Podobno Philip Dick twierdził, że "Lem nie istnieje, a jego nazwisko to skrótowy kryptonim specjalnej komórki założonej przez komunistyczny wywiad dla infiltracji środowiska s.f." (źródło).
Wydawało mi się to bardzo zabawne do momentu przeczytania Solaris. Nie, nie zacznę twierdzić, że Lem nie istniał ;) Niemniej przez pierwsze kilkadziesiąt stron książki rosło we mnie poczucie niedowierzania. Jak to, ta powieść ma 50 lat? Pół wieku? Polak ją napisał w głębokim PRLu? Przecież to jest jakaś nowość, prosto spod drukarskiej prasy. Dawno już nie czytałam czegoś tak niezwykle świeżego i odkrywczego. Jak się domyślacie - pierwsze rendez-vous z Lemem było nadzwyczaj udane i już się umawiam na kolejne.
Psycholog Kris Kelvin przybywa na niezamieszkaną planetę Solaris, gdzie znajduje się ziemska baza, a w niej trzech (?) naukowców. Napisałam niezamieszkaną? Właściwie ma jednego mieszkańca. To ocean, płynna forma, z którą nie można się porozumieć, a jednak trudno uznać ją za materię nieożywioną. Jego aktywność, przejawiająca się w najdziwniejsze sposoby, została starannie zbadana przez wielu "solarystów", zamknięta w niezliczonych tomach opracowań, a jednak nadal pozostaje zagadką. Do jakiego stopnia może zaskakiwać, Kris przekona się na własnej skórze, kiedy oko w oko spotka się z własną przeszłością.
Więcej o fabule pisać nie będę, bo ten tajemniczy ląd należy poznawać na własną rękę. To bardzo nietypowa powieść SF. Nie znajdziecie tu właściwie kosmicznych przygód, wiele jest natomiast niemal naukowych opisów oceanu (co za niezwykłą wyobraźnię posiadał Autor, że potrafił stworzyć tak trudny świat w tak drobnych detalach). Przede wszystkim Lem skupił się jednak na jednostce zamkniętej w odizolowanym miejscu, z dala od świata rządzonego znanymi regułami, postawionej w obliczu Obcego.
Jak pisał sam Lem, Solaris "...okazała się soczystym żerem dla krytyków. Czytałem jej omówienia tak uczone, że mało, co z nich sam rozumiałem." (źródło). Nie pokuszę się o interpretację. Dla mnie to powieść o próbie zrozumienia niezrozumiałego. O czym jest dla Was, musicie się przekonać sami.
Powstały dwie ekranizacje "Solaris". Jako pierwsza rosyjska, której niestety nie oglądałam, ale planuję, chociaż podobno Lemowi się nie spodobała (odbiega od oryginału). Druga - amerykańska z Georgem Clooneyem, którą oglądałam kilka lat temu. Dobrze ją wspominam, choć akcenty rozłożono w niej inaczej niż w powieści, skupiając się na wątku romansowym. Świetnie natomiast oddawała klaustrofobiczne poczucie zamknięcia i zagrożenia.
Solaris, reż. Andriej Tarkowski, Rosja 1972