Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Anglia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Anglia. Pokaż wszystkie posty

22 marca 2016

Co czytałam i oglądałam w lutym - podsumowanie

muskajac-aksamit-b-iext8610571Skończyłam wreszcie czytać "Muskając aksamit" Sarah Waters, o której wspominałam w styczniu, a nad którą zeszło mi jakoś ze dwa miesiące. Mimo szczerej sympatii do Autorki, która napisała świetną, przewrotną "Złodziejkę" i wciągającą gotycką powieść "Ktoś we mnie", tę książkę zmęczyłam z trudem. Owszem, ciekawe jest spojrzenie na Londyn przełomu XIX i XX wieku od strony, której dotąd w literaturze trudno było szukać, więc tło w porządku, ale fabularnie nudnawo, choć dzieje się dużo. Nie lubię romansów, a to był jednak romans, tyle że lesbijski. W dodatku Autorka tak się rozpędziła w opisywaniu świata od strony homoseksualnej, że w pewnym momencie wszyscy heteroseksualni zeszli do podziemia, zaczęli stanowić szare tło wydarzeń, a główna bohaterka mogła wybierać w dziewczynach, jak w ulęgałkach, w co jakoś nie chce i się wierzyć.
Nancy Astley, młoda dziewczyna o dość przeciętnej urodzie i ładnym głosie, miała spędzić całe swoje życie w sposób bardzo konwencjonalny, opuścić rodzinną gospodę i sprawianie niezliczonych ostryg, żeby wyjść za mąż i rodzić dzieci. Jedno teatralne przedstawienie odmieniło jej życie - pozwoliło odkryć pociąg do ślicznej panny Kitty, a tym samym do własnej płci, zawiodło do garderoby, a potem na scenę, stamtąd na ulicę, a dalej niezwykle krętą drogą do akceptacji siebie i szczęśliwej miłości. Po drodze Nancy odkrywa, a my z nią, tajniki życia artystów rewiowych, homoseksualnych prostytutek, bogatych i zdeprawowanych safistek, dzielnych sufrażystek i działaczy społecznych.


dziwny-przypadek-psa-nocna-pora-b-iext7867300W przeciwieństwie do powieści Waters, książka Marka Haddona "Dziwny przypadek psa nocną porą" wciągnęła mnie od pierwszej strony. Pomysł fabularny dużo mniej skomplikowany niż w "Muskając aksamit" - mały dramat małżeństwa z chorym dzieckiem - można by go streścić w trzech zdaniach. Za to wykonanie mistrzowskie, fantastyczna podróż do wnętrza umysłu chłopca cierpiącego na zespół Aspergera. Bardzo prawdziwi bohaterowie, nie papierowi, niejednoznaczni.
Świat powieści nie jest czarno-biały, nad czym bardzo boleje 15-letni Christopher Boone,  który za nic nie może połapać się w tych wszystkich odcieniach szarości. Przez to nie lubi opuszczać domu, który funkcjonuje według jasnych zasad (w pocie czoła wypracowanych przez jego ojca), ani stykać się z obcymi ludźmi, bo ich zachowanie trudno zrozumieć (mogą mówić jedno, ale myśleć drugie, jednym grymasem zmieniać sens swojej wypowiedzi, więc skąd właściwie rozmówca ma wiedzieć, o co im chodzi..). Mimo tego, kiedy pies sąsiadki zostaje znaleziony martwy, Christopher podejmuje się śledztwa, ale nie może sobie wyobrazić, jak daleko go ono zawiedzie. Książka opisywana jest często jako kryminał, co jest zupełną pomyłką, bo nie osoba mordercy zwierzaka jest tu istotna, a śledztwo jest pretekstem do zupełnie innej opowieści, o której ciężko pisać, żeby nie zdradzić zbyt wiele.


delirium-b-iext7142701No, dobrze, romansów może nie lubię, ale za to szalenie lubię młodzieżowe powieści o świecie alternatywnym, i tym mogę tłumaczyć sięgnięcie po trylogię "Delirium" Lauren Oliver. Polecała ją na swoim blogu Padma, a jej opiniom ufam. Przypadkiem natknęłam się w bibliotece na apetycznie gruby tom, zawierający wszystkie trzy części: "Delirium", "Pandemonium" i "Requiem" oraz dodatkowe opowiadania. Chociaż słowo 'miłość' jest tam odmieniane przez wszystkie przypadki, bardzo mi się dobrze tę dystopię czytało. Nie jest to może z mojej strony zachwyt na miarę "Igrzysk śmierci", sporo tu dłużyzn, po których wzrok mi się prześlizgiwał, zwłaszcza w pierwszej części, a i sam pomysł wydawał mi się zbyt naciągany. Nie da się jednak ukryć, że akcja mnie wciągnęła i to do tego stopnia, że cały dzień nie mogłam się doczekać, aż wieczorem (nareszcie!) złapię za książkę, a to mi się już dawno nie zdarzyło. Dwadzieścia lat temu pewnie byłabym wniebowzięta, bo nie da się ukryć, że grupą docelową już od dawna nie jestem.
Nastoletnia Lena żyje w świecie,  którym miłość została uznana za groźną chorobę, amor deliria nerviosa, i wyeliminowana za sprawą medycznego zabiegu, którym poddawani są wszyscy młodzi ludzie po ukończeniu szkoły (u dzieci zabieg mógłby być niebezpieczny). Dzięki temu rząd może bezproblemowo (jak się wydaje) rządzić potulnymi obywatelami, pozbawionymi głębszych uczuć i gwałtownych emocji, a nawet snów. Lena nie może się doczekać swojego zabiegu, który ma ją uchronić przed złapaniem wirusa, krążącego niebezpiecznie blisko jej rodziny - nie oparła mu się jej matka i kuzynka. Zanim jednak do zabiegu dojdzie, spotka na swojej drodze człowieka, który całe jej dotychczasowe wyobrażenie o świecie postawi na głowie.
Pierwszy tom jest dość mocno romansowy, za to w drugim zaczyna się już (rzecz jasna!) walka z systemem - wciągnął mnie do tego stopnia, że nie zauważyłam nawet, kiedy drugi tom przemienił się w trzeci i byłam bardzo oburzona, kiedy i trzeci się skończył... Na dokładkę są jeszcze niedługie opowiadania uzupełniające historię bohaterów drugoplanowych, ale to już takie dopowiedzenia na siłę.
Całość polecam, ale podkreślam, że to jednak przygodowe czytadło i nie należy oczekiwać arcydzieła.

Sarah Waters, Muskając aksamit, Prószyński i ska, 2009
Mark Haddon, Dziwny przypadek psa nocną porą, Świat Książki 2010
Lauren Oliver, Delirium, Pandemonium, Requiem, Wydawnictwo Otwarte 2015



*****


Filmowo miesiąc wypadł skromnie. Udało nam się obejrzeć trylogię z Julie Delpy i Ethanem Hawkem - Przed wschodem słońca, Przed zachodem słońca, Przed północą. Ciekawa rzecz, kino dwojga aktorów, kręcone na przestrzeni 20 lat. Pierwsza część powstała w 1994 r., druga 9 lat później, trzecia kolejne 9 lat potem. Aktorzy starzeli się, ekhem, dojrzewali, w tym samym tempie co bohaterowie. Co ciekawe, scenariusz do drugiej i trzeciej części stworzyli aktorzy do spółki z reżyserem. Dwa pierwsze filmy oglądałam lata temu, mając 15 i 25 lat, ciekawie było skonfrontować je z moim ponad 30-letnim ja i odkryć, że nadal do mnie przemawiają, ale odbieram je w nieco inny sposób.
Młoda Francuzka Celine i Amerykanin Jessie spotykają się w pociągu, w drodze do domów, zaczynają rozmawiać, a że rodzi się między nimi pewne pokrewieństwo dusz, postanawiają wysiąść  i kontynuować rozmowę przez jedną noc. Cały film jest o tym, jak chodzą po Wiedniu i rozmawiają, ale uwierzcie - wciąga. O czym są dwa kolejne filmy z tymi samymi bohaterami nie powiem, bo musiałabym zdradzić, jak się pierwsza część kończy. Warto zobaczyć samemu.

przed_wschodem_slonca1.jpg before-sunset-1doc_5584_0

Przed wschodem słońca / Before Sunrise reż. Richard Linklater (1995)
Przed zachodem słońca / Before Sunset, reż. Richard Linklater (2004)
Przed północą / Before Midnight, reż. Richard Linklater (2013)

29 listopada 2015

Dziewczyna z pociągu - Paula Hawkins

Takie to czasy nastały, że co druga książka jest okrzyknięta bestsellerem zanim w ogóle się ukaże, a na okładce poleca ją sześciu innych pisarzy, bestsellerowych - rzecz oczywista. Nawet noc zarwana przez Stephena Kinga nie zachęciłaby mnie więc do sięgnięcia po "Dziewczynę z pociągu" (znam mechanizmy reklamy, nie z nami te numery, Brunner), gdyby nie moja osobista siostra, która mi ją gorąco poleciła. Nasz odbiór książek często się różni, więc byłam sceptyczna i takową pozostałam - gdzieś do piątej strony powieści, kiedy to wsiąkłam w fabułę z kretesem. Bo to dobra książka jest i tyle.

Rachel to nietypowa bohaterka kryminału, mocno zaniedbana rozwódka, wpadająca w nałóg alkoholowy, nękająca swojego byłego męża i jego nową żonę, nadawałaby się raczej na ofiarę niż na śledczego - a jednak! Podróżując codziennie pociągiem do Londynu, Rachel wypatruje pewnego domu, stojącego blisko torów, w którym żyje modelowe małżeństwo - młodzi, piękni, bardzo w sobie zakochani, wyjątkowo szczęśliwi. Przynajmniej w wyobraźni Rachel, bo w rzeczywistości - nie do końca. Pewnego dnia Rachel widzi przez okno coś, co burzy ten idylliczny obraz w jej głowie, a wkrótce potem dowiaduje się, że kobieta zaginęła. Próbując pomóc policji, a sobie znaleźć zajęcie, wplątuje się w sam środek sprawy, nie zdając sobie sprawy, że od początku była w nią uwikłana bardziej, niż może sobie wyobrazić.

Fabuła oparta jest w sumie na prostym pomyśle, ale zgrabnie zbudowana, dobrze opisana i okraszona postaciami budzącymi żywe zainteresowanie (dobrze pomyślanymi, niepapierowymi, niebanalnymi). Bardzo przyjemne kryminalne czytadło z tego wyszło. Przeczytałam z satysfakcją, a gdybym mogła sobie pozwolić przy niemowlaku na zarywanie nocy, to z pewnością bym to uczyniła i mogłabym dopisać swoje nazwisko na okładce obok Kinga.

6 stycznia 2015

Całun dla pielęgniarki

Znów wpadłam w kryminalny ciąg, to mi się często zdarza zimą. Nie mogę się jakoś zabrać za żadną inną książkę - musi być zbrodnia. Pisarkę Phyllis Dorothy James zamierzałam poznać już od dawna - w końcu tworzyła klasyki angielskiego kryminału, plasuje się ją na drugim miejscu za Agathą Christie - ale jakoś się nie składało. Na szczęścia trafiłam w bibliotece na Całun dla pielęgniarki, 4. tom serii o komisarzu Adamie Dalglieshu ze Scotland Yardu. Fakt, że jest to kolejny tom serii, odkryłam dopiero po przeczytaniu powieści, kiedy szukałam o niej informacji, nieznajomość poprzednich tomów nie przeszkadza cieszyć się treścią, spokojnie można czytać ten kryminał jako pierwszy.

Angielskie "kryminalistki" są mistrzyniami atmosfery. Angielska pogoda tworzy idealne tło dla morderstw, aż dziwne, że przestępczość na wyspach nie jest większa ;) Jest styczeń, zimny, deszczowy i wietrzny. W szkole dla pielęgniarek Nightingale House to dzień wizytacji inspektorki z Naczelnej Rady Pielęgniarskiej. Szkoła znajduje się przy Szpitalu im. Johna Carpendar, ale jest raczej niezwykła - znajduje się na rozległym terenie porośniętym mieszaniną lasu i dzikiego ogrodu, w wielkim i starym wiktoriańskim domu z czerwonej cegły, zwieńczonym blankami i ornamentami, z wielką oranżerią. Aż się prosi o jakąś krwistą tragedię, prawda?

Kiedy inspektorka Muriel Beale przybywa na miejsce wizytacji, okazuje się, że większość uczennic i nauczycieli choruje na grypę. Lekcja pokazowa prowadzona jest przez zastępczą nauczycielkę, w gronie zaledwie siedmiu studentek, ale dostarcza aż za wielu wrażeń - jedna z uczennic umiera w trakcie. Morderstwo, drastyczne samobójstwo czy nieszczęśliwy wypadek? Policja próbuje rozwikłać tę zagadkę, ale kiedy wkrótce ginie kolejna uczennica (kolejna zbrodnia czy samobójstwo morderczyni?), Scotland Yard przybywa na pomoc. Komisarz Adam Dalgliesh próbuje odnaleźć się w zamkniętym małym świecie, który aż kipi od sekretów. Przymusowa bliskość osób, które uczą się i mieszkają na niewielkim terenie szkoły, sprawia, że każdy nieświadomie posiada fragment układanki. Komisarz musi je odnaleźć i złożyć w spójną całość...

Bardzo mi się podobało, na pewno sięgnę po inne tomy. Bardzo angielski w klimacie (to lubię), bardzo wciągający, nieco staroświecki. Wydany w 1971 r., a więc ponad 40 lat temu, opowiada o czasach, które wydają się niezmiernie odległe - choćby dlatego, że wiele studentek rezygnowało z zawodu natychmiast po wyjściu za mąż, aby poświęcić się prowadzeniu domu, a ślub brały często zaraz po ukończeniu szkoły. Staroświeckość widoczna jest także w sposobie prowadzenia fabuły, zwłaszcza w rozwiązaniu zagadki - bez efektownych pościgów i innych fajerwerków, które występują obowiązkowo we współczesnych kryminałach. Mnie to nie przeszkadza, więc - polecam.

P.D. James, Całun dla pielęgniarki, wyd. Baobab 2004.
Bardzo podobała mi się strona graficzna wydania, jeszcze podkreślająca staroświeckość. Niedawno wznowienie wydało wydawnictwo W.A.B, w bardziej współczesnej oprawie.

30 grudnia 2014

Rasowe angielskie zbrodnie

Rasowe angielskie zbrodnie, jak wszyscy wiedzą, są popełniane na wrzosowiskach przy posępnym wyciu wiatru i w strugach zacinającego deszczu. Inaczej się nie liczy.


Martha Grimes ma ogromny talent, jeśli chodzi o odmalowywanie dramatyzmu ukrytego w angielskim klimacie. Kolejna książka z serii o Richardzie Jurym zdecydowanie to potwierdza (o poprzednich pisałam TU i TU, nie czytałam jeszcze, niestety, "Zajazdu Jerozolima"). Czytając książki z tej serii, zawsze czuję się zmarznięta i zmoknięta :) Na szczęście są ciepłe puby, często zaopatrzone w kominki, więc i cieplej tam, i weselej, szkoda że pod murem na ogół jakiś trup się poniewiera.

Klimat klimatem, ale fabularnie jest to moim zdaniem słabsza od poprzedniczek pozycja. Akcja straszliwie się mota, żeby dojść do prostego rozwiązania o niewielkim stopniu prawdopodobieństwa psychologicznego - niestety. Czytało mi się dość przyjemnie nawet, ale po przewróceniu ostatniej strony poczułam się zawiedziona.

Autorka zaczyna z grubej rury, telefonem od małego dziecka, które zgłasza śmierć matki. Morderstwo rzeczonej Rose Mulvanney pozostaje nierozwiązane - przynajmniej zdaniem sierżanta Macalvie. Wsadzono do więzienia pewnego studenta, ale Macalvie nie wierzy w jego winę. Nieodnalezienie winnego staje się zadrą tkwiącą głęboko w duszy policjanta. Na tyle głęboko, że kiedy 20 lat później w okolicy rozpoczyna się seria zbrodni, Macalvie jest pewien, że są one powiązane z dramatem sprzed lat, o czym stara się przekonać inspektora Scotland Yardu, Richarda Jury'ego.
A są to zbrodnie wyjątkowo paskudne, bo popełniane na dzieciach... Pisarka ułatwia sobie sprawę, nie chcąc nadawać książkom aż takiego ciężaru emocjonalnego, więc dzieci te są niezbyt miłe, niespecjalnie lubiane przez rówieśników i nie bardzo kochane przez rodziców, jeśli w ogóle ich mają. Chyba po to, żeby czytelnikom nie było zbyt przykro. Także lady Jessica Mary Alan-Ashcroft, osierocona dziedziczka fortuny, która może być potencjalną kolejną ofiarą, wydała mi się dość antypatyczna i być może dlatego nie byłam w stanie przejąć się zbyt mocno potencjalnie grożącym jej niebezpieczeństwem.

Powieść dla fanów serii, reszcie polecam zacząć od pierwszego tomu, znacznie lepszego.

25 maja 2014

Czasami człowiek musi

...inaczej się udusi, jak wiadomo. Musi przeczytać coś niezbyt mądrego, lekkiego i niezostawiającego większego śladu w pamięci. No więc odnotowuję, że przeczytałam.

Pamiętam, że czytałam nie najgorsze recenzje tej powieści, dlatego zgarnęłam z bibliotecznej półki. (W dodatku bohaterka nosi imię mojej córki). Ode mnie jednak pochwał nie usłyszycie - to powieść zupełnie o niczym, oparta na schematach zdartych ze zużycia do gołej czcionki, banał na banale. Taki harlequin, który udaje, że jest czymś więcej. Nie mam nic przeciw harlequinom, ale nie lubię, jak się podszywają pod powieść psychologiczną. Trzeba autorce przyznać, że pióro ma lekkie i jak się już zacznie czytać, to tekst sam leci. Zdania składa zgrabnie i główna bohaterka jest dość sympatyczna (choć momentami dziwna do granic prawdopodobieństwa). I mimo że dość szybko się zorientowałam, że niczym mnie ta fabuła nie zaskoczy, to jakoś doczytałam do końca, skwitowałam wzruszeniem ramion i tyle tego doświadczenia.

Powieść podzielona jest na dwa głosy. Pierwszy głos należy do do 40-letniej kobiety, Elizy, drugi do nastolatki, Sandry/Cassandry. Eliza żyje dręczona wspomnieniem sprzed lat, kiedy jej przyjaciółka, Rose, utonęła w stawie. Ma poczucie, że mogła tej tragedii zapobiec, więc oskarża się o niemal o morderstwo, co radośnie popiera jej otoczenie... Niespodziewanie odzywa się do niej ojciec Rose, którego nie widziała od czasów tragedii, a który najwyraźniej pragnie pojednania, stojąc nad grobem.
Historia Sandry to retrospekcja, rozgrywa się niedługo przed utonięciem Rose. Sandra, która chce być nazywana Cassandrą, to pretensjonalna dziewczyna, która trafia do dobrej szkoły z internatem. Czuje się gorsza od wszystkich, chce udowodnić, że jest inaczej, klasyczny przypadek kompleksu niższości splecionego z kompleksem wyższości. Aspiruje do "elity", którą tworzą trzy przyjaciółki: Rose, Eliza i Portia.

Mam słabość do książkowych szkół z internatem i do tajemnic z przeszłości, ale niestety cała historia zbudowana została na wyeksploatowanych schematach, więc nie polecam. No chyba, że musicie...

Marika Cobbold
Utonięcie Rose
Muza 2012

5 maja 2014

Nierasowy angielski detektyw

Przyznaję, że nigdy nie sięgnęłabym po tę powieść, gdyby jej autorem był anonimowy Robert Galbraith. Nic w opisie fabuły nie wydało mi się jakoś szczególnie fascynujące, żadnych przeczuć "o tak, to muszę przeczytać koniecznie". Lubię kryminały, więc może, gdyby wpadła mi przypadkiem w ręce w bibliotece, zawędrowałaby ze mną do domu. Na pewno nie szukałabym specjalnie. Ponieważ jednak dawno już wyszło na jaw, że Robert Galbraith to pseudonim J.K. Rowling, musiałam ją przeczytać z czystej ciekawości - żeby dowiedzieć się, jak twórczyni Pottera poradziła sobie z zupełnie odmiennym gatunkiem.

Z przyjemnością zawiadamiam, że poradziła sobie przednio. Niech Was przekona fakt, że otworzyłam książkę na chwilkę w okolicach obiadu, a skończyłam ją tegoż dnia w okolicach godziny 23, nie robiąc przerw dłuższych niż kwadrans...

"Wołanie kukułki" to najzupełniej klasyczna powieść detektywistyczna. Nie każdemu musi to odpowiadać. Moja siostra narzeka, podobnie jak przy "Trafnym wyborze", że zaczyna się świetnie, a potem "nic się nie dzieje". Rzeczywiście, brak tu dramatycznych zwrotów akcji czy pościgów. Na początku dowiadujemy się o zbrodni, a potem dostajemy drobiazgowo opisane śledztwo aż do rozwiązania na końcu - styl niemal jak u Agaty Christie. Siłą powieści (i zdecydowanie mocną stroną pisarki) jest umiejętność kreowania świata i bohaterów, w których się wierzy - czy jest to fantastyczny Hogwarth, czy małomiasteczkowa społeczność, czy londyński świat gwiazd. Wierzę w Cormorana Strike'a i czekam na dalsze tomy o nim.

A jeśli mowa o Cormoranie... To detektyw nierasowy, bo "rasowy angielski" powinien mieć arystokratycznych przodków, takież rysy twarzy oraz fajkę, ukończony Oxford, i przynajmniej od czasu do czasu winien zasiadać na fotelu przed kominkiem ;) Tymczasem Cormoran Strike miał przodków raczej kontrowersyjnych - matkę supergroupie, która zmarła z przedawkowania, oraz ojca sławnego rockmana, który do swego bękarta nie żywi żadnej sympatii. Kominka brak, brak nawet domu, bo Cormoran po dramatycznym rozstaniu z kobietą swego życia sypia we własnej agencji detektywistycznej na składanym łózku, kryjąc się z tym dość nieudolnie przed swoją asystentką. (Zresztą asystentka, imieniem Robin, równoprawna bohaterka powieści, trafiła do Cormorana z agencji pracy tymczasowej zaledwie na tydzień, bo jej pracodawca jest spłukany i nie ma możliwości zatrzymania jej na dłużej (początkowo nie ma też ochoty...)). Studia rzucił, został żołnierzem, a jeśli chodzi o arystokratyczny wygląd...cóż... "Strike poczuł się nienormalnie wielki i włochaty; przypominał wełnistego mamuta, który usiłuje wtopić się w tłum kapucynek" (s. 250)

Do tegoż detektywa trafia niejaki John Bristow, brat sławnej modelki Luli Landry. Lula niedawno zginęła, wypadając przez balkon swego apartamentu. Śledztwo prowadzone pod czujnym okiem, a właściwie pod czujnymi aparatami fotograficznymi paparazzich, ujawniło, że w budynku nie znajdował się nikt obcy i Lula prawdopodobnie popełniła samobójstwo, zwłaszcza że od dawna cierpiała na problemy psychiczne. Brat jednak w to nie wierzy i domaga się od Cormorana znalezienia winnych. Jeśli też chcecie poznać prawdę, sięgnijcie po książkę :)

19 maja 2013

Kim jest starsza pani?

To pytanie zadawała sobie Iris, kiedy zgłosili się do niej pracownicy zamykanego właśnie szpitala psychiatrycznego, pytając, czy nie chce zaopiekować się swoją niemłodą cioteczną babką, panną Euphemią Lennox. Problem w tym, że Iris nigdy nie miała ciotecznej babki. Babkę owszem, miała nawet nadal, ale podobno jedynaczkę, a że babcia Kitty chorowała na Alzheimera, niczego jej nie mogła wyjaśnić.

Z mozolnej rekonstrukcji wydarzeń prowadzonych przez Iris, ze strzępków wspomnień, które pojawiają się i znikają w głowie babki Kitty, z żywo odmalowanych scen z przeszłości, którą nadal żyje Esme, czytelnik poznaje historię kobiety zamkniętej w szpitalu psychiatrycznym przez 60 lat. Dzieciństwo w Indiach (sądzę, że nazwisko Lennox nieprzypadkowo przywodzi na myśl bohaterkę "Tajemniczego ogrodu") oraz młodość w Wielkiej Brytanii - to całe życie Esme "na wolności". Co mogło się wtedy zdarzyć? Choroba, tragedia czy spisek?




Chyba za dużo czytałam już książek opartych na tym motywie - niesprawiedliwego zamykania kobiet w szpitalach psychiatrycznych (taki wygodny sposób pozbycia się niepokornych lub niewygodnych dam dawniej stosowano, a straszne jest tylko to, że wcale nie "aż tak" dawno), żeby się ta powieścią zachwycić. Od razu nasunęło mi się wspomnienie "Tajnego dziennika", podobnego pod każdym względem, fabularnie, ale także w klimacie narracji. Jednak mimo pewnej powtarzalności, czytało mi się ją przyjemnie. Motyw wyeksploatowany, rozwiązania się domyślałam, zaczęłam zapominać treść zaraz po przewróceniu ostatniej strony - ale póki czytałam, sprawiało mi to przyjemność, nie chciałam jej wcale odłożyć, a to chyba wystarczy, żeby lekturę polecić. Nie trzeba przeczytać, ale można, czemu nie. Zajmująca lektura na jeden wieczór.

5 maja 2013

Renklodowe lato

Ta książka jest doskonałym przykładem na to, jak można zmylić czytelnika źle dobranym tytułem i okładką. Podejrzewam wręcz jakiś ponury spisek redaktorów, którzy z nieznanych mi acz niecnych przyczyn nie chcieli, by powieść trafiła do grupy docelowej. Tytuł "Inspektorze, na pomoc!" mnie osobiście sugerowało okolice literatury bahdajopodobnej. W połączeniu z okładką nakreśliłam już w wyobraźni prawdopodobną (niezbyt oryginalną) fabułę - grupka dzieciaków na wakacjach rozpracowuje jakąś podwórkową zagadkę kryminalną. Tymczasem wątek sensacyjny jest daleko w tle, zdecydowanie nie uzasadniając tytułu (polskiego tytułu, bo tłumaczenie nijak się ma do oryginalnego "The greengage summer"). Zamiast przygodówki dla dzieci dostałam nostalgiczną opowieść o dojrzewaniu z upalnym francuskim latem w tle.

Angielska rodzina Greyów bardzo niefortunnie rozpoczyna wakacje we Francji. Matka trafia do szpitala, a gromadka jej pociech: Joss, Cecil, Vicky, Hester i Willmouse, samotnie zamieszkuje w hotelu Les Oeillets. Nie są tam mile widziani, nikt z właścicieli i obsługi specjalnie o nie nie dba, więc młodzi Greyowie spędzają dni samopas, zjadając renklody w rozgrzanym słońcem sadzie i wędrując wzdłuż plaż nad Marną. A także obserwując powikłane stosunki między właścicielką hotelu, farbowaną na rudo mademoiselle Zizi a tajemniczym Anglikiem Elliotem, który ku jej irytacji przejawia nadzwyczajne zainteresowanie dziećmi, zwłaszcza śliczną 16-letnią Joss.

Fabularnie nie dzieje się tu zbyt wiele, mogłabym streścić akcję w trzech zdaniach i byłoby to streszczenie rozbudowane. Nie o akcję jednak w tej powieści chodzi, ale o urzekający klimat, o nastrojowy opis momentu, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę, że jego dzieciństwo właśnie dobiega końca, o doskonałe oddanie zachowań dorosłych obserwowanych oczyma dziecka (narratorką jest 13-letnia Cecil).

Polecam gorąco. Wpis dodałam także do Klasyki Młodego Czytelnika, bo choć nie jest to pozycja dla młodszych dzieci (raczej nie wzbudzi ich zainteresowania), to młodzieży może się spodobać. Powieść została sfilmowana w 1961 r. jako "The Greengage Summer" (w USA rozpowszechniana jako "The Loss of Innocence").

26 kwietnia 2013

Mała dziewczynka w wielkim, mrocznym domu

... czyli kwintesencja porządnej gotyckiej powieści. Polecano mi "Siostrzycę" już dawno i nawet przeglądałam ją w księgarni, ale jakoś nie mogłam się zdecydować. Trochę mnie zniechęcała okładka, całkiem ładna, ale pasowałaby mi do jakiegoś romansu i w sumie nie wiedziałam, czego się po tej powieści spodziewać - na pewno nie tego, co dostałam. Na szczęście w recenzji Marietty z Wyspy Książek znalazła sie okładka angielska, która zafrapowała mnie na tyle, że zdecydowałam się wreszcie sięgnąć po książkę. Szczęśliwie jeden z internetowych sklepów  oferował ebooka w promocji, więc nawet nie musiałam czekać. A teraz żałuję, że nie mam wersji papierowej, bo chętnie bym ją ustawiła na półce - ostatnio coraz mniej książek spotyka ten zaszczyt.

Koniec XIX wieku, w wielkim domu żyje pod opieką służby dwójka dzieci, przyrodnie rodzeństwo, 12-letnia Florence i cztery lata młodszy Giles. Formalnie są wychowywane przez wuja, ale ten przebywa daleko, więc nawet go nie znają, nie wiedzą też niemal nic o swoim pochodzeniu. Mają tylko siebie i są bardzo zżyte, więc nic dziwnego, że Florence wpada w rozpacz, kiedy mały Giles zostaje odesłany do szkoły. Ona zostaje w domu, bo wuj nie uznaje edukacji kobiet. Zdziwiłby się, gdyby wiedział, że dziewczynka zdołała już nauczyć się czytać i spędza potajemnie długie godziny w wielkiej choć zaniedbanej bibliotece rezydencji, a bystry umysł pozwala jej na zaawansowane słowotwórstwo (uwielbiam ten aspekt powieści, brawa dla tłumacza). Kiedy Giles wraca ze szkoły i wydaje się, że życie wróci do normy, w domu pojawiają się guwernantki, a wraz z nimi do domu wkradają się mroczne sekrety.


Nastrój powieści jest doskonale gotycki, autor wspaniale odmalował dziwny tryb życia dzieci, piętrzące się tajemnice i narastającą grozę. Florence, wielbicielka książek, twórczyni nowego języka, dręczona nocąchodzeniem i niepokojem o braciszka, to postać, która zapada w pamięć. Chociaż trochę się domyślałam rozwiązania, i tak świetnie się bawiłam przy lekturze.

Bardzo gorąco polecam wszystkim, z wyjątkiem świeżo upieczonych rodziców. Od książki nie można się oderwać, a niestety trudno pofolgować sobie w tym względzie z tygodniowym noworodkiem obok... Normalnie połknęłabym lekturę w dwa wieczory, a tak ciągnęłam ją dobrze ponad tydzień. Ale ogólnie z czasem na lekturę nie jest tak źle, bo w niezliczonych godzinach karmienia, bujania i trzymania na kolanach uśpionego szkraba (odłożenie do łóżeczka natychmiast wybudza z najgłębszego snu) niezastąpiony okazał się czytnik ebooków (papierową książką znacznie trudniej manewrować jedną ręką). Tak więc czytać czytam, i nawet zdumiewająco dobrze trafiam z lekturami, tylko zupełnie nie mam czasu pisać na blogu. Jak już się pojawi wolna chwila, to jest sto pilniejszych sposobów na jej wykorzystanie. Notki będą się pewnie pojawiać z dużym opóźnieniem i raczej formą nie powalą, tworzone w pospiechu. Niemniej postaram się, by się pojawiały, bo ku pamięci chciałabym sobie swoje wrażenia zapisywać.

14 marca 2013

Zdumiewająco trafny wybór

Tak, przyznaję, jestem fanką serii o Harrym Potterze. Zresztą nigdy tego nie ukrywałam. J.K. Rowling jako jego (s)twórczynię darzę ogromną sympatią i życzę jej jak najlepiej na polu literatury i każdym innym też. Mimo to niespecjalnie miałam chęć sięgać po jej pierwszą niepotterową książkę. Z jednej strony byłam bardzo ciekawa, jak sobie poradzi na nowym polu, z drugiej - wybrana przez nią tematyka raczej mnie odpychała. Jakieś wybory do rady miasta, no, proszę Was, kogo to obchodzi?

Los zdecydował za mnie, książka sama weszła mi w ręce, bo moja siostra upolowała ją w bibliotece. Skoro tak, to przecież nie wypada nie spróbować. I co? I muszę powiedzieć, że był to bardzo trafny wybór.

Wybory wyborami, radni radnymi, Rowling napisała po prostu powieść o ludziach. Mamy więc kilka rodzin, mieszkańców małego angielskiego miasteczka, których losy nieustannie się splatają. Nie ma wiodącego bohatera ani głównego wątku, bo padnięcie na początku trupem jednego z radnych, Barry'ego Fairbrothera, to tylko pretekst do snucia historii i - owszem - koło zamachowe pewnych wydarzeń. Trudno tak napisaną książkę streścić, wiec nie będę tego robić. Napiszę tylko tyle, że piękna fasada domu nie zawsze oddaje to, co dzieje się w jego środku.

Po tej książce jestem już pewna, że Rowling potrafi pisać. Jej bohaterowie to postaci z krwi i kości. Chwała jej za to, że nie ma tu żadnych podziałów na "dobrych" i "złych" (chociaż niektórzy sa trochę gorsi....), tym kibicujemy, a tamtych niech coś trafi. Każda z postaci prezentuje całą gamę szarości, inaczej ją odbieramy w zależności od tego, czyimi oczami się jej przyglądamy. Brawa dla pisarki także za to, że wprowadzając całą chmarę bohaterów, potrafiła nadać im tak wyraźne rysy, że nie gubiłam się w tym tłumie i nie miałam problemu z zapamiętaniem, kto jest kim, a do tego wszystkie wątki wydawały mi się równie interesujące. Jedyny mały minusik to zakończenie, do którego nie byłam do końca przekonana, ale to dlatego, że ciężko wyznaczyć koniec tak skonstruowanej fabuły - choć niby każdy z wątków został jakoś zakończony. Ale ja nie miałabym nic przeciwko, by dowiedzieć się, co bohaterowie będą robić po "the end". I potem. I jeszcze potem...

27 stycznia 2013

Nowa przyjaźń literacka

Zaprzyjaźniłam się właśnie z panią Gaskell, a to nie byle kto, bo bliska znajoma i biografka Charlotty Bronte. Wstrzymywałam się dość długo, bo po pierwsze - dopiero niedawno wyszły w Polsce tłumaczenia jej powieści, po drugie - ich cena mnie blokowała, po trzecie - wszyscy się nimi zachwycali na blogach, i powieściami, i ekranizacjami, więc czułam przesyt. Poza tym, sama "Północ i Południe", mimo zachęcającej rekomendacji: "dla miłośników Jane Austen i sióstr Bronte", odstraszała mnie tematem. Jak słyszałam o rolniczym Południu i przemysłowej Północy, o fabrykach, maszynach, strajkach, nie mogłam jakoś pojąć uniesień. Brzmiało to jak szkolna lektura pozytywistyczna i kusiło umiarkowanie (chociaż ja w sumie pozytywizm lubiłam).

No, ale zakupiłam, przeczytałam i teraz też się już mogę zachwycać. Bo niestety niczego oryginalnego nie powiem - podobało mi się i już. To jest jednak inna proza niż sióstr Bronte czy Austen, bardziej chłodna i elegancka, nie dostrzegłam tu typowych dla tamtych pasji i namiętności. W ogóle nie pasuje mi do kategorii romansów, bo akurat "romans" to była jej najmniej udana część. Para głównych bohaterów, Margaret Hale i John Thornton, pozostali dla mnie dość nijacy - i ani się z nimi nie zaprzyjaźniłam, ani nie bardzo uwierzyłam w uczucie, które miałoby się (lub nie) między nimi rozwijać. To znaczy, owszem - zostali przez pisarkę scharakteryzowani słownie, ale ja nie "czułam" ich charakterów, moim zdaniem nie wynikały one z samej akcji. O wiele lepiej wyszło pani Gaskell tworzenie spójnych bohaterów z dalszych planów. Tak samo to, czy jakieś uczucie między parą głównych bohaterów mogło zakiełkować, pozostało dla mnie sprawa drugorzędną, wręcz nie bardzo mnie to interesowało.

A jednak, mimo tego zastrzeżenia, uważam, że jest to świetna powieść obyczajowa, temat "przemysłowy" nie powinien nikogo odstraszyć. Doskonale mi się mieszkało z rodziną Hale pod jednym dachem, czy był to dach plebanii na Południu, czy domu w robotniczym miasteczku na Północy. Siedziałam z nimi przy posiłkach, wychodziłam na spacery, spotykałam ludzi - chętnie robiłabym to jeszcze przez kolejne pół tysiąca stron.Czułam się całkowicie zadomowiona.

Swoją drogą, kiedy czytałam o robotniczym Milton, przypominały mi się wspomnienia Frances Hodgson Burnett, która jako dziecko też miała umiarkowane szczęście zamieszkiwać w przemysłowych rejonach Anglii. Najbardziej jej opis sadzy, wirującej w powietrzu, osiadającej na wszystkim dookoła, także twarzach i sukniach...

Przede mną teraz serial z 2004 r., podobno doskonały. Jako ciekawostkę dodam, że Thorntona zagrał w nim Richard Armitage, czyli Thorin Dębowa Tarcza z Hobbita :) Druga powieść, "Żony i córki", tez już czeka na półce, ale chwilowo zagłębiłam się w czytaniu cudzej korespondencji, choć to podobno brzydko (ale może mi panowie wybaczą, zarówno Tolkien, jaki i Lem z Mrożkiem), więc pani Gaskell musi chwilkę poczekać.

***

A jeśli chodzi o prywatę, to chaos totalny trwa. Remont posuwa się tempem ślimaczym, a musimy zdążyć do wiosny, optymalnie byłoby skończyć za jakieś 7 tygodni. Na razie szanse marne, zwłaszcza że środki finansowe na wyczerpaniu. Obecnie najgodniej prezentuje się toaleta, pomieszczenie niewielkie, ale jakże istotne ;) Chociaż tak całkiem skończone też nie jest. Nie najlepszy to wynik, zważywszy, że remont zaczął się trzy tygodnie temu. Na szczęście kuchnia też już ruszona, sporo przeróbek instalacyjnych trzeba tam było wykonać, żeby przemienić standardy sprzed 50 lat w dzisiejsze. Wkrótce powinni nam wymieniać okna, czekamy na to z utęsknieniem, ale pozostaję sceptyczna, jeśli chodzi o terminowość firmy - choć może mnie zaskoczą. Ocieplenie idzie, warto byłoby to wykorzystać. Na kolejny ogień pójdzie łazienka - to największe wyzwanie, zupełnie nie wiemy, jak ją ugryźć, a koszt remontu przeraża. Ale zrobienie porządku jest niezbędne, nie da się już czekać dłużej. Wrzuciłabym zdjęcia, ale mnie odrzuca na myśl, że miałabym się do niej publicznie przyznać (chociaż jej stan to nie nasza zasługa, a pozostałość po poprzednich właścicielach). Dodam je, jak już będziemy mieć wersje "przed" i "po"...
Ciężko mi się skupić na czymkolwiek, siedząc w środku tego remontu i kompletnego zagracenia, stosów paczek i mebli, wśród gruzu, pyłu, hałasu wiertarki i kucia. Żałuje, że ten jedyny w życiu czas oczekiwania na pierwsze dziecko upływa w takich okolicznościach - delektowanie się nim jest skazane na niepowodzenie. Fizycznie męczę się zastraszająco szybko, a w głowie mam chaos. Miotanie się między lekarzem a supermarketem budowlanym to taka średnia przyjemność. Ostatnio poszłam nawet dla odprężenia pod lokalną bibliotekę - mam na osiedlu aż dwie filie - czy mnie nogi zaniosą w prawo czy w lewo, zawsze dotrę do książek ;) Obejrzałam ją sobie z wierzchu, pomacałam, powzdychałam, ale nie weszłam. Znoszenie teraz do domu lektur to nie jest dobry pomysł, a nie ma szans, żebym weszła, zarejestrowała się i wyszła z pustymi rękami. To się nigdy nie zdarza...

28 grudnia 2012

Rzetelne angielskie kryminały

Kryminał kryminałowi nie jest równy i nie chodzi wcale o jakość, ale o kraj pochodzenia. Od kryminałów angielskich wymagam czegoś zupełnie innego niż od choćby skandynawskich (poza tym, że jedne i drugie maja być po prostu dobre - rzecz jasna). Przykładowo, w dziele szwedzkim wymagany jest lekko wymięty samotny komisarz policji, zagubiony w wielkim mieście, który smutki topi w alkoholu, życie prywatne nie układa mu się za dobrze (w porywach do wcale), chęci do życia ma niewiele, wątpliwości mnóstwo i nawet pogoda mu nie dopisuje. W kryminale z wysp brytyjskich natomiast niezbędne jest małe angielskie miasteczko, jakaś rezydencja, hektolitry gorącej herbaty, grzanki zjadane w fotelu przed kominkiem i co najmniej kilku zblazowanych arystokratów.

Szczęśliwie się złożyło, że oba angielskie kryminały, po które sięgnęłam w święta idealnie spełniły pokładane w nich nadzieje. Oba rozgrywają się mniej więcej w tym samym okresie (lata 80. lub początek 90., co można ustalić dzięki temu, że w obu są wzmianki o panującej pięknej księżnej Di) i oba zostały napisane przez Amerykanki, które akcje swoich powieści lokują w Anglii. Zarówno jedna, jak i druga powieść ma też ten uroczy "alaagathachristieitrochescherlockowski" klimat, do którego mam ogromną słabość.

O serii kryminałów Marthy Grimes z Richardem Jurym już pisałam - serię bardzo lubię, nie wątpiłam, ze mi się spodoba i nie rozczarowałam się. Nadinspektor Jury trafia tym razem do małego i pozornie spokojnego miasteczka Littlebourn. W środku lasu znaleziono zwłoki młodej kobiety - nikt jej nie znał i nie wiadomo skąd wzięła się w nieuczęszczanym miejscu. Wkrótce okazuje się, że także inne nieszczęścia spadły na to pozornie uśpione miejsce - miejscowa dziewczyna została zaatakowana w londyńskim metrze, a z pobliskiej rezydencji skradziono cenny klejnot. Nadinspektor z nieodłącznym Melrosem Placem będą musieli rozwikłac zagadkę, kierując się nie czym innym, lecz prawdziwą mapą skarbów!

Martha Grimes, Pod Anodynowym Naszyjnikiem (The Anodyne Necklace), WAB 2009


Na kryminały Elizabeth George trafiłam niedawno, ale szukałam ich od lat. Jeszcze w liceum czytałam jedną z jej książek - nie zapamiętałam ani tytułu, ani autora, za to doskonale pamiętałam intrygę, rozwiązanie i emocje, z jakimi ją pochłaniałam. Kilka miesięcy temu przypadkiem wpadła mi w ręce powieść "Gdzie jest Józef?" i odkryłam, że to właśnie było to. Nie czytałam ponownie - zbyt dobrze pamiętałam akcję (po około 15 latach od lektury! rzadko się to zdarza), ale postanowiłam sięgnąć po inny kryminał tej autorki - oczywiście biorąc poprawkę na to, że po kilkunastu latach mój odbiór może być zupełnie inny. Okazało się, że Elizabeth George stworzyła całą serię o inspektorze Lynleyu, aż 17 książek (jak dotąd - ostatnia dopiero co się ukazała). Wspomniany Tomasz Lynley jest nie tylko śledczym, ale tez arystokratą, doskonale wykształconym w Eton i Oxfordzie, oszałamiająco przystojnym, obytym w świecie i działającym na kobiety jak magnes. Tworzy zadziwiająco dobrany tandem z panią detektyw Barbarą Havers - która stanowi całkowite jego przeciwieństwo prawie pod każdym względem (IQ maja podobne). Sięgnęłam po pierwszy tom z serii pt. "Wielkie wybawienie" i było to spotkanie nader udane.
Do Scotland Yardu przybywa ksiądz z małego angielskiego miasteczka (oczywiście!), w którym doszło do tragedii.  Młoda dziewczyna została znaleziona obok zwłok swego ojca. Przyznała się do zbrodni, jednak ksiądz jest przekonany o jej niewinności. Para detektywów wyrusza, by rozwiązać zagadkę i dowieść, że w pod sennymi fasadami miasteczka czają się nadzwyczaj mroczne sekrety... 
Chociaż dość szybko zaczęłam podejrzewać motywy zbrodni i tak powieść czytało mi się doskonale - nie oderwałam się, dopóki nie skończyłam. Zagadka sprytna, autorka mnoży tropy, ale i tak najbardziej podobały mi się te rezydencje, tosty, herbatki... Lubię tę staroświeckość w kryminałach. Poza tym bardzo polubiłam bohaterów i z pewnością na pierwszym tomie nie zakończę z nimi znajomości.

Elizabeth George, Wielkie wybawienie (Great Deliverance), Prószynski i ska 1997

***

A moje mieszkanie wygląda obecnie tak:


Jutro przyjeżdża firma przeprowadzkowa i spróbujemy przenieść się na nowe śmieci. Pewnie i tak zostanie nam część gratów do transportu samodzielnego, bo spakowanie WSZYSTKIEGO jest po prostu niewykonalne. Jak już będziemy na miejscu, zostanie nam "tylko" remont. Ale to już będzie czysta przyjemność, biorąc pod uwagę długą drogę, jaką przeszliśmy od września, kiedy dostaliśmy informację, że musimy się wyprowadzić (w skrócie: wrzesień - ekspresowa organizacja własnego ślubu, październik - ślub i poszukiwania mieszkania, listopad - organizacja kredytu, grudzień - finalizacja kredytu, zakup mieszkania i przeprowadzka). Dotąd o tym nie wspominałam, ale jestem w szóstym miesiącu ciąży. Uwierzcie, że w tym stanie wszystko jest dwa razy trudniejsze (może ciąża to nie choroba, ale jakoś wcześniej nie robiło mi się słabo w komunikacji miejskiej, a gimnastyka przy pakowaniu też jakoś nie bardzo jest wskazana....). 

Zdjęć nowego mieszkania na razie nie pokażę - gniazdko ma spory potencjał, ale na razie tylko potencjał...

31 maja 2012

Bóg, rodzina i teoria ewolucji

To jeden z najpiękniejszych filmów, jakie obejrzałam w tym roku. Zdaję sobie sprawę, że hasło "film o Karolu Darwinie" może na Was podziałać odstraszająco, ale nie dajcie się zwieść pozorom. Nie ma tu poważnego brodatego pana z portretów snującego opowieść o swojej teorii. Jest zbolały ojciec, który stracił ukochaną córkę, a wraz z nią szczęście rodzinne i wiarę w dobrego Boga.

Nawet jeśli Paul Bettany i jego żona Jennifer Connelly nie przypominają zewnętrznie małżeństwa Darwinów, to zagrali ich fantastycznie. Szczęśliwy związek, obdarzony licznym potomstwem, przeszedł poważny kryzys, kiedy na gruźlicę zmarła ich 10-letnia córeczka Annie. Emma Darwin szukała ukojenia w wierze chrześcijańskiej, Karol się od niej oddalał. Żal, bunt i wyrzuty sumienia doprowadziły go niemal na skraj obłędu.

Film oparty jest na książce Annie's Box, którą napisał praprawnuk Karola Darwina, Randal Keynes. Około roku 2000 odkrył on pudełko z pamiątkami po Annie, zachowanymi przez Karola i Emmę, co zainspirowało go do stworzenia biografii przodka, koncentrującej się głównie na jego relacji z ukochaną córką.*

Darwin. Miłość i ewolucja / Creation, reż. Jon Amiel, Wielka Brytania 2009.

* Za angielską Wikipedią.

Annie Darwin

Z ciekawostek:

Kiedy Emma pobierała się ze swoim kuzynem Charlesem była już właściwie "starą panną", miała 31 lat. Mimo tego para doczekała się licznego potomstwa. W filmie zmniejszono ich liczbę, w rzeczywistości urodziło się im dziesięcioro dzieci, z czego dwoje (Mary i Charles) zmarło we wczesnym dzieciństwie, a Annie w wieku 10 lat.

Emma w młodości pobierała lekcje gry na fortepianie u Fryderyka Chopina.

Zachowało się 60 tomów jej pamiętników, są dostępne TU. Z kolei TUTAJ można znaleźć wspomnienie Karola Darwina o Annie oraz opis reakcji młodszej córki, Henrietty, na śmierć Annie, sporządzony przez Emmę.

Emma Darwin, portret
pędzla George'a Richmonda
z 1840 (ok. rok po ślubie)

Emma Darwin z synem Leonardem
(1853)

24 maja 2012

Dwa razy pas


Ostatnio dwa razy poddałam się, czytając książkę, którą obiektywnie określiłabym jako dobrą.

Uwielbiam Pereza Reverte za "Klub Dumas" i "Szachownicę flamandzką". Bardzo lubię za "Fechmistrza", "Ostatnią bitwę Templariusza" i "Cmentarzysko bezimiennych statków". Z zainteresowaniem przeczytałam "Terytoriów Komanczów" i "Batalistę" oraz dwa pierwsze tomy "Kapitana Alatriste". Na trzecim - "Słońce nad Bredą" - poległam, bo był w całości opisem działań batalistycznych, i potem już nie kontynuowałam serii. Mimo tego alatristowego potknięcia uważam Pereza Reverte za świetnego pisarza i  naprawdę wyczekiwałam z nadzieją lektury "Oblężenia". Niestety, po 200 stronach definitywnie padłam w tej francusko-hiszpańskiej bitwie.

Powieść ma sporo drobiazgowo opisywanych wątków. Głównym bohaterem jest hiszpańskie miasto Kadyks, leżące na półwyspie, oblegane przez Francuzów (wojny napoleońskie). Zamknięci w jego obrębie mieszkańcy, od czasu do czasu bombardowani pociskami, które na ogół nie dolatują do celu, starają się prowadzić normalne życie. Mamy tu zagadkę kryminalną - morderstwa popełniane na młodych dziewczętach i ponurego komisarza Tizona, który stara się znaleźć sprawcę. Mamy ładną i inteligentną bohaterkę (kobiety u Pereza są zawsze bystre), Lolitę Palmę, stojącą na czele firmy handlowej, oraz korsarza Pepe Lobo i nieśmiało kiełkujący wątek romansowy. Mamy też francuskiego szpiega i francuskiego artylerzystę, kapitana Desfosseux. Realia historycznie oddane są bardzo dokładnie - wydaje mi się wręcz niemożliwe, że opisuje je człowiek, który żyje współcześnie.

Wszystko to brzmi bardzo dobrze, ale ma jedna podstawową wadę - jest nieziemsko nudne. Naprawdę nie czytuję wyłącznie książek o wartkiej akcji obfitującej w niespodzianki, czasem lubię sobie leniwie płynąć z fabułą, ale jeśli ktoś pisze o morderstwach i piratach, a ja brnę przez to w pocie czoła, to chyba coś jest nie tak. Przy stronie z numerkiem 200 (jeszcze ponad 2 x tyle zostało przede mną) pomyślałam sobie, że nic nie obchodzi mnie los bohaterów i jeśli francuskie bomby zrównają Kadyks z ziemią, to nie odczuję nawet drgnienia żalu. A skoro tak, to chyba nie ma sensu kontynuować.

Polecam nie kierować się moimi subiektywnymi odczuciami i przekonać się osobiście. Sama może kiedyś powrócę do lektury, kiedy będę miała dużo czasu i wolniejsze tempo życia. Prawdopodobnie na emeryturze.

***************

Właściwie moje zarzuty wobec "Pokoju z widokiem" będą bardzo podobne. Nuda i brak zainteresowania losem bohaterów. Poległam jednak znacznie szybciej, bo w ogóle nie przepadam za romansami, a nudne romanse to już okrutna kara.

Klimatyczna powieść, dziejąca się na początku XX w. wśród brytyjskich turystów we Włoszech. Dobrze oddana atmosfera pensjonatu, karykaturalne portrety drugoplanowych bohaterów, niepokojący urok Florencji. Główna bohaterka, młodziutka Angielka z dobrego domu, Lucy Honeychurch, przybywa tu wraz ze starszą i nudną kuzynką Charlottą. W pensjonacie poznają dwóch panów Emerson, ojca i syna, których zachowanie - na bakier z konwenansami - nie wzbudza sympatii pozostałych gości. Wbrew sobie Lucy odkrywa, że niebanalny George Emerson potrafi wprawić jej serce w drżenie.


Zarzut podstawowy - Lucy jest nijaka. Może autor mężczyzna nie potrafił wczuć się w psychikę kobiety albo taką właśnie chciał ją uczynić. Na mnie jednak zupełnie nie robiła wrażenia żywej istoty. Pod wpływem Georga zaczynają budzić się w niej jakieś ciekawsze instynkty, ale mnie nie zaciekawiły na tyle, żeby kontynuować przygodę.


Polecam zainteresowanym, a sama zamierzam jeszcze dać szansę temu pisarzowi.

15 maja 2012

Zbrodnia bez odcisków palców

Doskonała powieść historyczna. Kryminał, w którym nikt nie jest tym, kim się wydaje. Książka satysfakcjonująca, ale wcale nie łatwa w odbiorze. Spróbuję Wam wyjaśnić, dlaczego czytałam ją przez kilka miesięcy, a od kilku tygodni nie mogę się zebrać do napisania recenzji.

Iain Pears
Którędy droga?
An Instance of  the Fingerpost
tłum. Katarzyna Petecka-Jurek
Zysk i ska 2010
s. 739

UWAGA. RECENZJA MOŻE ZAWIERAĆ SPOILERY.

Anglia w XVII w., tuż po restauracji Stuartów, politycznie i religijnie nadal wzburzona. Na uniwersytecie w Oxfordzie w tajemniczych okolicznościach umiera doktor Robert Grove, jeden z profesorów. Podejrzana jest służąca, Sarah Blundy, która podczas parodii procesu (kobieta = czarownica zapewne) zostaje uznana winną. Jaka jest prawda?

Historię poznajemy poprzez relację czterech osób: weneckiego studenta medycyny - Marca de Coli, syna zdrajcy - Jamesa Prescotta, kryptografa - dr Johna Wallisa oraz antykwariusza Anthony'ego Wooda.

W pierwszą relację wciągałam się dość długo (zwłaszcza opisy ówczesnych eksperymentów, doświadczeń na zwierzętach i sekcji zwłok - w końcu narrator jest medykiem - były ciężkie w odbiorze), ale skutecznie. Kiedy w napięciu przeszłam do relacji Prescotta, autor walnął mnie obuchem w głowę z informacją: "Ale to wcale nie było tak, Marco de Cola kłamał". Jakby raz nie wystarczyło - zrobił to ponownie przy kolejnych relacjach. Uprzedzam więc: czytając, do nikogo się nie przywiązujcie i nikomu nie ufajcie. Każdy opowiada to, w co chce, żebyście wierzyli. Większość oszukuje.

Opowieść jest rewelacyjnie osadzona w historii, wyrywa czytelnika z korzeniami ze współczesności i rzuca prosto w świat siedemnastowieczny. Stylizowany język jest bardzo naturalny. Także bohaterowie są dziećmi swoich czasów - przez to mogą być jednak dość trudni w odbiorze. Są też minusy i to one, a nie objętość (prawie 800 stron), sprawiły, że czytałam powieść wyjątkowo długo. O ile dwie pierwsze relacje czyta się dość gładko, z trzecią poszło mi gorzej. Najpierw musiałam przerwać lekturę ze względu na brak czasu, a kiedy po tygodniu do niej powróciłam, okazało się, że wszyscy bohaterowie drugoplanowi (a sporo ich) zaczęli mi się mylić. W dodatku narrator trzeciej części, kryptograf, jest wielbicielem teorii spisków, wszędzie węszy podstępy, podważa każde słowo swych poprzedników i produkuje tak fantazyjne teorie, w dodatku mocno splecione z ówczesną polityką Wielkiej Brytanii, że w pewnym momencie kompletnie się pogubiłam. Na szczęście mozolne brnięcie przez trzecią część zostało mi wynagrodzone w kolejnej. Relacja antykwariusza Wooda rzuca światło na wydarzenia, prostuje zapętlone wątki, a zaskakujące rozwiązania wszystkich zagadek w pełni wynagradzają trudy czytania. Po dotarciu do końca byłam naprawdę zadowolona, że nie poddałam się zniechęceniu.

Polecam gorąco, ale tylko czytelnikom wytrwałym oraz wielbicielom powieści historycznej*. Ci, którzy lubią "kryminały kostiumowe" mogą być zawiedzeni, bo pytanie "kto zabił" często było spychane na drugi plan i właściwie ciężko je uznać za najważniejsze w powieści.

* W powieści występuje sporo prawdziwych postaci, m.in. John Locke, Richard Lower, John Thurloe, Samuel Morland itd., a intrygi inspirowane są rzeczywistymi wydarzeniami (postać Sarah Blundy wzorowano na Anne Green).

27 marca 2012

Ta, którą znałam najlepiej


Mam słabość do biografii kobiet-pisarek. Zaczęło się dawno temu, w wieku wczesnonastoletnim, od przepełnionych humorem autobiografii Joanny Chmielewskiej i Agathy Christie. Potem była długa przerwa, aż wreszcie trafiłam, nie tak dawno, na wspaniałą biografię sióstr Bronte autorstwa Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej. Zaraz potem sięgnęłam po życiorys L.M.Montgomery ("Maud z Wyspy Księcia Edwarda") i upewniłam się, że mam ochotę podążać tą ścieżką. Na liście mam już całą listę biografii do przeczytania, a na półce czeka "Niezłomne serce" - biografia Jane Austen.

Na autobiografię, a dokładniej wspomnienia z dzieciństwa Frances Hodgson Burnett, autorki "Małej księżniczki" i "Tajemniczego ogrodu" trafiłam całkowitym przypadkiem. Myślałam, że "The One I Knew the Best of All" w ogóle nie zostało przetłumaczone - okazało się, że owszem, ale pod tytułem, który mi się wcale nie kojarzył, jako "Leśna Boginka". Uzasadnienie dla takiego tytułu w tekście występuje, ale moim zdaniem jest on mylący, spodziewałabym się raczej jakiejś baśni. Nadal chcę przeczytać pełnowymiarową biografię pisarki - fascynuje mnie to, że autorki ciepłych, krzepiących książek tak często cierpiały na depresję, kryzys wiary, były nieszczęśliwe w małżeństwie, traciły dzieci... Może dlatego tworzyły cudowne fikcyjne historie, żeby uciec od rzeczywistości?

Leśna Boginka / The One Knew The Best of All
Frances Hodgson Burnett
wydanie oryginalne - 1893
wydanie polskie - Nasza Księgarnia 1996


"Leśna boginka" rozpoczyna się jednym z najwcześniejszych wspomnień małej Frances - narodzinami jej niespełna trzy lata młodszej siostrzyczki, Edith. Poznajemy dziewczynkę oczyma dojrzałej, około 50-letniej pisarki, która opisuje małą-siebie w trzeciej osobie, jako Osóbkę. Dzięki temu "Leśna boginka" bardziej przypomina opowieść o pewnej małej dziewczynce niż wspomnienia. Książka kończy się wydaniem w magazynie pierwszego opowiadania, kiedy pisarka miała ok. 19 lat.

Frances Eliza była środkowym dzieckiem, miała dwóch starszych braci i dwie młodsze siostry. Kiedy matka była w ciąży z ostatnią córką, Edwiną, ojciec nagle zmarł i sytuacja finansowa rodziny znacznie się pogorszyła. Pierwsze wspomnienia pisarki wiążą się z robotniczą Anglią - choć rodzina należała do wyższej klasy. Mamy tu ciasną zabudowę, podglądane przez okna robotnicze rodziny, osiadającą wszędzie (także na ubraniach  i twarzach) sadzę, tęsknotę za zielenią. Pojawiają się pierwsze doświadczenia literackie - nauka czytania, zachwyt nad powieściami, wymyślone historie snute przed przyjaciółkami, wreszcie własne próby literackie. Jest też sporo obrazków obyczajowych - spacerujące nianie, angielskie niedziele z wyprawami do kościoła, prowadzona przez dwie młode panny szkoła - oraz poruszających wspomnień, np. pierwsze zetknięcia ze śmiercią.

To, co mnie zaskoczyło, to że Frances Hodgson (później z męża Burnett) większość życia mieszkała w Ameryce. Jej książki wydawały mi się zawsze tak angielskie, że nie mogłam w to niemal uwierzyć. Rodzina Hodgsonów przeniosła się do Stanów Zjednoczonych wkrótce po zakończeniu wojny secesyjnej, kiedy Frances miała 16 lat. Do Anglii wróciła jako znana pisarka, w okolicach 50 roku życia. W Anglii powstał dopiero "Tajemniczy ogród" - inspirowany zresztą prawdziwym ogrodem w Great Maytham Hall - a "Małą księżniczkę" wydano tam jako książkę - wcześniej była publikowana w odcinkach w gazecie jako "Sara Crewe lub Co się zdarzyło na pensji panny Minchin". Z ciekawostek - początkowo Frances pisała dla dorosłych. Pierwsze utwory dla dzieci powstały po spotkaniu z Louise May Alcott, autorką "Małych kobietek" oraz z redaktorką pewnego czasopisma dla dzieci.

"Leśna boginka" - ciepła i urocza historia - została zadedykowana zmarłemu w wieku 16 lat synowi pisarki, Lionelowi.

Recenzja zamieszczona została także na blogu "Klasyka Młodego Czytelnika".

19 marca 2012

Trzy kobiety w czerni

Nie wiem, czemu nazwisko Susan Hill kojarzyło mi się szalenie współcześnie, a to dama jest 70-letnia i z bogatym literackim dorobkiem. Przy okazji nowej ekranizacji jej powieści "Kobieta w czerni" zrobiło się o niej w Polsce nieco głośniej, zwłaszcza że równocześnie z filmem ukazało się polskie tłumaczenie tej powieści (wcześniej chyba niedostępne).

Chociaż horrorów nie czytuję i nie oglądam, to powieści o duchach pod to miano nie podciągam - tzw. powieści gotyckie darzę skrywaną sympatią. Prawda jest jednak taka, że za dużo porządnych powieści o duchach wcale nie ma. Z klasyki czytałam dobrego "Mnicha" Lewisa (chociaż duchów to tam malutko), "W kleszczach lęku" Henry'ego Jamesa - tą dość dawno i słabo ją pamiętam - oraz oczywiście "Opowieści niesamowite" Poe'go, choć przy całej sympatii dla autora nie mogę powiedzieć, żeby specjalnie straszyły. Przede mna jeszcze "Zamczysko w Otranto" Walpole'a i powieści pani Radcliff oraz polskiej przedstawicielki nurtu - Anny Mostowskiej. Powieść Susan Hill także rozgrywa się w XIX-wiecznych realiach, wiec tym chętniej sięgnęłam i po książkę i po obie jej ekranizacje.


Dojrzały mężczyzna, Arthur Kipp, wspomina najstraszniejsze doświadczenie swojego życia, to o którym całe życie próbował zapomnieć. Za młodu, jako początkujący adwokat został wysłany do małego miasteczka Crytin Gifford, żeby uporządkować papiery zmarłej Alice Drablow. Starsza pani żyła w ponurym odosobnieniu, bez krewnych i przyjaciół. Jest dom położony był na bagnach (zdecydowanie nie sprzyjało to utrzymywaniu kontaktów towarzyskich ;) ) - wąska grobla prowadząca przez moczary dostępna była tylko przez część dnia, podczas odpływu. Arthur z zapałem zabiera się do wypełniania obowiązków, jednak szybko dostrzega, że nazwisko Drablow wywołuje wśród mieszkańców miasteczka niechęć, a wzmianka o tajemniczej kobiecie w czerni, którą kilkakrotnie spotyka - panikę. Odizolowany w domostwie pani Drablow, Arthur odkrywa, że nie jest tam wcale sam, a bagna kryją mroczny sekret z przeszłości.

Książkę wydano w 1983 r., pierwsza ekranizacja powstała 6 lat później, w 1989 r., z Adrianem Rawlinsem w roli Arthura (ostatnio grał ojca Harry'ego Pottera w ekranizacji cyklu), a druga właśnie leci w kinach (z Danielem Radcliffem, który wcześniej grał Harry'ego Pottera). Co ciekawe, w powieści i obu ekranizacjach różny jest stan cywilny głównego bohatera, co pociąga za sobą różne zakończenie (z tego względu zaserwowanie sobie wszystkich trzech dzieł, jedno po drugim, wcale nie jest nudne) - w książce jest narzeczonym, w pierwszym filmie - mężem i ojcem dwójki dzieci, w drugim filmie - wdowcem z małym synkiem.

Pierwsza ekranizacja jest dość wierna powieści, chociaż mam wrażenie, ze akcję przeniesiono na nieco późniejszy okres. W powieści czas akcji nie jest dokładnie określony, ale w filmie wyraźnie widać, że są to lata międzywojenne. Dodano parę udziwnień, jak na przykład ówczesny dyktafon, którego w powieści nie było (tylko banalne papiery ;) ). Z nieznanych mi przyczyn zmieniono także nazwiska niektórych postaci. Poza tym jednak atmosfera jest bardzo wierna, raczej melancholijna i niepokojąca niż upiorna i jedyne do czego bym się przyczepiła, to niepotrzebnie rozwleczona końcówka.


Współczesna ekranizacja dodaje już sporo od siebie - znacznie tu więcej duchów i są one bez porównania aktywniejsze. Niektóre wydarzenia, tylko wspomniane w książce jako występujące (żeby nie spoilerować, nie powiem jakie), tu pokazane. Film uczciwie straszy, choć sugeruję, żeby wziąć poprawkę na to, że ja nie oglądam horrorów i przestraszyć mnie łatwo ;) Niby schematy - odludny dom, a coś tam skrzypi, kroki słychać albo głosy - ale na mnie działają świetnie. Do tego stopnia, że pół seansu przesiedziałam z zamkniętymi oczami, zastanawiając się, na co mi to było ;) Plusem tej ekranizacji są niewątpliwie piękne, nastrojowe zdjęcia. Minusem - niestety - Daniel Radcliffe grający główną rolę. Przy całej sympatii dla tego aktora, uważam że był zupełnie niewiarygodny jako wdowiec i ojciec. Jego chłopięca uroda sprawiała, że oczekiwałam, że sam raczej zacznie wołać tatę... Gdyby nie jego filmowy stan cywilny uważałabym jednak, że zagrał bardzo dobrze - lubię go i życzę mu jak najlepiej w dalszej karierze.


Podsumowując -  polecam i książkę, i obie ekranizacje, jeśli lubicie się bać.

16 marca 2012

Wiktoriańska intryga

Rzadko się zdarza tak wciągające czytadło! Na początku czytałam sobie spokojnie, myśląc "no, fajne fajne, przyjemnie się czyta, tylko ta intryga jakaś taka prosta". Tak mi się zdawało aż do pierwszego zwrotu akcji o 180 stopni. Przy czym nie był to zwrot ostatni...

Sarah Waters
Złodziejka
Fingersmith
Prószyński i ska  2004


Akcja rozgrywa się w doskonale odmalowanych realiach XIX-wiecznej dickensowskiej Anglii. Sue Trinder, córka przestępczyni, którą stracono w majestacie prawa, wychowała się w rodzinie "zastępczej". Jej opiekunowie trudnili się paserstwem i rozwiązywaniem problemu niechcianych dzieci, ale swą przybraną córkę kochali, przelewając na nią najwyraźniej uczucia dla własnej córeczki, która zmarła w niemowlęctwie. Pewnego dnia znajomy rodziny, oszust zwany Gentelmanem, proponuje Sue pewny zarobek. Ma wcielić się w rolę pokojówki pewnej młodej arystokratki, panny Maud, wkraść się w jej łaski i przekonać ją do ucieczki i małżeństwa z nauczycielem rysunku, owym Gentelmanem właśnie. Po ślubie panna zostanie oddana do zakładu psychiatrycznego (nie taki rzadki sposób pozbywania się niechcianych małżonek w owych czasach), a spiskowcy podzielą się jej majątkiem. Sue zgadza się, wyjeżdża do posiadłości wuja panny Maud, ale wkrótce okazuje się, że sprawy nie idą zgodnie z planem. A potem zaczynają wręcz biec w całkowicie nieprzewidywalnym kierunku...


Autorce udało się robić mnie w konia co dziesięć stron. Za każdym razem, kiedy wydawało mi się, że już wiem, o co chodzi, wszystko stawało na głowie. Nawet jeśli stopień pokomplikowania intrygi jest troszkę niewiarygodny (przynajmniej w niektórych aspektach), to przymknęłam na to oko, bo czytało się fantastycznie. Z pewnością sięgnę po inne powieści pani Waters, a w planach mam także obejrzenie miniserialu z 2005 na podstawie tej książki.

13 stycznia 2012

Inna Emma Watson

Watsonowie to druga z niepublikowanych za życia autorki powieści Jane Austen - szeroko zakrojona, ale nigdy nie ukończona.

Bohaterka, 19-letnia Emma Watson, powraca do rodzinnego domu po 14 latach (!) nieobecności. Jako pięciolatka została oddana na wychowanie swojej bezdzietnej ciotce (można się domyślać, że było to po śmierci jej matki, która w powieści się nie pojawia). Ta jednak właśnie powtórnie wyszła za mąż i wyjechała do Irlandii, Emma powraca więc do niemal nieznanego ojca i rodzeństwa. Ma trzy siostry: Elżbietę, Margaret i Penelopę, oraz dwóch braci - Roberta, już żonatego, i Samuela. Emma zaczyna nawiązywać z nimi powoli kontakt, odkrywając, że nie wszyscy budzą w niej sympatię należną rodzinie.

Powieść rozpoczyna się od wyprawy Emmy na bal, na którym poznaje bogatą rodzinę Osbournów oraz uwielbianego przez kobiety Toma Musgrave'a, a także wychowawcę lorda Osbourne'a - pastora Mr. Howarda, który - jak możemy się domyślać - miał stać się ukochanym bohaterki. Jak zwykle jest tu kilka świetnych charakterystyk bohaterów, choćby fircyka Toma i przewrotnej Margaret. Główna bohaterka jednak jest, w zachowanym fragmencie, dość nijaka - ładna, grzeczna i wychowana znacznie lepiej niż jej rodzeństwo.

Powieść urywa się zdecydowanie zbyt szybko, może po zaledwie 1/4 całości. Rękopis zachował się w zbiorach siostry Jane - Cassandry - i dzięki niej wiadomo też, jakie miały być dalsze losy bohaterów. Po latach książka została dokończona przez pisarkę Joan Aiken, jednak nie miałam okazji jej czytać i nie wiem, czy się tego podejmę. Rozpoczęta powieść jest ciekawa, ale nie wyróżnia się szczególnie oryginalną fabułą i chyba wystarcza mi do szczęścia informacja o niezrealizowanych planach pisarki.

Jeśli ktoś z Was lubi czytać tzw. "dalsze ciągi" czy powieści inspirowane twórczością Jane Austen, to polecam stronę  Jane Austen Centre, na której opisane są wszystkie (?), które powstały.

Książka została wydana po polsku w zbiorku zawierającym także "Lady Susan" i "Sanditon".

12 stycznia 2012

Kokietka

Bardzo podoba mi się ta okładka, bo idealnie oddaje szkicowy charakter tej pierwszej powieści Jane Austen. Lady Susan powstała ok. 1795 r. i za życia autorki nie została opublikowana. Jako kolejne Austen stworzyła w latach 1795-1799: Elinor i Marianne, Pierwsze wrażenia i Susan, które później dopracowała i wydała pod tytułami: Rozważna i romantyczna (w 1811), Duma i uprzedzenie i Opactwo Northanger*.

Powieść ta jest bardzo nietypowa dla Austen.

Po pierwsze - bohaterka.
Zamiast młodego, uroczego dziewczęcia, któremu czytelnicy gotowi są kibicować, mamy wyrachowaną kokietkę, w wieku ok. 35 lat, matkę nastoletniej córki, ale nadal piękną i powabną. Kobieta ta, niedawno owdowiała, bynajmniej nie pogrąża się w rozpaczy po śmierci męża, ale spiskuje, intryguje i korzysta ze wszystkich uroków życia. Zatrzymuje się u rodziny zmarłego męża, gdzie próbuje uwieść brata pani domu, nie bacząc na to, że ma już jednego kochanka. Swoją córkę, Fryderykę - słodką choć zahukaną szesnastolatkę, której nie kocha - stara się wydać bogato za mąż. Protesty córki, która nie znosi swego przyszłego narzeczonego, zupełnie jej nie obchodzą.

Po drugie - forma.
Powieść ma formę epistolarną, całej historii dowiadujemy się z listów wymienianych między bohaterami fabuły - Lady Susan, jej przyjaciółki, jej szwagierki, rodziców tejże szwagierki i innych. Przypominało mi to lekturę "Niebezpiecznych związków", zwłaszcza biorąc pod uwagę charakterek bohaterki. Dobrze się czytało, chociaż początkowo nie mogłam się połapać w ogromnej liczbie panów i pań de Courcy oraz panów i pań Vernon. Minus - taka forma nie pozwoliła pisarce na rozwinięcie swego największego daru - obserwacji. Styl listów dostosowany jest do światopoglądu osoby piszącej, trudno więc oczekiwać w nich typowych dla Austen smaczków życia codziennego i błyskotliwych charakterystyk. Niemniej przewrotny charakter głównej bohaterki został świetnie oddany dzięki konfrontacji listów pisanych przez nią samą i obserwatorów jej zachowania.

Po trzecie - treść.
Przyznam, że zaskoczyły mnie w tej książce wymieniane wprost zdrady, romanse pozamałżeńskie, rozwody i związki z wyrachowania. Niby w innych książkach też można się doczytać podobnych treści (multum ślubów dla pieniędzy, seksu przedmałżeńskiego, znaczy tych... 'uwiedzeń'..., a w rezultacie i nieślubnych dzieci), ale wszystko to jest bardziej w tle, nie dotyczy bezpośrednio głównych bohaterek. Tutaj natomiast wskakujemy w sam środek bałaganu - lady Susan uwodzi nie tylko żonatego mężczyznę dla siebie, ale też cudzego narzeczonego, którego następnie chce ożenić z własną córką...

Ciekawa, choć niestety krótka lektura - polecam wielbicielom talentu Jane Austen.

* Wg Wikipedii.

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...