsze sezony wersji amerykańskiej rozłożyły na łopatki i mnie, i T. Trzeci niestety był dużo słabszy, a z duńskim pierwowzorem jakoś się nie dogadaliśmy (Dochodzenie / The Killing, sezon 1 i 2, USA 2011 i 2012).
3. Ex aequo (House of Cards, sezon 1, USA 2013 oraz Homeland, sezon 1 i 2, USA 2011 i 2012):
24 grudnia 2013
2 grudnia 2013
Losowanie mikołajkowe
Mam do oddania książkę "Synowie boga" autorstwa M. D. Lachlana. Sama wygrałam ją u Agnes, więc przekazuję dalej w ten sam sposób. Przyznaję się od razu, że jej nie przeczytałam - chociaż próbowałam. Nie jestem wielką fanką fantastyki (chociaż dobra książka jest dobra bez względu na gatunek), przynajmniej nie - jak się okazało - w wydaniu tego autora, a sympatia do mitologii skandynawskiej zaczyna się u mnie i kończy na Chrisie Hemsworthie. Puszczam więc powieść wolno, niech sama szuka swojego fana.
Z opisu wydawcy:
"Wiedziony przepowiednią król wikingów wyprawia się porwać dziecko, gwaranta pomyślności swego ludu. Zamiast jednego, odkrywa dwa niemowlaki, bliźniaczych synów śmiertelniczki i nordyckiego boga. Jednemu pisany jest los dziedzica królewskiego rodu, drugiemu – żywot wśród wilków.
Niekonwencjonalne ujęcie mitu o wilkołaku. Ociekające krwią, pachnące żelazem. Rozbrzmiewające złowieszczymi zaklęciami i szczętem oręża.
Można powiedzieć, że akcja „Synów boga” toczy się dwutorowo: na poziomie ludzkim i nadprzyrodzonym. Wali, Feileg i osoby z ich otoczenia zostają wciągnięci w boskie manipulacje – za sznurki ciągną Odyn i Loki, a swoje trzy grosze dorzuca również królowa wiedźm Gullweig. Gdy mowa o celach i ambicjach nordyckich bóstw, nie ma czytelnych granic między dobrem a złem ocenianymi w ludzkich kategoriach. Bracia kierują się porywami uczuć i uśpionymi instynktami, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co kryje się za wydarzeniami, którym muszą sprostać i jak daleko mogą sięgać ich konsekwencje."
Wystarczy zgłosić chęć posiadania w komentarzu. Losowanie 6 grudnia.
Z opisu wydawcy:
"Wiedziony przepowiednią król wikingów wyprawia się porwać dziecko, gwaranta pomyślności swego ludu. Zamiast jednego, odkrywa dwa niemowlaki, bliźniaczych synów śmiertelniczki i nordyckiego boga. Jednemu pisany jest los dziedzica królewskiego rodu, drugiemu – żywot wśród wilków.
Niekonwencjonalne ujęcie mitu o wilkołaku. Ociekające krwią, pachnące żelazem. Rozbrzmiewające złowieszczymi zaklęciami i szczętem oręża.
Można powiedzieć, że akcja „Synów boga” toczy się dwutorowo: na poziomie ludzkim i nadprzyrodzonym. Wali, Feileg i osoby z ich otoczenia zostają wciągnięci w boskie manipulacje – za sznurki ciągną Odyn i Loki, a swoje trzy grosze dorzuca również królowa wiedźm Gullweig. Gdy mowa o celach i ambicjach nordyckich bóstw, nie ma czytelnych granic między dobrem a złem ocenianymi w ludzkich kategoriach. Bracia kierują się porywami uczuć i uśpionymi instynktami, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co kryje się za wydarzeniami, którym muszą sprostać i jak daleko mogą sięgać ich konsekwencje."
Wystarczy zgłosić chęć posiadania w komentarzu. Losowanie 6 grudnia.
24 czerwca 2013
Historyjka obrazkowa
Powodu mojego rzadkiego pojawiania się na blogu szukajcie na zdjęciu (postać druga od lewej, jeśli naszły Was wątpliwości). Rodzicielstwo pochłania czas w ilościach nie do wiary. Czytać czytam, ale jak mam coś napisać, to zawsze pojawia się dziesięć innych pilniejszych aktywności do wykonania, kiedy dziecko śpi. Niemniej obiecuję, że wpisy pojawią się lada chwila, bo trafiam ostatnio na dobre książki. To w sumie zasługa skąpej ilości czasu, jak już znajdę chwilę na lekturę, to nie chce mi się jej marnować, na coś, co może (a może nie) okaże się dobre po dwustu stronach, więc dam-mu-szansę. Mam pod ręką wystarczającą liczbę takich, co okazują się dobre od pierwszej strony.
A przy okazji ostatnich upałów przyszykowałam sobie taki oto miły zakątek do czytania:
Przepraszamy, już zajęte. |
8 kwietnia 2013
Panna Eliza
Ze względu na pojawienie się w naszym życiu długo oczekiwanego gościa, mogę się w najbliższej przyszłości nieco mniej udzielać na blogu. Chwilowo i tak moje lektury koncentrują się wokół "Vademecum. Matka i dziecko", "Pierwszy rok życia dziecka" oraz "Języka niemowląt" :)
Eliza nie dała nam chwili wytchnienia i zawitała na świecie dwa tygodnie przed czasem, kiedy właśnie mieliśmy nadzieję na krótki oddech poremontowy. Ale widocznie uznała, że to jest właśnie TEN moment i pewnie wiedziała lepiej. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, chociaż przeraźliwie oszołomieni, minie kilka tygodni, zanim pewniej staniemy na nogach.
Eliza nie dała nam chwili wytchnienia i zawitała na świecie dwa tygodnie przed czasem, kiedy właśnie mieliśmy nadzieję na krótki oddech poremontowy. Ale widocznie uznała, że to jest właśnie TEN moment i pewnie wiedziała lepiej. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, chociaż przeraźliwie oszołomieni, minie kilka tygodni, zanim pewniej staniemy na nogach.
23 grudnia 2012
Wesołych!
Wesołych, spokojnych świąt, zabarwionych tą cudowną magią, która działa tylko raz w roku.
Myślałam, że zdążę przed Świętami z jeszcze jedna recenzją, ale zostałam zaskoczona - okazało się, że Wigilia jest już jutro... W chaosie ostatnich wydarzeń jakoś mi to umknęło. Nietypowe to dla mnie święta, spędzone na paczkach i pudłach, w pół drogi między dwoma domami. Opuszczamy mieszkanie dotąd wynajmowane, z którym się zżylismy, przenosimy się do nowego, bardziej naszego, ale tak naprawdę minie jeszcze wiele czasu, zanim naprawdę poczujemy się tam w pełni u siebie. Radość miesza się z niepewnością - jak to będzie. Wiele razy się już przeprowadzałam, ale zawsze do "domów tymczasowych", na rok, najwyżej dwa-trzy, a obecna przeprowadzka jest jakaś taka... na poważnie. Niezbyt szczęśliwie zbiegły się te przenosiny z końcem grudnia - święta przez to ucierpią, nie mamy choinki, nie pachnie pierniczkami, mam nadzieję, że uda mi się choć szczątkowo uchwycić ten niepowtarzalny nastrój i nie poczuje się, jakby przyszedł Grinch i święta wykasował. Mam jednak zamiar nadrobić to w przyszłym roku. W dwójnasób.
16 grudnia 2012
Biblioteka przeprowadzkowa
Aktualny stan mojej domowej biblioteczki... Przeprowadzka zbliża się wielkimi krokami. Jeśli ktoś się zastanawia - nie, okres około świąteczny to nie jest najlepszy moment na takie przedsięwzięcia, ale termin nie zależał od nas - musimy zwolnic dotychczas zajmowane mieszkanie do końca roku. Ostatecznie własne mieszkanie to nie jest taki zły prezent pod choinkę (nawet jeśli zorganizowanie tego prezentu kosztowało nas parę nowych siwych włosów). Nowy rok rozpoczniemy od remontu naszego nowego, a zarazem dość wiekowego gniazdka, co pewnie się przeciągnie, więc nie wiem, kiedy książkowe paczuszki zostaną rozpakowane i znów ustawione na półkach. Chwała niebiosom za kindla - dzięki niemu nie zostanę całkiem odcięta od lektury.
7 grudnia 2012
Salon Ciekawej Książki na gorąco
Targi książki w Łodzi, czyli moim mieście, odbywają się dopiero po raz drugi i wyglądają dość skromnie w porównaniu z imprezą warszawską, którą też miałam okazję w tym roku odwiedzić.Cieszę się jednak, że są i mam nadzieję, że z każdym rokiem będą się rozrastać.
Zdecydowanie najciekawsza była oferta wydawnictw dziecięcych. Trzeba przyznać, że w ostatnich latach pojawiło się naprawdę wiele przepięknych publikacji. Wierzę, że są one również ciekawe pod względem treści, ale zapoznać się nie miałam okazji, natomiast wizualnie zachwycają bez wątpienia. Z radością wykupiłabym całe półki, żeby się nimi napawać w domu. Moim faworytem jest "Pinokio" z ilustracjami Roberta Innocentiego, wydany przez wyd. Media Rodzina.
Chociaż nigdy nie lubiłam tej historii, kupiłabym książkę dla samych ilustracji. Ceny książek dla dzieci niestety odstraszają. Rozumiem, że pięknie wydana książka musi kosztować, niemniej chwilowo pozostaje poza moim zasięgiem.
Zresztą potwierdziło się moje poprzednie spostrzeżenie, że kupowanie książkę nie sprawia mi już takiej frajdy jak dawniej. Na targach było trochę promocji, zniżek o kilkadziesiąt procent, ale ostatecznie wyszłam tylko z jedną pozycją, która swój czas na blogach miała kilka lat temu - mowa o "Ostrygojadach" Susan Fletcher, które znalazłam na stoisku z tanią książką (o ile dobrze pamiętam księgarni drops.pl). Gdybym dysponowała większymi funduszami, nie oparłabym się pewnie także nowej książce Dominique Loreau "Sztuka minimalizmu w codziennym życiu" (w przeciwieństwie do poprzednich pozycji autorki, tę Czarna Owca wydała nader ekskluzywnie) i jeszcze droższej pozycji "Bracia Grimm Wszystkie baśnie i legendy" wydawnictwa Rea.
Oferta wydawnictw "dorosłych" była w sumie dość skromna, więc na pokuszenie nie byłam zbyt mocno wodzona. Zabrakło mi natomiast bogatszej oferty wykładów, warsztatów i spotkań z Autorami. Na tym polu targi wypadły słabo, a przecież jest wielu Autorów, których chętnie bym poznała, mnóstwo zagadnień książkowych, o których bym posłuchała... I chyba nie tylko ja. Łódź jest pod względem zaludnienia trzecim miastem w Polsce, wierze, że zapaleni czytelnicy też są tu licznie reprezentowani.
Salon Ciekawej Książki potrwa do niedzieli, więc jeśli ktoś jest zainteresowany, zachęcam do odwiedzin. Najciekawsza, z mojego punktu widzenia, impreza, czyli wymiana książek, odbywa się właśnie w niedzielę, niestety w tym roku pewnie nie uda mi się dotrzeć.
A chwilowo znikam w tych pięknych i mroźnych okolicznościach przyrody, żeby w towarzystwie koca i herbaty zanurkować w skomplikowany świat intryg dworskich z czasów Tudorów. Ale nie zazdrośćcie mi za mocno. Jestem właśnie w samym środku zabiegów, mających na celu przeprowadzkę do prawie-już-własnego mieszkania przed końcem roku i taka chwila błogostanu z książką jest naprawdę wyjątkowa.
Zdecydowanie najciekawsza była oferta wydawnictw dziecięcych. Trzeba przyznać, że w ostatnich latach pojawiło się naprawdę wiele przepięknych publikacji. Wierzę, że są one również ciekawe pod względem treści, ale zapoznać się nie miałam okazji, natomiast wizualnie zachwycają bez wątpienia. Z radością wykupiłabym całe półki, żeby się nimi napawać w domu. Moim faworytem jest "Pinokio" z ilustracjami Roberta Innocentiego, wydany przez wyd. Media Rodzina.
Chociaż nigdy nie lubiłam tej historii, kupiłabym książkę dla samych ilustracji. Ceny książek dla dzieci niestety odstraszają. Rozumiem, że pięknie wydana książka musi kosztować, niemniej chwilowo pozostaje poza moim zasięgiem.
Zresztą potwierdziło się moje poprzednie spostrzeżenie, że kupowanie książkę nie sprawia mi już takiej frajdy jak dawniej. Na targach było trochę promocji, zniżek o kilkadziesiąt procent, ale ostatecznie wyszłam tylko z jedną pozycją, która swój czas na blogach miała kilka lat temu - mowa o "Ostrygojadach" Susan Fletcher, które znalazłam na stoisku z tanią książką (o ile dobrze pamiętam księgarni drops.pl). Gdybym dysponowała większymi funduszami, nie oparłabym się pewnie także nowej książce Dominique Loreau "Sztuka minimalizmu w codziennym życiu" (w przeciwieństwie do poprzednich pozycji autorki, tę Czarna Owca wydała nader ekskluzywnie) i jeszcze droższej pozycji "Bracia Grimm Wszystkie baśnie i legendy" wydawnictwa Rea.
Oferta wydawnictw "dorosłych" była w sumie dość skromna, więc na pokuszenie nie byłam zbyt mocno wodzona. Zabrakło mi natomiast bogatszej oferty wykładów, warsztatów i spotkań z Autorami. Na tym polu targi wypadły słabo, a przecież jest wielu Autorów, których chętnie bym poznała, mnóstwo zagadnień książkowych, o których bym posłuchała... I chyba nie tylko ja. Łódź jest pod względem zaludnienia trzecim miastem w Polsce, wierze, że zapaleni czytelnicy też są tu licznie reprezentowani.
Salon Ciekawej Książki potrwa do niedzieli, więc jeśli ktoś jest zainteresowany, zachęcam do odwiedzin. Najciekawsza, z mojego punktu widzenia, impreza, czyli wymiana książek, odbywa się właśnie w niedzielę, niestety w tym roku pewnie nie uda mi się dotrzeć.
A chwilowo znikam w tych pięknych i mroźnych okolicznościach przyrody, żeby w towarzystwie koca i herbaty zanurkować w skomplikowany świat intryg dworskich z czasów Tudorów. Ale nie zazdrośćcie mi za mocno. Jestem właśnie w samym środku zabiegów, mających na celu przeprowadzkę do prawie-już-własnego mieszkania przed końcem roku i taka chwila błogostanu z książką jest naprawdę wyjątkowa.
5 grudnia 2012
24 listopada 2012
Twardym trzeba być... Lub puchatym
To mógłby być kolejny skamląco-marudzący mail o tym, że życie jest ciężkie. Mogłabym na przykład opowiedzieć Wam o tym, jak bardzo mój świat obrodził ostatnio w ludzi, Którzy-Wiedzą-Najlepiej. Zwłaszcza wiedzą najlepiej, jak wszyscy inni powinni się zachowywać (bo zachowują się źle i głupio). Zachowanie Nadludzi jest wzorcowe, rzecz jasna - co do tego nie mają żadnych wątpliwości. Błędów nie popełniają. Nigdy. Od robienia błędów są inni (w tej roli np. ja). Samokrytyka na poziomie zerowym, bo o co krytykować siebie, skoro można innych (chyba powinnam tu akurat wziąć z nich przykład i skończyć z samoudręczaniem). Znana z psychologii postawa "Ja jestem OK, Ty jesteś OK" jest dla nich kuriozum - właściwa jest postawa "Ja jestem OK, a wszyscy inni są głupi i się nie znają"...
Zamiast tego jednak, w ten szary listopadowy poranek opowiem Wam o tym, co sprawia, że moje życie jest lepsze. Oto moje trzy puchate Szczęścia:
Najdłużej - bo od 5 lat - jest ze mną królik, zwany Królikiem (choć to dziewczynka, której oficjalnie na imię Nuka). Królik przez większość życia był tłusty, ociężały i godny. Ostatnio przenieśliśmy go na dietę, ze względu na problemy zdrowotne. Rezultat? Królik uwierzył, że jest balonikiem i może unieść się w górę, poszybować nad podłogą i dosięgnąć gwiazd. Czyli wysoko ukrytego żarcia. Ostatnie dokonania:
- dzień po obchodach Halloween dostał się na parapet (!) i skonsumował stojący tam dyniowy lampion oraz część pelargonii. Przesunęliśmy pudło, po którym się wdrapał) w inne miejsce.
- kilka dni później wskoczył na biurko i spożył pół niemłodego już pamiątkowego lizaka w kształcie serca... Odsunęliśmy szafkę, po której przelazł.
- wczoraj odkrył, jak dostać się do suchej kociej karmy (mięsna bo mięsna, ale zawsze karma). Ponieważ już od dawna się do niej dobierał, miska z karmą została ulokowana na niewysokiej szafce - dla kotów żaden problem. Królik wyczaił to i odkrył, że jak dobrze wyceluje, to też da radę... Nie wiemy, gdzie przenieść miskę, cała nadzieja, że po przeprowadzce znajdziemy jakieś dobre miejsce.
Rok w temu w naszym domu zjawiła się Zula, wyżebrana przez Tomka. Jego kolega znalazł cały ślepy miot na progu swojego domu i szukał dla kociaków domów. T. od czasu do czasu podtykał mi filmiki i zdjęcia, mówiąc "zobacz, jakie śliczne" i co miałam zrobić?
Kiedy do nas trafiła, Zula wyglądała mniej więcej tak:
Ponieważ nie zaznała miłości kociej mamy, uznała za swoja mamę mnie i przez rok miała zwyczaj ciamkania opuszka mojego palca, śliniąc się i mrucząc. Ostatnio wyrosła - już nie ciamka, chociaż nadal pakuje się na mnie i mruczy, śliniąc się okrutnie i przebierając łapkami w moich włosach.
Lubi jeść - na ogół konsumuje zawartość swojej miseczki, a potem odsuwa swoja koleżankę i spożywa także jej porcję.
Lubi też wodę. Bardzo długo prowadziła badania w zlewach i umywalkach. Nie przeszkadzało jej to, że woda spływa po niej - po wyjęciu kota spod kranu, można go było wyżąć. Do dziś asystuje mi przy myciu zębów i płukaniu gardła, traktując to jako wyrafinowaną ludzką zabawę.
Najbardziej lubi spać. Jest najmniej kłopotliwym kotem, jakiego znam. Nie rozrabia, nawet nie miauczy, jak ma ochotę, przychodzi się przytulic, jak nie ma - nie zawraca głowy.
Całkowitym jej przeciwieństwem jest Klementyna, która jest z nami od wczesnej wiosny. Klementynkę przygarnęliśmy z domu tymczasowego, jako towarzyszkę dla Zuli - żeby nie czuła się samotna. Wybraliśmy kotka, który lubił inne kotki, bo to było najważniejsze. To, że nie przepadała za ludźmi, nie przeszkadzało nam. Dziewczyny się polubiły, bardzo szybko zaczęły razem bawić i myć wzajemnie, a nawet spać razem w koszyku (choć Zula jest indywidualistka i nie lubi być przygnieciona innym kotem). Jednak po kilku miesiącach oswajania, okazało się, że charakter Klementyny zmienił się o 180 stopni.
Klementyna lubi kotki, a jeszcze bardziej lubi "człowieki".
Potrafi prowadzić dłuuuuugą miauczoną konwersację z dwunożnymi stworami, prezentując całą gamę możliwości swojego gardziołka. I zawsze ma ostatnie słowo.
Wskakuje na kolana i domaga się, żeby ją całować w czółko (na ogół waląc delikwenta 'bykiem").
Mruczy, kiedy tylko się na nią spojrzy, a jak się jeszcze coś do niej powie, to już jest pełnia szczęścia.
Uwielbia bawić się gumkami do włosów - kradnie je na potęgę, a pamięta dobrze, gdzie zwykłam je zostawiać (już się prawie oduczyłam). Ulubiona zabawa to aportowanie - człowiek rzuca, kot przynosi. Pięć godzin z rzędu. Zula patrzy na to na ogół zaspanym okiem z szafki kuchennej i kibicuje ("no, rzucaj jej, rzucaj, bo chcę popatrzeć, jak leci"). Jak człowiek nie rzuca, Klementyna zaczyna miauczeć basem.
Taki właśnie mamy zwierzyniec. A na smutki nie ma to jak ciepłe, mruczące (miauczące, domagające się jedzenia, rzucania zabawek, głaskania, więcej jedzenia i podrap mnie za prawym uszkiem) stworzonko.
Zamiast tego jednak, w ten szary listopadowy poranek opowiem Wam o tym, co sprawia, że moje życie jest lepsze. Oto moje trzy puchate Szczęścia:
Najdłużej - bo od 5 lat - jest ze mną królik, zwany Królikiem (choć to dziewczynka, której oficjalnie na imię Nuka). Królik przez większość życia był tłusty, ociężały i godny. Ostatnio przenieśliśmy go na dietę, ze względu na problemy zdrowotne. Rezultat? Królik uwierzył, że jest balonikiem i może unieść się w górę, poszybować nad podłogą i dosięgnąć gwiazd. Czyli wysoko ukrytego żarcia. Ostatnie dokonania:
- dzień po obchodach Halloween dostał się na parapet (!) i skonsumował stojący tam dyniowy lampion oraz część pelargonii. Przesunęliśmy pudło, po którym się wdrapał) w inne miejsce.
- kilka dni później wskoczył na biurko i spożył pół niemłodego już pamiątkowego lizaka w kształcie serca... Odsunęliśmy szafkę, po której przelazł.
- wczoraj odkrył, jak dostać się do suchej kociej karmy (mięsna bo mięsna, ale zawsze karma). Ponieważ już od dawna się do niej dobierał, miska z karmą została ulokowana na niewysokiej szafce - dla kotów żaden problem. Królik wyczaił to i odkrył, że jak dobrze wyceluje, to też da radę... Nie wiemy, gdzie przenieść miskę, cała nadzieja, że po przeprowadzce znajdziemy jakieś dobre miejsce.
Zdjęcie kłamie, Królik jest co prawda wielkim pieszczochem, ale na kolankach być nie lubi. |
Rok w temu w naszym domu zjawiła się Zula, wyżebrana przez Tomka. Jego kolega znalazł cały ślepy miot na progu swojego domu i szukał dla kociaków domów. T. od czasu do czasu podtykał mi filmiki i zdjęcia, mówiąc "zobacz, jakie śliczne" i co miałam zrobić?
Kiedy do nas trafiła, Zula wyglądała mniej więcej tak:
Ponieważ nie zaznała miłości kociej mamy, uznała za swoja mamę mnie i przez rok miała zwyczaj ciamkania opuszka mojego palca, śliniąc się i mrucząc. Ostatnio wyrosła - już nie ciamka, chociaż nadal pakuje się na mnie i mruczy, śliniąc się okrutnie i przebierając łapkami w moich włosach.
Lubi jeść - na ogół konsumuje zawartość swojej miseczki, a potem odsuwa swoja koleżankę i spożywa także jej porcję.
Lubi też wodę. Bardzo długo prowadziła badania w zlewach i umywalkach. Nie przeszkadzało jej to, że woda spływa po niej - po wyjęciu kota spod kranu, można go było wyżąć. Do dziś asystuje mi przy myciu zębów i płukaniu gardła, traktując to jako wyrafinowaną ludzką zabawę.
Najbardziej lubi spać. Jest najmniej kłopotliwym kotem, jakiego znam. Nie rozrabia, nawet nie miauczy, jak ma ochotę, przychodzi się przytulic, jak nie ma - nie zawraca głowy.
Całkowitym jej przeciwieństwem jest Klementyna, która jest z nami od wczesnej wiosny. Klementynkę przygarnęliśmy z domu tymczasowego, jako towarzyszkę dla Zuli - żeby nie czuła się samotna. Wybraliśmy kotka, który lubił inne kotki, bo to było najważniejsze. To, że nie przepadała za ludźmi, nie przeszkadzało nam. Dziewczyny się polubiły, bardzo szybko zaczęły razem bawić i myć wzajemnie, a nawet spać razem w koszyku (choć Zula jest indywidualistka i nie lubi być przygnieciona innym kotem). Jednak po kilku miesiącach oswajania, okazało się, że charakter Klementyny zmienił się o 180 stopni.
Klementyna lubi kotki, a jeszcze bardziej lubi "człowieki".
Potrafi prowadzić dłuuuuugą miauczoną konwersację z dwunożnymi stworami, prezentując całą gamę możliwości swojego gardziołka. I zawsze ma ostatnie słowo.
Wskakuje na kolana i domaga się, żeby ją całować w czółko (na ogół waląc delikwenta 'bykiem").
Mruczy, kiedy tylko się na nią spojrzy, a jak się jeszcze coś do niej powie, to już jest pełnia szczęścia.
Uwielbia bawić się gumkami do włosów - kradnie je na potęgę, a pamięta dobrze, gdzie zwykłam je zostawiać (już się prawie oduczyłam). Ulubiona zabawa to aportowanie - człowiek rzuca, kot przynosi. Pięć godzin z rzędu. Zula patrzy na to na ogół zaspanym okiem z szafki kuchennej i kibicuje ("no, rzucaj jej, rzucaj, bo chcę popatrzeć, jak leci"). Jak człowiek nie rzuca, Klementyna zaczyna miauczeć basem.
Taki właśnie mamy zwierzyniec. A na smutki nie ma to jak ciepłe, mruczące (miauczące, domagające się jedzenia, rzucania zabawek, głaskania, więcej jedzenia i podrap mnie za prawym uszkiem) stworzonko.
19 listopada 2012
Czas i okoliczności
Życie miało ostatnio zwolnić, ale jakoś nie zwolniło. Prawie mogłabym parafrazować Kukulską i śpiewać "im więcej czasu, tym mniej". Więcej wolnego (teoretycznie) czasu skutkuje tym, że pojawia się natychmiast jeszcze więcej pilnych zadań do wykonania. No, bo przecież skoro mam tyle czasu, a te rzeczy czekają o dawna, to trzeba się za to zabrać. Poza zaległościami pojawia się cała masa nowych zobowiązań. Rezultat jest taki, że co rano budzę się z rozpaczliwą myślą, co dziś koniecznie muszę. Bardzo męczące to jest na dłuższą metę. Może potrzebuję jeszcze więcej czasu, jakiejś lektury uświadamiającej, że wcale nic nie muszę i magnezu w tabletkach...
Rezultat numer dwa jest taki, że ostatnio zupełnie nie czytam. Bardzo bym chciała, ale:
1) nie mam czasu
2) koncentracja na tekście czytanym jest zerowa (znacie to męczące uczucie, kiedy po przeczytaniu dwóch stron nie macie pojęcia, co się na nich działo?)
3) nie moge sobie jakoś znaleźć odpowiedniej lektury.
Mam pozaczynanych mnóstwo książek i jakoś żadnej nie mogę skończyć. (Jedną mi się w bólach udało, a czytałam ją dłuuuugo i recenzja się niebawem pojawi). Czytam sobie listy Lema i Mrożka, które są fenomenalne i wcale nie chcę, żeby się kończyły, więc w tym przypadku zwlekanie jest uzasadnione. Ale równolegle wiele innych zaczynam i odkładam. Zamierzam kontynuować, ale jakoś nie kontynuuję. Chciałabym, żeby coś mnie porwało od pierwszej strony, żebym nie mogła odłożyć książki, żebym liczyła minuty do tego momentu, kiedy będę mogła wrócić do czytania. Takie książki niestety zdarzają się znienacka i nie wtedy, kiedy byśmy chcieli. Patrzę na moje gigantyczne stosy oczekujące i wiem, że ten zasysacz pewnie gdzieś jest, ale tak na pierwszy rzut oka, to żaden nie rokuje. A na lekturę wymagającą skupienia i cierpliwości, to jakoś teraz nie mam cierpliwości.
W ogóle ostatnio książki przestają mnie cieszyć. Przerażające wyznanie na blogu książkowym, prawda? Byłam sobie w antykwariacie, w którym na półkach stało wiele książek, które chętnie bym przeczytała, np. 'Ludzie księgi' G Brooks. I tak sobie pooglądałam i stwierdziłam, że jak mam przynieść do domu kolejny stos, który zalegnie w kącie i odczeka 5 lat na czytanie, to chyba mi się nie chce. I wyszłam z pustymi rękami. Żadnej radości na myśl, że one będą moje, że będę sobie mogła głaskać po okładkach, ustawiać, przestawiać, wąchać i podziwiać. Przesyt chyba nastąpił.
Zresztą, w związku z czekającą mnie wkrótce przeprowadzką planuję zrobić poważną czystkę w moich zbiorach. Chciałabym zabrać tylko te książki, z którymi nie potrafię się rozstać, no i te nieprzeczytane. Reszta, czyli te "przeczytałam, było miło, i jakoś tak się została na półce", pewnie wylądują na allegro. To nie są łatwe rozstania, no i czasem popełnia się błędy. Przy poprzedniej czystce np. sprzedałam pierwszy tom o Emmie Graham Marthy Grimes i będę musiała go sobie odkupić, bo po przeczytaniu dwóch dalszych doszłam do wniosku, że Emma - mimo młodego wieku - jest osobą, którą chce się mieć blisko. A jej senne amerykańskie miasteczko to też miejsce, do którego chce się wracać. Są też książki, co do których nie mam wątpliwości, że nie oddam za nic w świecie, np. biografia sióstr Bronte i ich powieści. Wielki tom przygód Sherlocka Holmesa. Autobiografie Agathy Christie, Joanny Chmielewskiej, Julii Child. Powieści Jane Austen, oczywiście. Z powieści np. moje ukochane "Kroniki portowe" A. Proulx. Macie też takie książki, których będziecie bronić jak niepodległości? :) Ja np. z Mankellem już mam problem. Bo uwielbiam, ale już czytałam, wiem, jak się skończy, więc nie wiem, czy kiedyś wrócę, no a w razie gdyby mnie przycisnęło, to łatwo w bibliotece znaleźć. O ewentualnej allegrowej wyprzedaży dam znać na blogu.
Rezultat numer dwa jest taki, że ostatnio zupełnie nie czytam. Bardzo bym chciała, ale:
1) nie mam czasu
2) koncentracja na tekście czytanym jest zerowa (znacie to męczące uczucie, kiedy po przeczytaniu dwóch stron nie macie pojęcia, co się na nich działo?)
3) nie moge sobie jakoś znaleźć odpowiedniej lektury.
Mam pozaczynanych mnóstwo książek i jakoś żadnej nie mogę skończyć. (Jedną mi się w bólach udało, a czytałam ją dłuuuugo i recenzja się niebawem pojawi). Czytam sobie listy Lema i Mrożka, które są fenomenalne i wcale nie chcę, żeby się kończyły, więc w tym przypadku zwlekanie jest uzasadnione. Ale równolegle wiele innych zaczynam i odkładam. Zamierzam kontynuować, ale jakoś nie kontynuuję. Chciałabym, żeby coś mnie porwało od pierwszej strony, żebym nie mogła odłożyć książki, żebym liczyła minuty do tego momentu, kiedy będę mogła wrócić do czytania. Takie książki niestety zdarzają się znienacka i nie wtedy, kiedy byśmy chcieli. Patrzę na moje gigantyczne stosy oczekujące i wiem, że ten zasysacz pewnie gdzieś jest, ale tak na pierwszy rzut oka, to żaden nie rokuje. A na lekturę wymagającą skupienia i cierpliwości, to jakoś teraz nie mam cierpliwości.
W ogóle ostatnio książki przestają mnie cieszyć. Przerażające wyznanie na blogu książkowym, prawda? Byłam sobie w antykwariacie, w którym na półkach stało wiele książek, które chętnie bym przeczytała, np. 'Ludzie księgi' G Brooks. I tak sobie pooglądałam i stwierdziłam, że jak mam przynieść do domu kolejny stos, który zalegnie w kącie i odczeka 5 lat na czytanie, to chyba mi się nie chce. I wyszłam z pustymi rękami. Żadnej radości na myśl, że one będą moje, że będę sobie mogła głaskać po okładkach, ustawiać, przestawiać, wąchać i podziwiać. Przesyt chyba nastąpił.
Zresztą, w związku z czekającą mnie wkrótce przeprowadzką planuję zrobić poważną czystkę w moich zbiorach. Chciałabym zabrać tylko te książki, z którymi nie potrafię się rozstać, no i te nieprzeczytane. Reszta, czyli te "przeczytałam, było miło, i jakoś tak się została na półce", pewnie wylądują na allegro. To nie są łatwe rozstania, no i czasem popełnia się błędy. Przy poprzedniej czystce np. sprzedałam pierwszy tom o Emmie Graham Marthy Grimes i będę musiała go sobie odkupić, bo po przeczytaniu dwóch dalszych doszłam do wniosku, że Emma - mimo młodego wieku - jest osobą, którą chce się mieć blisko. A jej senne amerykańskie miasteczko to też miejsce, do którego chce się wracać. Są też książki, co do których nie mam wątpliwości, że nie oddam za nic w świecie, np. biografia sióstr Bronte i ich powieści. Wielki tom przygód Sherlocka Holmesa. Autobiografie Agathy Christie, Joanny Chmielewskiej, Julii Child. Powieści Jane Austen, oczywiście. Z powieści np. moje ukochane "Kroniki portowe" A. Proulx. Macie też takie książki, których będziecie bronić jak niepodległości? :) Ja np. z Mankellem już mam problem. Bo uwielbiam, ale już czytałam, wiem, jak się skończy, więc nie wiem, czy kiedyś wrócę, no a w razie gdyby mnie przycisnęło, to łatwo w bibliotece znaleźć. O ewentualnej allegrowej wyprzedaży dam znać na blogu.
16 października 2012
Żona
Dziś po raz kolejny krótka notka nieksiążkowa.
Ślub już za mną, wszystko się udało, dopisała nawet pogoda, choć od rana straszyła szarówką i deszczem. Po szaleńczym stresie w sobotę (nie myślałam, że to mnie będzie tyle kosztować) i kompletnie nieprzytomnej niedzieli (kiedy fizycznie i psychicznie czuliśmy się jak po występach na olimpiadzie, a nie w usc) wróciliśmy do rzeczywistości, która właściwie nie rożni się od tej sprzed miesiąca, tylko teraz mamy papier na takie życie ;)
Prawdę mówiąc, życie nie jest całkiem takie samo, bo przystąpiliśmy do aktywnego poszukiwania własnego M4. Mamy niewiele czasu, bo chcemy skorzystać z dopłat "Rodziny na swoim". Miodowy tydzień spędzamy na tour de Łódź, oglądając mieszkania, które są ładne i za drogie lub tanie i za brzydkie. Nie tracimy jednak nadziei, że wymarzone gniazdko gdzieś jednak za rogiem czyha. Proszę, kontynuujcie trzymanie kciuków :)
Ślub już za mną, wszystko się udało, dopisała nawet pogoda, choć od rana straszyła szarówką i deszczem. Po szaleńczym stresie w sobotę (nie myślałam, że to mnie będzie tyle kosztować) i kompletnie nieprzytomnej niedzieli (kiedy fizycznie i psychicznie czuliśmy się jak po występach na olimpiadzie, a nie w usc) wróciliśmy do rzeczywistości, która właściwie nie rożni się od tej sprzed miesiąca, tylko teraz mamy papier na takie życie ;)
Prawdę mówiąc, życie nie jest całkiem takie samo, bo przystąpiliśmy do aktywnego poszukiwania własnego M4. Mamy niewiele czasu, bo chcemy skorzystać z dopłat "Rodziny na swoim". Miodowy tydzień spędzamy na tour de Łódź, oglądając mieszkania, które są ładne i za drogie lub tanie i za brzydkie. Nie tracimy jednak nadziei, że wymarzone gniazdko gdzieś jednak za rogiem czyha. Proszę, kontynuujcie trzymanie kciuków :)
23 września 2012
Zaganiana narzeczona
Nie dość, że zaganiana, to jeszcze dopadł ją katarek i stan podgorączkowy. A dopiero T. się podniósł po dwutygodniowym zapaleniu oskrzeli...
Do ślubu zostały 3 tygodnie. Sukienka jest, buty są, jest nawet płaszczyko-narzutka, wszystko kupione niezwykłym fuksem tego samego dnia, w trzech różnych miejscach, wszystko w przecenie. Brak pończoch, które się NA PEWNO nie podrą, brak odpowiedniej bielizny, której nie będzie widać spod lejącego materiału, trwają wątpliwości biżuteryjne. Umówiony makijaż próbny (niestety do samodzielnego make-upu talentów brak, czasem się dobrze umaluję, czasem nie, zależy to chyba od układu gwiazd, a w dzień ślubu, jak mi się będą trzęsły ręce, to raczej nie podołam). Do wybranego salonu fryzjerskiego spróbuję się dodzwonić jutro, jak nie będą mieli wolnego terminu, to nie wiem co, bo to jedyne miejsce, które nie odstraszyło mnie skutecznie swoją galerią stylizacji ślubnych (znalazłam je po tygodniowym przetrząsaniu czeluści internetu). Nie wiem, co zrobić z bukietem, ceny w kwiaciarniach odstraszają, a to arcydzieło sztuki florystycznej będę dzierżyć przez jakieś pół godziny, li i jedynie. Chętnie bym sobie machnęła coś sama, niestety ślub jest dość wcześnie, w dodatku dość daleko od miejsca zamieszkania i po prostu mogę nie mieć czasu na zabawy z kwiatami. Nie umiem podjąć decyzji :/
Z panem młodym łatwiej - garnitur zakupiony, koszula jest, co prawda mankiety koszuli mu nie będą wystawać spod rękawów marynarki (grrrrrrrrrr), ale nie można mieć wszystkiego, a w końcu nie idzie odbierać Oskara i na wybiegu nie będzie się przechadzał. Buty ma. Maszynkę do strzyżenia ma, makijażu, szczęściarz, nie potrzebuje, i tak będzie pewnie wyglądał lepiej niż ja.
BRAK OBRĄCZEK! Przez chorobę T. dopiero teraz wybraliśmy się na jubilerskie łowy i okazało się, że na niektóre modele czeka się nawet 30 dni, których to dni nie mamy. Rozumiem te udziwniane, łączone kruszce, diamenciki, ale co można przez miesiąc robić z klasycznym kółkiem z białego złota grubości 3 mm? Dwa tygodnie możemy dać jubilerowi, nawet nie trzy, bo mamy taką fanaberię, że nie chcielibyśmy ich odbierać w dzień ślubu.
Sala na malutkie przyjęcie weselne zamówiona (obiad dla rodziców i świadków). Fotograf chyba-już-prawie zamówiony. Tu nie mieliśmy dużego pola do popisu, bo ograniczają nas mocno koszty. Znalazłam fotografa, którego zdjęcia mi się bardzo podobają, niestety ceni się adekwatnie do umiejętności. Ten wybrany jest znacznie bardziej przystępny, a zdjęcia - chociaż mniej oryginalne - też robi ładne. Samochodu nie wynajmujemy, zawiezie nas siostra ze swoim partnerem, zabawa w przystrajanie autka spada na nich.
Co tam jeszcze... Świadkowie wybrani, goście powiadomieni, ale rodzina "na gębę" przez rodziców, a znajomi namalowanym przez T. zaproszeniem w pdfie. Nie mamy absolutnie możliwości udania się na osobiste wyprawy, zwłaszcza że moja rodzina mieszka w innych miastach. Część pewnie obdzwonię, a reszcie musi wystarczyć zaproszenie papierkowe, którego zresztą też BRAK. Ze względu na oszczędności i brak czasu zdecydowaliśmy się kupić "gotowce" do wypełnienia, zakupu dokonaliśmy na allegro i niestety nie obejrzeliśmy przesyłki od razu. Po kilku dniach przyjrzałam się bliżej i okazało się, że tekst w środku jest inny niż na zdjęciu w aukcji - mowa tam o "sakramentalnym tak w kościele..............", a my bierzemy ślub w urzędzie :/ Nie będziemy przecież wysyłać pokreślonych zaproszeń. Na reklamację na razie nikt nie odpowiedział (ale ostatecznie jest weekend) i chyba skończy się na wydrukowaniu w zwykłej drukarni zaproszeń własnego projektu (narzeczony o talentach plastycznych, umiejętnościach obsługi programów graficznych i temperaturze 36,6 - bezcenny).
Wieczory panieńskie i kawalerskie w przyszłym tygodniu. Nie mam nic pożyczonego ani niebieskiego (podwiązki odpadają ze względu na materiał sukienki, wszystko się pod nim odznacza). Czy o czymś jeszcze zapomniałam? Szczerze mówiąc, czuję się wykończona tymi przygotowaniami, niezliczonymi drobiazgami, o których wypada pomyśleć (rozsadzenie gości przy stołach! musimy zrobić karteczki i dogadać ich rozmieszczenie z obsługą, chcemy uniknąć sytuacji "kto pierwszy ten lepszy"; co z muzyką na ceremonii? nie zapytaliśmy o to w usc), a przecież nie możemy odłożyć całej reszty życia na bok na czas przygotowań. Pocieszam się tylko, że nie zaplanowaliśmy ślubu z większym wyprzedzeniem. Po półrocznych przygotowaniach musielibyśmy oboje udać się do sanatorium dla nerwowo chorych. A tak pocieszamy się, że za trzy tygodnie cała ta impreza się skończy. I wtedy pewnie będziemy żałować, że tak szybko ;)
Do ślubu zostały 3 tygodnie. Sukienka jest, buty są, jest nawet płaszczyko-narzutka, wszystko kupione niezwykłym fuksem tego samego dnia, w trzech różnych miejscach, wszystko w przecenie. Brak pończoch, które się NA PEWNO nie podrą, brak odpowiedniej bielizny, której nie będzie widać spod lejącego materiału, trwają wątpliwości biżuteryjne. Umówiony makijaż próbny (niestety do samodzielnego make-upu talentów brak, czasem się dobrze umaluję, czasem nie, zależy to chyba od układu gwiazd, a w dzień ślubu, jak mi się będą trzęsły ręce, to raczej nie podołam). Do wybranego salonu fryzjerskiego spróbuję się dodzwonić jutro, jak nie będą mieli wolnego terminu, to nie wiem co, bo to jedyne miejsce, które nie odstraszyło mnie skutecznie swoją galerią stylizacji ślubnych (znalazłam je po tygodniowym przetrząsaniu czeluści internetu). Nie wiem, co zrobić z bukietem, ceny w kwiaciarniach odstraszają, a to arcydzieło sztuki florystycznej będę dzierżyć przez jakieś pół godziny, li i jedynie. Chętnie bym sobie machnęła coś sama, niestety ślub jest dość wcześnie, w dodatku dość daleko od miejsca zamieszkania i po prostu mogę nie mieć czasu na zabawy z kwiatami. Nie umiem podjąć decyzji :/
Z panem młodym łatwiej - garnitur zakupiony, koszula jest, co prawda mankiety koszuli mu nie będą wystawać spod rękawów marynarki (grrrrrrrrrr), ale nie można mieć wszystkiego, a w końcu nie idzie odbierać Oskara i na wybiegu nie będzie się przechadzał. Buty ma. Maszynkę do strzyżenia ma, makijażu, szczęściarz, nie potrzebuje, i tak będzie pewnie wyglądał lepiej niż ja.
BRAK OBRĄCZEK! Przez chorobę T. dopiero teraz wybraliśmy się na jubilerskie łowy i okazało się, że na niektóre modele czeka się nawet 30 dni, których to dni nie mamy. Rozumiem te udziwniane, łączone kruszce, diamenciki, ale co można przez miesiąc robić z klasycznym kółkiem z białego złota grubości 3 mm? Dwa tygodnie możemy dać jubilerowi, nawet nie trzy, bo mamy taką fanaberię, że nie chcielibyśmy ich odbierać w dzień ślubu.
Sala na malutkie przyjęcie weselne zamówiona (obiad dla rodziców i świadków). Fotograf chyba-już-prawie zamówiony. Tu nie mieliśmy dużego pola do popisu, bo ograniczają nas mocno koszty. Znalazłam fotografa, którego zdjęcia mi się bardzo podobają, niestety ceni się adekwatnie do umiejętności. Ten wybrany jest znacznie bardziej przystępny, a zdjęcia - chociaż mniej oryginalne - też robi ładne. Samochodu nie wynajmujemy, zawiezie nas siostra ze swoim partnerem, zabawa w przystrajanie autka spada na nich.
Co tam jeszcze... Świadkowie wybrani, goście powiadomieni, ale rodzina "na gębę" przez rodziców, a znajomi namalowanym przez T. zaproszeniem w pdfie. Nie mamy absolutnie możliwości udania się na osobiste wyprawy, zwłaszcza że moja rodzina mieszka w innych miastach. Część pewnie obdzwonię, a reszcie musi wystarczyć zaproszenie papierkowe, którego zresztą też BRAK. Ze względu na oszczędności i brak czasu zdecydowaliśmy się kupić "gotowce" do wypełnienia, zakupu dokonaliśmy na allegro i niestety nie obejrzeliśmy przesyłki od razu. Po kilku dniach przyjrzałam się bliżej i okazało się, że tekst w środku jest inny niż na zdjęciu w aukcji - mowa tam o "sakramentalnym tak w kościele..............", a my bierzemy ślub w urzędzie :/ Nie będziemy przecież wysyłać pokreślonych zaproszeń. Na reklamację na razie nikt nie odpowiedział (ale ostatecznie jest weekend) i chyba skończy się na wydrukowaniu w zwykłej drukarni zaproszeń własnego projektu (narzeczony o talentach plastycznych, umiejętnościach obsługi programów graficznych i temperaturze 36,6 - bezcenny).
Wieczory panieńskie i kawalerskie w przyszłym tygodniu. Nie mam nic pożyczonego ani niebieskiego (podwiązki odpadają ze względu na materiał sukienki, wszystko się pod nim odznacza). Czy o czymś jeszcze zapomniałam? Szczerze mówiąc, czuję się wykończona tymi przygotowaniami, niezliczonymi drobiazgami, o których wypada pomyśleć (rozsadzenie gości przy stołach! musimy zrobić karteczki i dogadać ich rozmieszczenie z obsługą, chcemy uniknąć sytuacji "kto pierwszy ten lepszy"; co z muzyką na ceremonii? nie zapytaliśmy o to w usc), a przecież nie możemy odłożyć całej reszty życia na bok na czas przygotowań. Pocieszam się tylko, że nie zaplanowaliśmy ślubu z większym wyprzedzeniem. Po półrocznych przygotowaniach musielibyśmy oboje udać się do sanatorium dla nerwowo chorych. A tak pocieszamy się, że za trzy tygodnie cała ta impreza się skończy. I wtedy pewnie będziemy żałować, że tak szybko ;)
12 września 2012
Bardzo dobra wymówka
Ostatnio nie mam czasu na pisanie na bloga, a co gorsza - w ciągu następnych kilku tygodni pewnie będę się pojawiać rzadko. Nie obrażajcie się i nie porzucajcie mnie :) Mam bardzo dobrą wymówkę.
Kilka dni temu spadło na mnie niespodziewane szczęście zorganizowania ślubu w pięć tygodni. Własnego ślubu. Decyzja była niespodziewana nawet dla samych zainteresowanych (kredyt mieszkaniowy z dopłatą = ślub dla pieniędzy, heh ;) ). Dobrze, że lubię wyzwania, bo inaczej usiadłabym i rozpłakała się rzewnie już przy próbie znalezienia wolnego terminu w usc. Okazuje się, że cały naród wpadł na pomysł wzięcia ślubu w październiku. Przy tym dysponujemy bardzo ograniczonymi finansami, więc rozwiązanie typu - iść do salonu i zakupić suknię za 4 tysiące - odpada. Zresztą styl a la księżniczka nie bardzo mi odpowiada. Jakby jeszcze było za prosto, to mogę dorzucić, że szczęśliwy narzeczony od 5 dni leży z temperaturą niemal 40 stopni... Położył go bakcyl, a nie wizja utraty wolności, niemniej trudno prowadzić w tym stanie przygotowania pełną parą.
To co, wybaczacie mi?
Kilka dni temu spadło na mnie niespodziewane szczęście zorganizowania ślubu w pięć tygodni. Własnego ślubu. Decyzja była niespodziewana nawet dla samych zainteresowanych (kredyt mieszkaniowy z dopłatą = ślub dla pieniędzy, heh ;) ). Dobrze, że lubię wyzwania, bo inaczej usiadłabym i rozpłakała się rzewnie już przy próbie znalezienia wolnego terminu w usc. Okazuje się, że cały naród wpadł na pomysł wzięcia ślubu w październiku. Przy tym dysponujemy bardzo ograniczonymi finansami, więc rozwiązanie typu - iść do salonu i zakupić suknię za 4 tysiące - odpada. Zresztą styl a la księżniczka nie bardzo mi odpowiada. Jakby jeszcze było za prosto, to mogę dorzucić, że szczęśliwy narzeczony od 5 dni leży z temperaturą niemal 40 stopni... Położył go bakcyl, a nie wizja utraty wolności, niemniej trudno prowadzić w tym stanie przygotowania pełną parą.
To co, wybaczacie mi?
15 sierpnia 2012
Mały comeback
Powróciłam z wakacji, ale bez szczególnego zapału do pracy, a nawet do blogowania. Wyjazd był za krótki o jakieś pół roku ;) Sporo książek udało mi się przeczytać i niedługo pojawią się nowe notki. A na razie, na rozgrzewkę, najciekawsze okładki "Emmy" Jane Austen. Wszystkie piękne, ale największą słabość mam do okładek książek wydawanych w serii "EVERYMAN'S LIBRARY".
27 lipca 2012
Słowniczek mola i babskie czytadła
Słowniczek mola
Co jakiś czas napotykam się na jakieś nadzwyczaj trafne wyrażenie w krótkich słowach opisujące zawiłą okołoksiążkową sprawę. Nie zapisuję ich i one gdzieś przepadają, w otchłaniach niepamięci, a szkoda. Uważam, ze powinniśmy wspólnymi siłami stworzyć słowniczek mola książkowego - co Wy na to?
Mała próbka poniżej:
Krąży ostatnio po blogach jakaś czytadłowa akcja i nabrałam chęci zabrania głosu (co będę czekać, jeszcze mnie nikt nie zaprosi ;) ). Być może nie do końca trafiam w zasady, wybaczcie.
Czytadła babskie - bo o kobietach (ale niekoniecznie "tylko dla pań"), a na lato - bo wakacyjnie mi się kojarzą, a poza tym chętnie bym do nich wróciła, bujając się leniwie w hamaku w pięknych okolicznościach przyrody. Czytadła to dość umowna kategoria - w tym przypadku miałam na myśli książki współczesne, lekkie, od których szare komórki się nie przegrzeją, i krzepiące (żadnego rozdrapywania emocji, to koliduje z bujaniem, hamak się potem zacina ;) )*:
* Zwykle mianem 'czytadła' określam książkę, która jest łatwa w czytaniu, dostarcza rozrywki i zapomina się o niej po przewróceniu ostatniej strony. Taka literacka pierdółka. Nic ważnego, ale fajne. Niekiedy, pejoratywnie, używam tego epitetu na "dzieła", których poziom językowy nie zasługuje na lepsze określenie.
Co jakiś czas napotykam się na jakieś nadzwyczaj trafne wyrażenie w krótkich słowach opisujące zawiłą okołoksiążkową sprawę. Nie zapisuję ich i one gdzieś przepadają, w otchłaniach niepamięci, a szkoda. Uważam, ze powinniśmy wspólnymi siłami stworzyć słowniczek mola książkowego - co Wy na to?
Mała próbka poniżej:
- kac książkowy - niemożność rozpoczęcia nowej książki, bo jeszcze nie opuściło się świata z poprzedniej (znalezione tu - kto się przyznaje do autorstwa?)
- książka pierwszego kontaktu - książka, od której najlepiej zacząć znajomość z danym pisarzem (odkryte u Zacofanego w lekturze)
- pieszczoch blogerów - pisarz, którego wszyscy blogerzy lubią i chwalą (dobra, 90%), i wytrwale czekają na kolejną jego książkę (wyrażenie mi się ukuło przy Theorinie)
Krąży ostatnio po blogach jakaś czytadłowa akcja i nabrałam chęci zabrania głosu (co będę czekać, jeszcze mnie nikt nie zaprosi ;) ). Być może nie do końca trafiam w zasady, wybaczcie.
Czytadła babskie - bo o kobietach (ale niekoniecznie "tylko dla pań"), a na lato - bo wakacyjnie mi się kojarzą, a poza tym chętnie bym do nich wróciła, bujając się leniwie w hamaku w pięknych okolicznościach przyrody. Czytadła to dość umowna kategoria - w tym przypadku miałam na myśli książki współczesne, lekkie, od których szare komórki się nie przegrzeją, i krzepiące (żadnego rozdrapywania emocji, to koliduje z bujaniem, hamak się potem zacina ;) )*:
- Mary Stewart - Tajemnica zamku Valmy (bo zamek wśród lasów i ten dreszczyk emocji)
- Marian Keyes - Sushi dla początkujących (bo deszczowa Irlandia i krzepiąca wiara, że życie coś dobrego chowa w zanadrzu)
- Anne Rivers Siddons - Uciekłam na wyspę (bo wyspa i budowanie życia od nowa)
- Jaclyn Moriarty - Mam łóżko z racuchów (bo ciepła rodzinna atmosfera + zagadka)
- Małgorzata Musierowicz - Nutria i Nerwus (bo wakacje z namiotem - prawie...)
- Joanna Chmielewska - Całe zdanie nieboszczyka (bo wyprawa przez pół świata)
- Joanna Chmielewska - Większy kawałek świata (bo mazurskie jeziora)
- Bodil Malmsten - Cena wody w Finistere (bo leniwe popołudnia w ogrodzie)
- Elizabeth Gilbert - Jedz, módl się, kochaj (bo Włochy, Indie, Bali i zaczynanie życie od nowa)
- Alexander McCall Smith - Kobieca Agencja Detektywistyczna nr 1 (bo można w Botswanie na werandzie wypić herbatkę z ostrokrzewu w miłym towarzystwie Mma Ramotswe)
* Zwykle mianem 'czytadła' określam książkę, która jest łatwa w czytaniu, dostarcza rozrywki i zapomina się o niej po przewróceniu ostatniej strony. Taka literacka pierdółka. Nic ważnego, ale fajne. Niekiedy, pejoratywnie, używam tego epitetu na "dzieła", których poziom językowy nie zasługuje na lepsze określenie.
29 maja 2012
Wordless... tuesday
Chyba powinnam założyć jakiś cykl - "Wtorki z robaczkami" ;) Chociaż poprzedni wpis był wieki temu, więc może już nie pamiętacie. Wtedy był to mały niebieski smok, teraz będzie kryształowa gąsienica Acraga coa...
Prawda, że słodki?
A tak wygląda jak dorośnie i zmężnieje ;) :
Prawda, że słodki?
25 maja 2012
oTAGowana
Zostałam oTAGowana przez Grendellę i Milvannę. Bardzo dziękuję za zaproszenie.
Posłusznie odpowiadam na 8 pytań, ale jako okrutny niszczyciel łańcuszków nie przekazuję go dalej. Przyznaję, że zupełnie się zagubiłam w meandrach tej zabawy, umknęły mi założenia i nie wiem, kto w niej już brał udział.
A przechodząc do rzeczy:
1. Trzy słowa, które najlepiej Cię opisują. Tak, wiemy, że to trudne ;)
Może: "homo sapiens sapiens"?
Albo: "nałogowa, chaotyczna czytelniczka"?
Pasowałoby też: "zadowolona z życia pesymistka", ale nie wiem czy "z" nie liczy się jako czwarte słowo ;)
2. Ulubiona książka lub ukochany film z czasów nastoletnich.
Nie będę oryginalna - znałam na pamięć Jeżycjadę i kilka kryminałów Chmielewskiej (z naciskiem na "Wszystko czerwone", "Całe zdanie nieboszczyka" i "Większy kawałek świata"). Ulubionych filmów chyba nie miałam, dopiero na studiach wciągnęłam się w oglądanie ;) Ale nigdy nie przepuszczałam seansu polskiego filmu "Ewa chce spać", na szczęście często wtedy powtarzanego w telewizji.
3. Lektura szkolna której nie doczytałeś/aś i dlaczego.
"Makbet" Szekspira. Nie wiem czemu, bo tragedie i komedie Szekspira wtedy uwielbiałam i czytywałam je dla przyjemności prywatnie. Nie sądzę, żeby mi coś nie pasowało w akcji, raczej nie zdążyłam na czas. Planuję nadrobić.
Dla równowagi przeczytałam całe "Nad Niemnem", chociaż kazano nam tylko obejrzeć ekranizację. Dobrowolnie i dla przyjemności przeczytałam.
4. Fikcyjne miejsce, które chciał(a)byś odwiedzić.
Avonlea
5. Pora dnia, kiedy najlepiej ci się czyta i/lub pisze na blogu.
Siódma rano. Ale rzadko mam okazję siedzieć o tej porze przed komputerem, chyba że w pracy. Niemniej do południa moje szare komórki pracują jakby szybciej.
6. Gdybyś zdecydował(a) się napisać, książkę, o czym by ona była?
Żadnego problemu z tym pytaniem, trzy fabuły mam już drobiazgowo obmyślone :) Tylko przy przelewaniu na papier okazuje się, że talent jednak nie ten. W planach dwie fantastyki - jedna nieco steampunkowa o teorii spiskowej, druga bardziej w klimatach średniowiecznego fantasy o dziewczynce, która musi przewędrować cały targany wojną kontynent, żeby nie znaleźć pewnej odpowiedzi. Trzecia, dla odmiany, to kryminał w historycznych okolicznościach przyrody. XIX wiek, polska emigracja w Paryżu, trzy siostry, trucizna, ale nie będę szczegółów zdradzać ;) W każdym razie wszystkie prawa do fabuł zastrzegam :)
7. Gdybyś miał(a) żyć w innej epoce, to jaką byś wybrał(a) i dlaczego?
Belle epoque, li i jedynie. Tak, wiem, że to były parszywe czasy dla kobiet, ale za to jakie piękne. Najchętniej w Anglii i w zamożnej rodzinie ;)
Po cichu żywię też ogromną słabość do PRLu. Może to jakieś wspomnienie dzieciństwa, ale podejrzewam, że raczej sympatia ukształtowała się pod wpływem młodzieżowych lektur i starych komedii. No i dawne samochody były dużo ładniejsze i było ich znacznie mniej.
8. Blog nie związany z książkami, na który regularnie zaglądasz.
http://minimalist-ka.blogspot.com/ (filozofia bliska mojemu sercu)
http://blondhaircare.blogspot.com/ (podczytuję i wdrażam w życie, mam słabość do naturalnych kosmetyków i zapuszczam włosy)
http://www.enchanteddoll.com/blog/ (tu mnie lekka zazdrość podżera, bo moje rączki jakieś takie lewe)
http://www.beawkuchni.com/ (mój ulubiony blog kulinarny)
Poza tym na wiele nieksiążkowych blogów zaglądam nieregularnie, preferowana tematyka wegetariańsko-ekologiczna, lalkowo-twórcza, mieszkaniowo-aranżacyjna i ogrodowo-roślinna ;)
Posłusznie odpowiadam na 8 pytań, ale jako okrutny niszczyciel łańcuszków nie przekazuję go dalej. Przyznaję, że zupełnie się zagubiłam w meandrach tej zabawy, umknęły mi założenia i nie wiem, kto w niej już brał udział.
A przechodząc do rzeczy:
1. Trzy słowa, które najlepiej Cię opisują. Tak, wiemy, że to trudne ;)
Może: "homo sapiens sapiens"?
Albo: "nałogowa, chaotyczna czytelniczka"?
Pasowałoby też: "zadowolona z życia pesymistka", ale nie wiem czy "z" nie liczy się jako czwarte słowo ;)
2. Ulubiona książka lub ukochany film z czasów nastoletnich.
Nie będę oryginalna - znałam na pamięć Jeżycjadę i kilka kryminałów Chmielewskiej (z naciskiem na "Wszystko czerwone", "Całe zdanie nieboszczyka" i "Większy kawałek świata"). Ulubionych filmów chyba nie miałam, dopiero na studiach wciągnęłam się w oglądanie ;) Ale nigdy nie przepuszczałam seansu polskiego filmu "Ewa chce spać", na szczęście często wtedy powtarzanego w telewizji.
3. Lektura szkolna której nie doczytałeś/aś i dlaczego.
"Makbet" Szekspira. Nie wiem czemu, bo tragedie i komedie Szekspira wtedy uwielbiałam i czytywałam je dla przyjemności prywatnie. Nie sądzę, żeby mi coś nie pasowało w akcji, raczej nie zdążyłam na czas. Planuję nadrobić.
Dla równowagi przeczytałam całe "Nad Niemnem", chociaż kazano nam tylko obejrzeć ekranizację. Dobrowolnie i dla przyjemności przeczytałam.
4. Fikcyjne miejsce, które chciał(a)byś odwiedzić.
Avonlea
5. Pora dnia, kiedy najlepiej ci się czyta i/lub pisze na blogu.
Siódma rano. Ale rzadko mam okazję siedzieć o tej porze przed komputerem, chyba że w pracy. Niemniej do południa moje szare komórki pracują jakby szybciej.
6. Gdybyś zdecydował(a) się napisać, książkę, o czym by ona była?
Żadnego problemu z tym pytaniem, trzy fabuły mam już drobiazgowo obmyślone :) Tylko przy przelewaniu na papier okazuje się, że talent jednak nie ten. W planach dwie fantastyki - jedna nieco steampunkowa o teorii spiskowej, druga bardziej w klimatach średniowiecznego fantasy o dziewczynce, która musi przewędrować cały targany wojną kontynent, żeby nie znaleźć pewnej odpowiedzi. Trzecia, dla odmiany, to kryminał w historycznych okolicznościach przyrody. XIX wiek, polska emigracja w Paryżu, trzy siostry, trucizna, ale nie będę szczegółów zdradzać ;) W każdym razie wszystkie prawa do fabuł zastrzegam :)
7. Gdybyś miał(a) żyć w innej epoce, to jaką byś wybrał(a) i dlaczego?
Belle epoque, li i jedynie. Tak, wiem, że to były parszywe czasy dla kobiet, ale za to jakie piękne. Najchętniej w Anglii i w zamożnej rodzinie ;)
Po cichu żywię też ogromną słabość do PRLu. Może to jakieś wspomnienie dzieciństwa, ale podejrzewam, że raczej sympatia ukształtowała się pod wpływem młodzieżowych lektur i starych komedii. No i dawne samochody były dużo ładniejsze i było ich znacznie mniej.
8. Blog nie związany z książkami, na który regularnie zaglądasz.
http://minimalist-ka.blogspot.com/ (filozofia bliska mojemu sercu)
http://blondhaircare.blogspot.com/ (podczytuję i wdrażam w życie, mam słabość do naturalnych kosmetyków i zapuszczam włosy)
http://www.enchanteddoll.com/blog/ (tu mnie lekka zazdrość podżera, bo moje rączki jakieś takie lewe)
http://www.beawkuchni.com/ (mój ulubiony blog kulinarny)
Poza tym na wiele nieksiążkowych blogów zaglądam nieregularnie, preferowana tematyka wegetariańsko-ekologiczna, lalkowo-twórcza, mieszkaniowo-aranżacyjna i ogrodowo-roślinna ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Winter is coming... Tym razem w komiksie.
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...
-
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...
-
Cztery lata wierni czytelnicy Jeżycjady odczekali się na przyjazd Magdusi do Poznania. Ja też czekałam. Oczekiwanie dłużyło mi się niemi...
-
Moje pierwsze zetknięcie z Jane Eyre było całkiem nieświadome. W wieku kilku lat oglądałam z rodzicami jakiś film i jedyne co z niego zapami...