Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powieść gotycka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powieść gotycka. Pokaż wszystkie posty

26 kwietnia 2013

Mała dziewczynka w wielkim, mrocznym domu

... czyli kwintesencja porządnej gotyckiej powieści. Polecano mi "Siostrzycę" już dawno i nawet przeglądałam ją w księgarni, ale jakoś nie mogłam się zdecydować. Trochę mnie zniechęcała okładka, całkiem ładna, ale pasowałaby mi do jakiegoś romansu i w sumie nie wiedziałam, czego się po tej powieści spodziewać - na pewno nie tego, co dostałam. Na szczęście w recenzji Marietty z Wyspy Książek znalazła sie okładka angielska, która zafrapowała mnie na tyle, że zdecydowałam się wreszcie sięgnąć po książkę. Szczęśliwie jeden z internetowych sklepów  oferował ebooka w promocji, więc nawet nie musiałam czekać. A teraz żałuję, że nie mam wersji papierowej, bo chętnie bym ją ustawiła na półce - ostatnio coraz mniej książek spotyka ten zaszczyt.

Koniec XIX wieku, w wielkim domu żyje pod opieką służby dwójka dzieci, przyrodnie rodzeństwo, 12-letnia Florence i cztery lata młodszy Giles. Formalnie są wychowywane przez wuja, ale ten przebywa daleko, więc nawet go nie znają, nie wiedzą też niemal nic o swoim pochodzeniu. Mają tylko siebie i są bardzo zżyte, więc nic dziwnego, że Florence wpada w rozpacz, kiedy mały Giles zostaje odesłany do szkoły. Ona zostaje w domu, bo wuj nie uznaje edukacji kobiet. Zdziwiłby się, gdyby wiedział, że dziewczynka zdołała już nauczyć się czytać i spędza potajemnie długie godziny w wielkiej choć zaniedbanej bibliotece rezydencji, a bystry umysł pozwala jej na zaawansowane słowotwórstwo (uwielbiam ten aspekt powieści, brawa dla tłumacza). Kiedy Giles wraca ze szkoły i wydaje się, że życie wróci do normy, w domu pojawiają się guwernantki, a wraz z nimi do domu wkradają się mroczne sekrety.


Nastrój powieści jest doskonale gotycki, autor wspaniale odmalował dziwny tryb życia dzieci, piętrzące się tajemnice i narastającą grozę. Florence, wielbicielka książek, twórczyni nowego języka, dręczona nocąchodzeniem i niepokojem o braciszka, to postać, która zapada w pamięć. Chociaż trochę się domyślałam rozwiązania, i tak świetnie się bawiłam przy lekturze.

Bardzo gorąco polecam wszystkim, z wyjątkiem świeżo upieczonych rodziców. Od książki nie można się oderwać, a niestety trudno pofolgować sobie w tym względzie z tygodniowym noworodkiem obok... Normalnie połknęłabym lekturę w dwa wieczory, a tak ciągnęłam ją dobrze ponad tydzień. Ale ogólnie z czasem na lekturę nie jest tak źle, bo w niezliczonych godzinach karmienia, bujania i trzymania na kolanach uśpionego szkraba (odłożenie do łóżeczka natychmiast wybudza z najgłębszego snu) niezastąpiony okazał się czytnik ebooków (papierową książką znacznie trudniej manewrować jedną ręką). Tak więc czytać czytam, i nawet zdumiewająco dobrze trafiam z lekturami, tylko zupełnie nie mam czasu pisać na blogu. Jak już się pojawi wolna chwila, to jest sto pilniejszych sposobów na jej wykorzystanie. Notki będą się pewnie pojawiać z dużym opóźnieniem i raczej formą nie powalą, tworzone w pospiechu. Niemniej postaram się, by się pojawiały, bo ku pamięci chciałabym sobie swoje wrażenia zapisywać.

20 października 2012

Czytam klasykę! - "Stryj Silas" Joseph Sheridan Le Fanu

Pora na kolejny (po "Mnichu") romans z wiktoriańską powieścią grozy. Czytać skończyłam wczoraj, ale nadal nie mogę przestać się zachwycać.
Dostałam coś innego niż oczekiwałam, bo przyznam, że spodziewałam się jakichś elementów nadnaturalnych, ale w tym wypadku "inne" oznacza "lepsze".

Joseph Sheridan Le Fanu kojarzył mi się tylko z "Carmillą" - skandalizującą (jak na swoje czasy, czyli drugą połowę XIX wieku) opowieścią o lesbijskiej wampirzycy. Nic dziwnego, że podejrzewałam także poczciwego 'stryjka' o obecność duchów, wampirów i innych dziwadeł, którymi się ludzie wtedy lubili straszyć. Nic z tego. "Stryj Silas" to kawał świetnej, całkowicie realistycznej, powieści wiktoriańskiej, której bliżej do dzieł Willkiego Collinsa niż Poego. Książka jest przyjemnie opasła, akcja toczy się leniwie, ale nastrój czającego się za rogiem niebezpieczeństwa nie opuszcza czytelnika ani na chwilę.

Główna bohaterką jest młodziutka Maud Ruthyn, dziewczę z bogatej rodziny, dość wrażliwe i nerwowe. Wychowywana została na odludziu, w domu,  w którym jedynym jej towarzystwem jest służba i wiekowy ojciec. Jednostajna egzystencja zostaje jednak przerwana najpierw przybyciem ekscentrycznej francuskiej guwernantki, a później przymusową przeprowadzką do domu tytułowego stryja Silasa. Na stryjku ciąży ponure podejrzenie, jakoby w młodości dopuścił się zbrodni, o czym przy wszystkich dobrych chęciach Maud nie potrafi zapomnieć. Zwłaszcza że gdyby zmarła przed ukończeniem 21 roku życia, cały jej majątek przypadłby stryjowi...

Nie chcę opisywać zbyt wiele, żeby nikomu nie odbierać przyjemności z lektury. Polecam wszystkim wielbicielom powieści wiktoriańskich, zwłaszcza tym, którzy lubią klimat "Kobiety w bieli" W. Collinsa oraz fanom powieści gotyckiej. Oczywiście - to jest powieść XIX wieczna, więc sposób prowadzenia fabuły jest specyficzny. Dla mnie to zaleta, ale czytelnicy wychowani na Kingu i Mastertonie, których skuszą sceny błądzenia po ciemnych korytarzach wielkiego domostwa (są i takie), niech wezmą to pod uwagę. Nie biorę odpowiedzialności, ale polecam gorąco ;)

Joseph Sheridan Le Fanu, Stryj Silas, Prószynski i Ska 1998.

2 lipca 2012

Literatura na ekrany w upalne wieczory


The Moth Diaries to ekranizacja książki Rachel Klein. Powieść o szkole z internatem dla dziewcząt z domieszką gotyckiej grozy. Bez obaw, książkę opublikowano na 3 lata przed pierwszym tomem Sagi Zmierzch, więc przynajmniej nie ma nic wspólnego z tą ostatnią wampirzą falą. Chociaż wampiry się i owszem, pojawiają (chyba - ponoć zależy to od interpretacji). W każdym razie tematyka szkoły z internatem niezwykle mnie kusi (wszyscy już chyba to wiedzą), a i klimaty gotyckie doceniam. Na razie nie udało mi się zdobyć powieści (tłumaczenia nie ma, wiec w bibliotekach brak), wobec czego sięgnęłam po film. Pozytywnie przyciągnęły mnie nazwiska odtwórczyń głównych ról - Sarah Bolger grała córkę Henryka w Tudorach, a Lily Cole m.in. Valentinę w Parnassusie.

Żeńska szkoła z internatem mieści się w rasowym starym budynku - dawniej był tu hotel. 16-letnia Rebecca wraca do niej po ciężkich wakacjach. Jej ojciec, pisarz, popełnił samobójstwo. Powrót do normalności bardzo ją cieszy, ale niestety - coś się jednak zmienia. Do szkoły przybywa nowa uczennica, niepokojąca Ernessa. Trzyma się nieco z boku, ale powoli zaczyna zagarniać dla siebie ukochaną przyjaciółkę Rebeki, Lucię. Czy to tylko urojenia zazdrosnej Rebeki, czy Ernessa rzeczywiście kryje jakieś mroczne sekrety? Dziewczynie, rzecz jasna, nikt nie wierzy, a tymczasem w szkole zaczynają się dziać rzeczy przerażające...

Całkiem niezły pomysł, ale wykonanie niestety już nie. Nie jestem pewna, czy to wina pierwowzoru, bo widziałam już mierne ekranizacje bardzo dobrych książek. Schematycznie zbudowany, mechanicznie odegrany (choć Lily Cole dobra), jednowymiarowe postaci i pospieszny finał, jakby twórcy tez już mieli dość - naprawdę można to było zrobić lepiej, bo sama fabuła jest pociągająca (na plus zaliczam kompletny brak mieniących się w słońcu i kąsających wampirów). Ekranizacja nie weszła do polskich kin i trudno się dziwić, bo jest po prostu słaba. Obejrzałam ją do końca trochę siłą rozpędu (ciężki sobotni upał, poza tępym patrzeniem w ekran niewiele da się robić), a trochę dzięki chwilami obecnemu nastrojowi gotyckiej grozy (groza goniła resztką sił, ale i tak się potem bałam pójść do ciemnej kuchni...). Nagrodzona zostałam finałową piosenką, która przypadła mi do gustu. Ale na książkę nadal mam chęć.


 The Moth Diaries, reż. Mary Harron, Irlandia, Kanada 2011


*******************************************************



Ze Spadkobiercami sytuacja jest odwrotna. Rzadko się to zdarza, ale się zdarza - film podobał mi się bardziej niż książka. Nie uważam, że to dzieło oskarowe (Amerykanie chyba oglądają za mało kina europejskiego, gdzie powstaje sporo rzeczy bez porównania lepszych), ale jednak dobre.

O powieści pisałam TUTAJ, więc nie będę się już powtarzać, treść pozostała ta sama.

Wygładzono jednak wszystkie te elementy, które drażniły mnie w książce (widać nie tylko mnie).
Po pierwsze, Matt King nie jest już mężczyzną o kobiecej psychice i jego reakcje wydają mi się właściwsze dla płci brzydszej, a Clooney zagrał go naprawdę dobrze, oszczędnymi środkami. Po drugie, córki Matta to zwykłe nastolatki - w trudnym wieku, a więc czasem histeryczne, trudne do zniesienia, ale normalne. W książce zachowywały się tak dziwnie, że powinno się je umówić do psychiatry. Swoją drogą, Shailene Woodley grająca Alexandrę jest prześliczna. Po trzecie - mogłam na własne oczy zobaczyć Hawaje, których odbicie w książce było dość słabe. Osobom które nigdy nie były w tym kraju, nie dostarczała zbyt wiele informacji. Film pozwolił poczuć nieco z tej specyficznej atmosfery krainy, która może nie jest rajem, ale tak wygląda.

Jedyny brak, który widzę, to słaba charakterystyka Elizabeth, czyli pogrążonej w śpiączce żony Matta. W powieści była przedstawiona jako kobieta niezwykła, charyzmatyczna, ale jednocześnie marna żona (szczęście małżeńskie tej pary była moim zdaniem mocno dyskusyjne) i zdecydowanie nie najlepsza matka (vide autodestrukcyjne działania Scottie, podejmowane po to, żeby mama doceniła jej "ciekawą" historię). Bez świadomości tych faktów można się dziwić dość niejednoznacznym reakcjom męża i córek na wiadomość o jej bliskiej śmierci. Logiczniej byłoby oczekiwać, że po prostu będą leżeć i płakać.


Spadkobiercy / The Descendants, reż. Alexander Payne, USA 2011

17 czerwca 2012

Szepty, krzyki i głodne stado wilków


Nie oglądam horrorów z założenia, ale Szepty to nie horror, tylko klasyczna gotycka opowieść o duchach, porównywana (słusznie) do Innych. Może nie aż tak dobra, ale nadal bardzo dobra. Mamy tu wielki ponury budynek, opustoszałe komnaty, w których każdy krok odbija się echem, plątaninę ciemnych korytarzy, mgłę nad łąkami, szepty... Atmosfera idealna.

Anglia po I wojnie, ludzie nadal leczą zewnetrzne i wewnętrzne rany po tej światowej katastrofie.
Florence Cathart nie wierzy w duchy. Napisała nawet książkę na ten temat i często zajmuje się demaskowaniem oszustów, którzy zarabiają na fałszowaniu zjawisk nadprzyrodzonych. Może czasem nawet żałuje swojej pewności, bo na wojnie straciła ukochanego... Pewnego dnia zostaje poproszona o przyjazd do szkoły dla chłopców w Rookford i wyjaśnienie podejrzanych wydarzeń. Budynek, w którym mieści się szkoła z internatem, był dawniej prywatnym domem i ponoć przed laty wydarzyła się w nim tragedia, zginęło jakieś dziecko. Nic do końca nie wiadomo, ale niektórzy uczniowie twierdzą, że widzieli ducha chłopca. Tym może by sie nadal nie przejmowano (legenda krąży od dawna), ale dochodzi do tragicznego wypadku - jeden z wychowanków zostaje znaleziony martwy. Florence wyrusza, by odkryć prawdę - o szkole i o sobie samej.

Po Innych trudno jeszcze nakręcić coś świeżego, uniknąć nawiązań, ale twórcom Szeptów udało się całkiem nieźle. Klimat wyszedł doskonale, a rozwiązanie jest naprawdę zgrabne. Kilka scen uczciwie straszy i krzyki na widowni naprawdę się rozlegały, nie żartuję. Ja nie lubię bać się w kinie i jestem doskonale wyćwiczona w zamykaniu oczu, kiedy tylko wydaje mi się, że za moment nastąpi jakaś "straszna scena", a i tak parę razy podskoczyłam w fotelu.


Film miał dobrych, choć mniej znanych aktorów, m.in. Imeldę Staunton i Dominca Westa, a Florence zagrała Rebecca Hall. Licznych fanów Gry o tron może zaciekawić informacja, że w rolę małego Toma wcielił się Isaac Hempstead-Wright, czyli Bran Stark.


Pech chciał, że film obejrzałam w ramach nocnego maratonu ENEMEF, którego widzowie pozostawiali sporo do życzenia. Obok siebie miałam parę obcokrajowców, którzy z zainteresowaniem komentowali absolutnie KAŻDE zdanie padające z ekranu. Było też sporo osób, które na odgłos cudzych krzyków przestrachu wybuchały histerycznym śmiechem oraz takich, które rechotem witały każdy pocałunek lub też scenę chociaż w nastroju erotyczną na ekranie. Zdaje się, że zapowiedź "nocy horrorów" zgromadziła odbiorców niezbyt dojrzałych - wiekowo lub umysłowo. Odebrało mi to naprawdę wiele przyjemności z seansu i po raz pierwszy żałuję obejrzenia dobrego filmu w kinie.

Wielbicielom opowieści o duchach i klimatów gotyckich szczerze polecam Szepty, tylko uważnie dobierajcie współoglądaczy ;). 


Szepty / The Awakening, reż. Nick Murphy, Wielka Brytania 2011


Drugim z kolei filmem na maratonie było Przetrwanie, którego nie polecam. Film oparty na wyświechtanym schemacie "dziesięciu murzynków", za którym w kinie nie przepadam (łagodnie powiedziane). Oto samolot przewożący robotników rozbija się na Alasce. Kilku mężczyzn, którzy mieli pecha raczej niż szczęście przeżyć, musi poradzić sobie w wyjątkowo niesprzyjającym klimacie. Jakby mało było ran, mrozu i głodu, mieszkające w okolicy stado wilków oblizuje się na widok takich zapasów chodzącej żywności.

Pomysł całkiem niezły, piękne krajobrazy, kilka poruszających scen (w tym zdecydowanie przerażająca katastrofa samolotowa, którą przetrwałam ze szczelnie zamkniętymi oczami), ale całość jednak nie zachwyciła. Rozbitkowie ginęli pojedynczo z częstotliwością co 10 minut, jak w zegarku. Po trzecim zaczęłam z niecierpliwością wyczekiwać, kiedy znów wyskoczy wilk i skonsumuje następnego delikwenta, bo wiedziałam, że dopóki nie zostanie jeden (z góry wiadomo, że główny bohater, czytaj Liam Neeson, wytrwa najdłużej), film się nie skończy. Nie mam krwiożerczego usposobienia, naprawdę, a jednak widok kolejnego trupa witałam niemal z radością... Dawno się tak nie umęczyłam na żadnym filmie, gdybym oglądała go na dvd pewnie darowałabym sobie seans po pierwszym kwadransie. Film tylko dla fanów gatunku, albo tych, co nigdy nie oglądali Cube i licznych pochodnych.


Przetrwanie / The Grey, reż. Joe Carnaham, USA 2011

Kolejne horrory enemefowe to Hell i Dom w głębi lasu, ale ich nie widzieliśmy, bo jako trzydziestoletnie zgredy o godzinie 2 uznaliśmy, że nam się jednak bardzo chce spać. Ja poszłam tam tylko ze względu na Szepty, więc nie żałuję.

6 maja 2012

Pieniądze budzą demony

O "Kwiatach na poddaszu" czytałam tyle, że po prostu musiałam po nie sięgnąć. Polecała ją między innymi - już dawno temu - Padma z Miasta Książek.  Nie zraziło mnie więc nawet to, że najwyraźniej powieść ta była ostatnio egzemplarzem recenzenckim i przewinęła się na niemal wszystkich blogach.

Fabuła zapowiadała się intrygująco. Szczęśliwe życie rodziny Dollangangerów zostaje brutalnie przerwane przez śmierć ojca. Matka i dzieci - nastoletni Christopher i Cathy oraz 5-letnie bliźnięta - zostają bez środków do życia. Wybawienie widzą w majątku dziadków, którzy wydziedziczyli córkę na skutek pewnego skandalu - matka liczy jednak, że uda się jej przebłagać rodziców, zwłaszcza bezwzględnego ojca. Rodzina przybywa więc do posiadłości dziadków i tam dzieci spotyka niemiła niespodzianka - najwyraźniej ich istnienie przekreśliłoby szanse na przebaczenie dziadka, dlatego matka i babka decydują się tymczasowo umieścić je w odosobnieniu na poddaszu. Ma to trwać dzień, najwyżej kilka - dziadek jest już ciężko chory, więc jak tylko wybaczy córce, zmieni testament i umrze, rodzina powróci do normalnego życia (ale znacznie majętniejszego). Jak można się domyślić, nie wszystko idzie jednak zgodnie z planem...

Pomysł jest ciekawy i książka mogła być świetna - odosobnienie, tajemnice, uzależnienie od innych ludzi, mroczne emocje - ale niestety nie jest. Ratuje ją odrobinę właśnie ten pomysł - dzieci zamkniętych na poddaszu - oraz gotycka atmosfera. Wykonanie jednak jest po prostu słabe. Poziom literacki jak w wypracowaniu gimnazjalisty - od niektórych stylistycznych kwiatków chce się zgrzytać zębami. Poza tym - autorce zdecydowanie brak przygotowania psychologicznego, które dałoby tej książce siłę i głębię. Bez tego jest to po prostu harlequin z dreszczykiem i nic więcej. Hasła o głębokim przesłaniu to jakiś żart. Morał jest chyba taki, że pieniądze potrafią przysłonić wzrok, a kobieta kobiecie wilczycą bywa...

Da się przeczytać, ale nic więcej. Podsumowując, czytadło, które może przemówić do nastolatków - idealnie nadaje się do czytania w tajemnicy przed rodzicami (ze względu na pewien niemoralny watek, którego nie zdradzę). Może też sprawdzić się w przypadku wysokiej temperatury, kiedy "wchodzą" tylko puste sensacje...

Czytajcie tylko na własną odpowiedzialność.

PS. Jeżeli jednak komuś się spodoba, to mam dobrą wiadomość - powstało łącznie aż pięć tomów. Drugi - "Płatki na wietrze" - mówi o dalszych losach rodzeństwa, trzeci i czwarty o ich potomstwie, a piąty to prequel, opowiadający o młodości demonicznych dziadków ;) Może sięgnę jak mnie dopadnie chorobowa gorączka.



19 marca 2012

Trzy kobiety w czerni

Nie wiem, czemu nazwisko Susan Hill kojarzyło mi się szalenie współcześnie, a to dama jest 70-letnia i z bogatym literackim dorobkiem. Przy okazji nowej ekranizacji jej powieści "Kobieta w czerni" zrobiło się o niej w Polsce nieco głośniej, zwłaszcza że równocześnie z filmem ukazało się polskie tłumaczenie tej powieści (wcześniej chyba niedostępne).

Chociaż horrorów nie czytuję i nie oglądam, to powieści o duchach pod to miano nie podciągam - tzw. powieści gotyckie darzę skrywaną sympatią. Prawda jest jednak taka, że za dużo porządnych powieści o duchach wcale nie ma. Z klasyki czytałam dobrego "Mnicha" Lewisa (chociaż duchów to tam malutko), "W kleszczach lęku" Henry'ego Jamesa - tą dość dawno i słabo ją pamiętam - oraz oczywiście "Opowieści niesamowite" Poe'go, choć przy całej sympatii dla autora nie mogę powiedzieć, żeby specjalnie straszyły. Przede mna jeszcze "Zamczysko w Otranto" Walpole'a i powieści pani Radcliff oraz polskiej przedstawicielki nurtu - Anny Mostowskiej. Powieść Susan Hill także rozgrywa się w XIX-wiecznych realiach, wiec tym chętniej sięgnęłam i po książkę i po obie jej ekranizacje.


Dojrzały mężczyzna, Arthur Kipp, wspomina najstraszniejsze doświadczenie swojego życia, to o którym całe życie próbował zapomnieć. Za młodu, jako początkujący adwokat został wysłany do małego miasteczka Crytin Gifford, żeby uporządkować papiery zmarłej Alice Drablow. Starsza pani żyła w ponurym odosobnieniu, bez krewnych i przyjaciół. Jest dom położony był na bagnach (zdecydowanie nie sprzyjało to utrzymywaniu kontaktów towarzyskich ;) ) - wąska grobla prowadząca przez moczary dostępna była tylko przez część dnia, podczas odpływu. Arthur z zapałem zabiera się do wypełniania obowiązków, jednak szybko dostrzega, że nazwisko Drablow wywołuje wśród mieszkańców miasteczka niechęć, a wzmianka o tajemniczej kobiecie w czerni, którą kilkakrotnie spotyka - panikę. Odizolowany w domostwie pani Drablow, Arthur odkrywa, że nie jest tam wcale sam, a bagna kryją mroczny sekret z przeszłości.

Książkę wydano w 1983 r., pierwsza ekranizacja powstała 6 lat później, w 1989 r., z Adrianem Rawlinsem w roli Arthura (ostatnio grał ojca Harry'ego Pottera w ekranizacji cyklu), a druga właśnie leci w kinach (z Danielem Radcliffem, który wcześniej grał Harry'ego Pottera). Co ciekawe, w powieści i obu ekranizacjach różny jest stan cywilny głównego bohatera, co pociąga za sobą różne zakończenie (z tego względu zaserwowanie sobie wszystkich trzech dzieł, jedno po drugim, wcale nie jest nudne) - w książce jest narzeczonym, w pierwszym filmie - mężem i ojcem dwójki dzieci, w drugim filmie - wdowcem z małym synkiem.

Pierwsza ekranizacja jest dość wierna powieści, chociaż mam wrażenie, ze akcję przeniesiono na nieco późniejszy okres. W powieści czas akcji nie jest dokładnie określony, ale w filmie wyraźnie widać, że są to lata międzywojenne. Dodano parę udziwnień, jak na przykład ówczesny dyktafon, którego w powieści nie było (tylko banalne papiery ;) ). Z nieznanych mi przyczyn zmieniono także nazwiska niektórych postaci. Poza tym jednak atmosfera jest bardzo wierna, raczej melancholijna i niepokojąca niż upiorna i jedyne do czego bym się przyczepiła, to niepotrzebnie rozwleczona końcówka.


Współczesna ekranizacja dodaje już sporo od siebie - znacznie tu więcej duchów i są one bez porównania aktywniejsze. Niektóre wydarzenia, tylko wspomniane w książce jako występujące (żeby nie spoilerować, nie powiem jakie), tu pokazane. Film uczciwie straszy, choć sugeruję, żeby wziąć poprawkę na to, że ja nie oglądam horrorów i przestraszyć mnie łatwo ;) Niby schematy - odludny dom, a coś tam skrzypi, kroki słychać albo głosy - ale na mnie działają świetnie. Do tego stopnia, że pół seansu przesiedziałam z zamkniętymi oczami, zastanawiając się, na co mi to było ;) Plusem tej ekranizacji są niewątpliwie piękne, nastrojowe zdjęcia. Minusem - niestety - Daniel Radcliffe grający główną rolę. Przy całej sympatii dla tego aktora, uważam że był zupełnie niewiarygodny jako wdowiec i ojciec. Jego chłopięca uroda sprawiała, że oczekiwałam, że sam raczej zacznie wołać tatę... Gdyby nie jego filmowy stan cywilny uważałabym jednak, że zagrał bardzo dobrze - lubię go i życzę mu jak najlepiej w dalszej karierze.


Podsumowując -  polecam i książkę, i obie ekranizacje, jeśli lubicie się bać.

7 marca 2011

Czarny kot na cmentarzu w noc burzową

Jako że nie samymi arcydziełami literatury człowiek żyje, a ostatnie moje trzy lektury tematykę miały poważną, postanowiłam sięgnąć dla równowagi po coś lekkiego. Padło na gotycką powieść dla młodzieży. Do Zafona miałam dotąd stosunek nieuregulowany, fifty-fifty można powiedzieć. Czytałam dwie książki: "Cień wiatru" podobał mi się bardzo, "Gra Anioła" - nieszczególnie. Ciekawa byłam, na którą stronę przechyli szalę "Marina", bo o niej będzie mowa.



Carlos Ruiz Zafón
Marina
Muza 2009
ss. 304

Miło mi zawiadomić, że "Marina" przechyliła szalę na plus dla Autora.



Książka zawiera wszystkie elementy w powieści gotyckiej niezbędne, czyli:
  • stare opuszczone domostwa, w których słychać podejrzane trzaski i szelesty (sądząc po tej lekturze - Barcelona składa się wyłącznie z wymarłych osiedli),
  • zarośnięte ogrody, w których na pewno coś się między zielskiem czai,
  • wiekowe, zapomniane cmentarze, na których groby aż proszą się o rozkopanie,
  • zakapturzone tajemnicze postaci pojawiające się znienacka i takoż rozpływające w powietrzu,
  • ludzi o mrocznej przeszłości, którą chętnie się podzielą z głównym bohaterem, po czym padną martwi w niewyjaśnionych okolicznościach,
  • bladolice piękności o tragicznych losach,
  • i rzecz jasna - czarnego kota.

Tak, tak, wiem, że zabrzmiało to odrobinę ironicznie, ale ja naprawdę doskonale bawiłam się przy lekturze i nie mogłam się oderwać aż do ostatniej strony. W końcu bez tych wymienionych elementów - chociaż oklepanych - to nie byłaby wcale powieść gotycka. W dodatku mogę też Autorowi na plus policzyć zgrabny morał (nie warto bawić się w Boga) oraz nawiązane do pewnej znanej powieści grozy (patrz: nazwisko jednej z bohaterek). Jeśli potraficie lekko przymrużyć oko na te wszystkie mrożące krew w żyłach okoliczności - będziecie się bawić równie dobrze jak ja.

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...