Skończyłam wreszcie czytać "Muskając aksamit" Sarah Waters, o której
wspominałam w styczniu, a nad którą zeszło mi jakoś ze dwa miesiące.
Mimo szczerej sympatii do Autorki, która napisała świetną, przewrotną
"Złodziejkę" i wciągającą gotycką powieść "Ktoś we mnie", tę książkę
zmęczyłam z trudem. Owszem, ciekawe jest spojrzenie na Londyn przełomu
XIX i XX wieku od strony, której dotąd w literaturze trudno było szukać,
więc tło w porządku, ale fabularnie nudnawo, choć dzieje się dużo. Nie
lubię romansów, a to był jednak romans, tyle że lesbijski. W dodatku
Autorka tak się rozpędziła w opisywaniu świata od strony homoseksualnej,
że w pewnym momencie wszyscy heteroseksualni zeszli do podziemia,
zaczęli stanowić szare tło wydarzeń, a główna bohaterka mogła wybierać w
dziewczynach, jak w ulęgałkach, w co jakoś nie chce i się wierzyć.
Nancy
Astley, młoda dziewczyna o dość przeciętnej urodzie i ładnym głosie,
miała spędzić całe swoje życie w sposób bardzo konwencjonalny, opuścić
rodzinną gospodę i sprawianie niezliczonych ostryg, żeby wyjść za mąż i
rodzić dzieci. Jedno teatralne przedstawienie odmieniło jej życie -
pozwoliło odkryć pociąg do ślicznej panny Kitty, a tym samym do własnej
płci, zawiodło do garderoby, a potem na scenę, stamtąd na ulicę, a dalej
niezwykle krętą drogą do akceptacji siebie i szczęśliwej miłości. Po
drodze Nancy odkrywa, a my z nią, tajniki życia artystów rewiowych,
homoseksualnych prostytutek, bogatych i zdeprawowanych safistek,
dzielnych sufrażystek i działaczy społecznych.
W przeciwieństwie
do powieści Waters, książka Marka Haddona "Dziwny przypadek psa nocną
porą" wciągnęła mnie od pierwszej strony. Pomysł fabularny dużo mniej
skomplikowany niż w "Muskając aksamit" - mały dramat małżeństwa z chorym
dzieckiem - można by go streścić w trzech zdaniach. Za to wykonanie
mistrzowskie, fantastyczna podróż do wnętrza umysłu chłopca cierpiącego
na zespół Aspergera. Bardzo prawdziwi bohaterowie, nie papierowi,
niejednoznaczni.
Świat
powieści nie jest czarno-biały, nad czym bardzo boleje 15-letni
Christopher Boone, który za nic nie może połapać się w tych wszystkich
odcieniach szarości. Przez to nie lubi opuszczać domu, który funkcjonuje
według jasnych zasad (w pocie czoła wypracowanych przez jego ojca), ani
stykać się z obcymi ludźmi, bo ich zachowanie trudno zrozumieć (mogą
mówić jedno, ale myśleć drugie, jednym grymasem zmieniać sens swojej
wypowiedzi, więc skąd właściwie rozmówca ma wiedzieć, o co im chodzi..).
Mimo tego, kiedy pies sąsiadki zostaje znaleziony martwy, Christopher
podejmuje się śledztwa, ale nie może sobie wyobrazić, jak daleko go ono
zawiedzie. Książka opisywana jest często jako kryminał, co jest zupełną
pomyłką, bo nie osoba mordercy zwierzaka jest tu istotna, a śledztwo
jest pretekstem do zupełnie innej opowieści, o której ciężko pisać, żeby
nie zdradzić zbyt wiele.
No, dobrze, romansów może nie lubię, ale
za to szalenie lubię młodzieżowe powieści o świecie alternatywnym, i
tym mogę tłumaczyć sięgnięcie po trylogię "Delirium" Lauren Oliver.
Polecała ją na swoim blogu Padma,
a jej opiniom ufam. Przypadkiem natknęłam się w bibliotece na
apetycznie gruby tom, zawierający wszystkie trzy części: "Delirium",
"Pandemonium" i "Requiem" oraz dodatkowe opowiadania. Chociaż słowo
'miłość' jest tam odmieniane przez wszystkie przypadki, bardzo mi się
dobrze tę dystopię czytało. Nie jest to może z mojej strony zachwyt na
miarę "Igrzysk śmierci", sporo tu dłużyzn, po których wzrok mi się
prześlizgiwał, zwłaszcza w pierwszej części, a i sam pomysł wydawał mi
się zbyt naciągany. Nie da się jednak ukryć, że akcja mnie wciągnęła i
to do tego stopnia, że cały dzień nie mogłam się doczekać, aż wieczorem
(nareszcie!) złapię za książkę, a to mi się już dawno nie zdarzyło.
Dwadzieścia lat temu pewnie byłabym wniebowzięta, bo nie da się ukryć,
że grupą docelową już od dawna nie jestem.
Nastoletnia Lena żyje w świecie, którym miłość została uznana za groźną chorobę, amor deliria nerviosa, i
wyeliminowana za sprawą medycznego zabiegu, którym poddawani są wszyscy
młodzi ludzie po ukończeniu szkoły (u dzieci zabieg mógłby być
niebezpieczny). Dzięki temu rząd może bezproblemowo (jak się wydaje)
rządzić potulnymi obywatelami, pozbawionymi głębszych uczuć i
gwałtownych emocji, a nawet snów. Lena nie może się doczekać swojego
zabiegu, który ma ją uchronić przed złapaniem wirusa, krążącego
niebezpiecznie blisko jej rodziny - nie oparła mu się jej matka i
kuzynka. Zanim jednak do zabiegu dojdzie, spotka na swojej drodze
człowieka, który całe jej dotychczasowe wyobrażenie o świecie postawi na
głowie.
Pierwszy tom jest dość mocno romansowy, za to w drugim
zaczyna się już (rzecz jasna!) walka z systemem - wciągnął mnie do tego
stopnia, że nie zauważyłam nawet, kiedy drugi tom przemienił się w
trzeci i byłam bardzo oburzona, kiedy i trzeci się skończył... Na
dokładkę są jeszcze niedługie opowiadania uzupełniające historię
bohaterów drugoplanowych, ale to już takie dopowiedzenia na siłę.
Całość polecam, ale podkreślam, że to jednak przygodowe czytadło i nie należy oczekiwać arcydzieła.
Sarah Waters, Muskając aksamit, Prószyński i ska, 2009
Mark Haddon, Dziwny przypadek psa nocną porą, Świat Książki 2010
Lauren Oliver, Delirium, Pandemonium, Requiem, Wydawnictwo Otwarte 2015
*****
Filmowo miesiąc wypadł skromnie. Udało nam się obejrzeć trylogię z Julie Delpy i Ethanem Hawkem - Przed wschodem słońca, Przed zachodem słońca, Przed północą.
Ciekawa rzecz, kino dwojga aktorów, kręcone na przestrzeni 20 lat.
Pierwsza część powstała w 1994 r., druga 9 lat później, trzecia kolejne 9
lat potem. Aktorzy starzeli się, ekhem, dojrzewali, w tym samym tempie
co bohaterowie. Co ciekawe, scenariusz do drugiej i trzeciej części
stworzyli aktorzy do spółki z reżyserem. Dwa pierwsze filmy oglądałam
lata temu, mając 15 i 25 lat, ciekawie było skonfrontować je z moim
ponad 30-letnim ja i odkryć, że nadal do mnie przemawiają, ale odbieram
je w nieco inny sposób.
Młoda Francuzka Celine i Amerykanin Jessie
spotykają się w pociągu, w drodze do domów, zaczynają rozmawiać, a że
rodzi się między nimi pewne pokrewieństwo dusz, postanawiają wysiąść i
kontynuować rozmowę przez jedną noc. Cały film jest o tym, jak chodzą po
Wiedniu i rozmawiają, ale uwierzcie - wciąga. O czym są dwa kolejne
filmy z tymi samymi bohaterami nie powiem, bo musiałabym zdradzić, jak
się pierwsza część kończy. Warto zobaczyć samemu.
Przed wschodem słońca / Before Sunrise reż. Richard Linklater (1995)
Przed zachodem słońca / Before Sunset, reż. Richard Linklater (2004)
Przed północą / Before Midnight, reż. Richard Linklater (2013)
Niepoprawna wielbicielka "Alicji w Krainie Czarów", zawyża poziom czytelnictwa, folguje nałogowi, uprawia tsudoku i hoduje dwa małe mole (książkowe). Poprzednia nazwa bloga (Jedz, tańcz i czytaj) zdezaktualizowała się - mam dzieci, nie mam czasu na nic, ale nadal czytam. Zamiast spać.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą miłość. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą miłość. Pokaż wszystkie posty
22 marca 2016
11 listopada 2014
Wsi spokojna, wsi wesoła... ("Wnuczka do orzechów" - Małgorzata Musierowicz)
Przetrzymała mnie Autorka okrutnie w oczekiwaniu na dwudziesty tom Jeżycjady. Zapowiedź "Wnuczki do orzechów" pojawiła się już w poprzednim tomie, "McDusi", który ukazał się w październiku 2012 r. I tak sobie czekałam i czekałam, tracąc powoli nadzieję na doczekanie się*. A jednak stało się, "Wnuczka..." wyszła i pobiegła prosto w me ramiona ;) Zaczęłam czytać wczoraj wieczorem, wbrew planom zarywając część nocy, skończyłam dziś rano.
Wyjaśniam od razu, że jestem nieuleczalną fanką Jeżycjady. Więc nieważne, jak bardzo pogarszać się będzie jakość kolejnych tomów, nieważne, jak bardzo będę narzekać na tzw. Neojeżycjadę, i tak będę sięgać po kolejne tomy, będę je czytać, będę narzekać, a potem wytrwale czekać na następne. Wykreowani przez Małgorzatę Musierowicz bohaterowie już dawno przestali być dla mnie postaciami literackimi - są ludźmi z krwi i kości, odwiedzam ich z każdym kolejnym tomem jak dawno niewidzianych znajomych, pomimo że dorobili się ostatnio dość irytujących cech charakteru oraz równie irytującego potomstwa.
Tym razem jednak narzekać aż tak bardzo nie będę. "Wnuczka do orzechów" podobała mi się znacznie bardziej niż "McDusia", a nawet niż "McDusia", "Sprężyna" i "Czarna polewka" razem wzięte. Akcji tu nie za dużo co prawda, całość można by streścić w trzech zdaniach, ale obrazki rodzajowe bardzo piękne.
Autorka postawiła tym razem na niespodzianki. Dużo było przy ostatnich tomach narzekania, że każdy kolejny tom kręci się, li i jedynie, wokół Borejków, a zwłaszcza dzielnej (acz dzielność ta dość dyskusyjną jest) Gabrieli i jej progenitury oraz potomstwa Idy Pałys. W kółko siedzimy (czytelnicy) na Roosevelta 5, no ileż można. Autorka wzięła sobie chyba te narzekania do serca...
Pierwszy plus
Tym razem akcja toczy się wcale nie w Poznaniu lecz na podpoznańskiej wsi. Na Jeżyce zaglądamy tylko na chwilę, a w dodatku nie przypominają one wcale dotychczasowego borejczanego raju.
Drugi plus
Bohaterką główną, uwikłaną w sercowe rozterki, jest postać całkiem nowa - Dorota Rumianek, hoża blondynka, dziarski i wesoły promyczek, no, istne Słoneczko, jak z Buyno-Arctowej. Borejkowie się pojawiają, a jakże, ale na plan pierwszy wysuwa się Ida Pałys. Gabriela jest, ale bardziej w tle, co powieści wychodzi zdecydowanie na dobre. Ida, ostro krytykowana przez czytelników za chamskie wyskoki w "McDusi", pokazuje w tym tomie zdecydowanie ludzką twarz. Nie zdradzę wiele (bo chyba wystarczy rzut oka na tył okładki, by to stwierdzić), jeśli wyjawię, że męskim bohaterem romantycznym jest syn Idy, Józef, świeżo po maturze.
Trzeci plus
Mniej patosu, więcej humoru. Powieść jest momentami naprawdę zabawna, mnie przynajmniej chichot bulgotał w trzewiach, zwłaszcza podczas czytania emaili Idy. Oczywiście elementy umoralniające także są, ale jakoś tak strawniej podane, bez łopatologii.
Czwarty plus
Borejkowie z przyległościami pokazani są także na tle wiejskim, wszyscy (niemal) goszczą w domu Patrycji (jest upalne lato), zamiast jak zawsze kisić się w swoim poznańskim mieszkanku. Poza seniorami i Gabrysią pojawiają się dotąd lekceważeni Natalia-Matalia z Robrojkiem i jej synowie. Irytująca Łusia została (na szczęście) wysłana na wakacje, bo jej dywagacji gramatycznych bym nie zdzierżyła, zaś irytujący Ignaś został pokazany z lekkim przymrużeniem oka, co mu zdecydowanie na dobre wyszło. Ucieszyłam się także z usunięcia poza fabułę McDusi - nie tyle irytującej, co nijakiej. Jak na bohaterkę całego tomu 19. (oraz jak na córkę uroczej pary, czyli Kreski i Maćka Ogorzałki), dziewczyna ta jest zdumiewająco pozbawiona charakteru. Moim zdaniem Autorka nie bardzo miała na nią pomysł i mam nadzieję, że lepiej ją przemyśli, zanim (jeśli) ją sprowadzi z powrotem.
Piąty plus
Fabuła jest lepiej osadzona w rzeczywistości. Wieś niebogata, Dorotka i jej babki-opiekunki borykają się z problemami finansowymi, jest i wątek emigracji zarobkowej. Korespondencja mailowa funkcjonuje doskonale. Młodzież reprezentowana jest nie tylko przez chłopców wzniosłych i szlachetnych, recytujących poezję oraz - na przeciwnym biegunie - kiboli. Są także młodzieńcy tkwiący pod sklepem z butelką piwa i pretensjami do świata ;)
Minusy też są, ale czepiać się za bardzo nie zamierzam.
Minus pierwszy, główny
Podobnie jak "McDusia" - powieść jest nudnawa. Jako obrazek rodzajowy - urocza, ale żebym jakoś specjalnie przeżywała wątki główne i poboczne, to nie. Raczej nie miałam wątpliwości, jak się to wszystko potoczy i zakończy. Nie sądzę, żebym wciągnęła się w akcję, gdybym zupełnie nie znała Jeżycjady. Taką "Pulpecję" czy "Brulion Bebe B." można było czytać solo, a to już jest raczej produkcja dla fanów serii.
Minus drugi, powiązany z pierwszym
Zdecydowanie lepiej zrobiłoby fabule, gdyby miłość między głównymi bohaterami rodziła się jakoś inaczej niż od pierwszego wejrzenia. Albo gdyby akcja skupiła się na tym, jak to uczucie rozwija się przy wejrzeniach kolejnych. A tak, mamy tu powtórkę wątku Laury i Adama, co to spojrzeli sobie w oczy, zakochali i już było im wszystko wiadomo. A potem się oczywiście okazało, że są dla siebie stworzeni. Raz - nieprawdopodobne (przypadek pojedynczy, niech będzie, ale drugi raz to samo, to już za dużo), dwa nudne - obcy sobie ludzie spotkali się przypadkiem, zobaczyli w oczach swych cały wszechświat i to właściwie koniec uczuciowych rozterek w tym tomie. Może ja jestem dziwna, ale nie umiem wyczytać drugiemu człowiekowi wyłącznie z oczu całej szlachetności jego charakteru... W dodatku nastolatką będąc, to chętnie tę szlachetność przypisywałam co urodziwszym przedstawicielom płci przeciwnej...
Szczęśliwie, ja już wyrosłam z wieku, kiedy mnie uczuciowe rozterki wieku nastoletniego poruszały, więc cieszyłam się w powieści nie tyle fabułą, co jej tłem. Ale jeśli ktoś Jeżycjady nie czytał, a chciałby, niech raczej zacznie od pierwszych tomów.
Małgorzata Musierowicz, Wnuczka do orzechów, Łódź 2014.
PS Minus trzeci, o którym zapomniałam napisać - w pierwszej scenie mamy udzielanie pierwszej pomocy, do której to sceny powinien być chyba jakiś przypis uświadamiający, że tak się tego NIE robi. Bo inaczej jeszcze się ktoś z czytelników zasugeruje i spróbuje wdrożyć...
*Aż się boję myśleć, kiedy ukaże się tom 21, którego zapowiedź - owszem - znalazła się w tomie obecnym (ma mieć tytuł "Feblik").
Wyjaśniam od razu, że jestem nieuleczalną fanką Jeżycjady. Więc nieważne, jak bardzo pogarszać się będzie jakość kolejnych tomów, nieważne, jak bardzo będę narzekać na tzw. Neojeżycjadę, i tak będę sięgać po kolejne tomy, będę je czytać, będę narzekać, a potem wytrwale czekać na następne. Wykreowani przez Małgorzatę Musierowicz bohaterowie już dawno przestali być dla mnie postaciami literackimi - są ludźmi z krwi i kości, odwiedzam ich z każdym kolejnym tomem jak dawno niewidzianych znajomych, pomimo że dorobili się ostatnio dość irytujących cech charakteru oraz równie irytującego potomstwa.
Tym razem jednak narzekać aż tak bardzo nie będę. "Wnuczka do orzechów" podobała mi się znacznie bardziej niż "McDusia", a nawet niż "McDusia", "Sprężyna" i "Czarna polewka" razem wzięte. Akcji tu nie za dużo co prawda, całość można by streścić w trzech zdaniach, ale obrazki rodzajowe bardzo piękne.
Autorka postawiła tym razem na niespodzianki. Dużo było przy ostatnich tomach narzekania, że każdy kolejny tom kręci się, li i jedynie, wokół Borejków, a zwłaszcza dzielnej (acz dzielność ta dość dyskusyjną jest) Gabrieli i jej progenitury oraz potomstwa Idy Pałys. W kółko siedzimy (czytelnicy) na Roosevelta 5, no ileż można. Autorka wzięła sobie chyba te narzekania do serca...
Pierwszy plus
Tym razem akcja toczy się wcale nie w Poznaniu lecz na podpoznańskiej wsi. Na Jeżyce zaglądamy tylko na chwilę, a w dodatku nie przypominają one wcale dotychczasowego borejczanego raju.
Drugi plus
Bohaterką główną, uwikłaną w sercowe rozterki, jest postać całkiem nowa - Dorota Rumianek, hoża blondynka, dziarski i wesoły promyczek, no, istne Słoneczko, jak z Buyno-Arctowej. Borejkowie się pojawiają, a jakże, ale na plan pierwszy wysuwa się Ida Pałys. Gabriela jest, ale bardziej w tle, co powieści wychodzi zdecydowanie na dobre. Ida, ostro krytykowana przez czytelników za chamskie wyskoki w "McDusi", pokazuje w tym tomie zdecydowanie ludzką twarz. Nie zdradzę wiele (bo chyba wystarczy rzut oka na tył okładki, by to stwierdzić), jeśli wyjawię, że męskim bohaterem romantycznym jest syn Idy, Józef, świeżo po maturze.
Trzeci plus
Mniej patosu, więcej humoru. Powieść jest momentami naprawdę zabawna, mnie przynajmniej chichot bulgotał w trzewiach, zwłaszcza podczas czytania emaili Idy. Oczywiście elementy umoralniające także są, ale jakoś tak strawniej podane, bez łopatologii.
Czwarty plus
Borejkowie z przyległościami pokazani są także na tle wiejskim, wszyscy (niemal) goszczą w domu Patrycji (jest upalne lato), zamiast jak zawsze kisić się w swoim poznańskim mieszkanku. Poza seniorami i Gabrysią pojawiają się dotąd lekceważeni Natalia-Matalia z Robrojkiem i jej synowie. Irytująca Łusia została (na szczęście) wysłana na wakacje, bo jej dywagacji gramatycznych bym nie zdzierżyła, zaś irytujący Ignaś został pokazany z lekkim przymrużeniem oka, co mu zdecydowanie na dobre wyszło. Ucieszyłam się także z usunięcia poza fabułę McDusi - nie tyle irytującej, co nijakiej. Jak na bohaterkę całego tomu 19. (oraz jak na córkę uroczej pary, czyli Kreski i Maćka Ogorzałki), dziewczyna ta jest zdumiewająco pozbawiona charakteru. Moim zdaniem Autorka nie bardzo miała na nią pomysł i mam nadzieję, że lepiej ją przemyśli, zanim (jeśli) ją sprowadzi z powrotem.
Piąty plus
Fabuła jest lepiej osadzona w rzeczywistości. Wieś niebogata, Dorotka i jej babki-opiekunki borykają się z problemami finansowymi, jest i wątek emigracji zarobkowej. Korespondencja mailowa funkcjonuje doskonale. Młodzież reprezentowana jest nie tylko przez chłopców wzniosłych i szlachetnych, recytujących poezję oraz - na przeciwnym biegunie - kiboli. Są także młodzieńcy tkwiący pod sklepem z butelką piwa i pretensjami do świata ;)
Minusy też są, ale czepiać się za bardzo nie zamierzam.
Minus pierwszy, główny
Podobnie jak "McDusia" - powieść jest nudnawa. Jako obrazek rodzajowy - urocza, ale żebym jakoś specjalnie przeżywała wątki główne i poboczne, to nie. Raczej nie miałam wątpliwości, jak się to wszystko potoczy i zakończy. Nie sądzę, żebym wciągnęła się w akcję, gdybym zupełnie nie znała Jeżycjady. Taką "Pulpecję" czy "Brulion Bebe B." można było czytać solo, a to już jest raczej produkcja dla fanów serii.
Minus drugi, powiązany z pierwszym
Zdecydowanie lepiej zrobiłoby fabule, gdyby miłość między głównymi bohaterami rodziła się jakoś inaczej niż od pierwszego wejrzenia. Albo gdyby akcja skupiła się na tym, jak to uczucie rozwija się przy wejrzeniach kolejnych. A tak, mamy tu powtórkę wątku Laury i Adama, co to spojrzeli sobie w oczy, zakochali i już było im wszystko wiadomo. A potem się oczywiście okazało, że są dla siebie stworzeni. Raz - nieprawdopodobne (przypadek pojedynczy, niech będzie, ale drugi raz to samo, to już za dużo), dwa nudne - obcy sobie ludzie spotkali się przypadkiem, zobaczyli w oczach swych cały wszechświat i to właściwie koniec uczuciowych rozterek w tym tomie. Może ja jestem dziwna, ale nie umiem wyczytać drugiemu człowiekowi wyłącznie z oczu całej szlachetności jego charakteru... W dodatku nastolatką będąc, to chętnie tę szlachetność przypisywałam co urodziwszym przedstawicielom płci przeciwnej...
Szczęśliwie, ja już wyrosłam z wieku, kiedy mnie uczuciowe rozterki wieku nastoletniego poruszały, więc cieszyłam się w powieści nie tyle fabułą, co jej tłem. Ale jeśli ktoś Jeżycjady nie czytał, a chciałby, niech raczej zacznie od pierwszych tomów.
Małgorzata Musierowicz, Wnuczka do orzechów, Łódź 2014.
PS Minus trzeci, o którym zapomniałam napisać - w pierwszej scenie mamy udzielanie pierwszej pomocy, do której to sceny powinien być chyba jakiś przypis uświadamiający, że tak się tego NIE robi. Bo inaczej jeszcze się ktoś z czytelników zasugeruje i spróbuje wdrożyć...
*Aż się boję myśleć, kiedy ukaże się tom 21, którego zapowiedź - owszem - znalazła się w tomie obecnym (ma mieć tytuł "Feblik").
9 lipca 2014
Retro romans na upały
Nawet podwójne retro, bo akcja toczy się dwutorowo, w wieku XIX i współcześnie - a że książka została napisana w 1969 r., to ta współczesność jest już też nieco w klimacie vintage ;)
Lekki romans kostiumowy, coś do zgarnięcia z bibliotecznej półki w drodze do parku i przeczytania na ławce pod drzewami. Ja w ten sposób właśnie weszłam w jego posiadanie - majaczyło mi się gdzieś w pamięci nazwisko Autorki, więc postanowiłam zapoznać się z nią bliżej. Chociaż miałam chwilę wahania przez okładkę - zabójczo dosłowną. W tytule klawikord i róża, więc na okładce mamy... klawikord i różę. A w tekście pannę Walentynę i tajemniczego Liberatora, więc na okładce... sami już wiecie.
Fabuła jest prosta, tajemnicy łatwo się domyślić, ale to jednak przyjemna lektura - z gatunku bardzo lekkich. W latach 60. XX wieku bohaterką jest Wala, która imię otrzymała po dalekiej przodkini, Francuzce Valentine. Wala dochodzi do siebie po wypadku samochodowym - przebywa pod opieką przyjaciółki i jej rodziny, często odwiedzą ją Cyryl - może przyjaciel, a może jednak ktoś więcej. Cyryl jest filmowcem, Wala z nudów zaczyna więc wymyślać dla niego fabułę filmu kostiumowego, czyniąc bohaterką wspomnianą Valentine.
Wątek drugi, a właściwie wybijający się na pierwszy plan, to właśnie te wymyślone losy Valentine - Francuzki, która po śmierci matki przybyła do Polski, a dokładnie do Tarnowic, by podjąć pracę guwernantki. Trafia do wyjątkowego domu, w którym wszyscy są jej przychylni, mają jednak pecha żyć w niezbyt korzystnych dla Polaków czasach. Pruskie wojska poszukują polskiego bohatera, zwanego Liberatorem, który ratuje swoich rodaków pojmanych przez zaborców. Czy to możliwe, że ma jakieś powiązania z tarnowickim dworem?
Lekki romans kostiumowy, coś do zgarnięcia z bibliotecznej półki w drodze do parku i przeczytania na ławce pod drzewami. Ja w ten sposób właśnie weszłam w jego posiadanie - majaczyło mi się gdzieś w pamięci nazwisko Autorki, więc postanowiłam zapoznać się z nią bliżej. Chociaż miałam chwilę wahania przez okładkę - zabójczo dosłowną. W tytule klawikord i róża, więc na okładce mamy... klawikord i różę. A w tekście pannę Walentynę i tajemniczego Liberatora, więc na okładce... sami już wiecie.
Fabuła jest prosta, tajemnicy łatwo się domyślić, ale to jednak przyjemna lektura - z gatunku bardzo lekkich. W latach 60. XX wieku bohaterką jest Wala, która imię otrzymała po dalekiej przodkini, Francuzce Valentine. Wala dochodzi do siebie po wypadku samochodowym - przebywa pod opieką przyjaciółki i jej rodziny, często odwiedzą ją Cyryl - może przyjaciel, a może jednak ktoś więcej. Cyryl jest filmowcem, Wala z nudów zaczyna więc wymyślać dla niego fabułę filmu kostiumowego, czyniąc bohaterką wspomnianą Valentine.
Wątek drugi, a właściwie wybijający się na pierwszy plan, to właśnie te wymyślone losy Valentine - Francuzki, która po śmierci matki przybyła do Polski, a dokładnie do Tarnowic, by podjąć pracę guwernantki. Trafia do wyjątkowego domu, w którym wszyscy są jej przychylni, mają jednak pecha żyć w niezbyt korzystnych dla Polaków czasach. Pruskie wojska poszukują polskiego bohatera, zwanego Liberatorem, który ratuje swoich rodaków pojmanych przez zaborców. Czy to możliwe, że ma jakieś powiązania z tarnowickim dworem?
2 czerwca 2013
Pawia wiosna z Uną
O tej książce wspominała dawno temu Padma z Miasta Książek i od tego czasu miałam ją zapisaną w zakładce pamięci jako "do przeczytania". Jeszcze by sobie tam pewnie tkwiła, razem z tysiącem innych, ale ostatnio poznałam się z panią Rumer Godden przy lekturze "Inspektorze, na pomoc" i to mnie zmotywowało - jedno kliknięcie na Allegro, kilka złotych* i Una zamiast do Indii, przyjechała do mnie (*symboliczna opłata, bo książka ma ponad 30 lat - i o zgrozo, nigdy chyba nie była czytana, bo obwolutę ma co prawda dość zniszczona, ale w środku znalazłam dwie nierozcięte karty).
Co za urocza powieść. Przyznam bezwstydnie, że choć jestem dwa razy starsza od Uny, i pochlebiam sobie, że nieco mądrzejsza doświadczeniem życiowym (Rawiego rozgryzłam od razu ;) ), nie mogłam odłożyć lektury. Dobrze mi było w tych Indiach i nie tylko dlatego, że ciepło.
Nastoletnia Una i jej młodsza przyrodnia siostra uczą się w elitarnej angielskiej szkole. Ich ojciec, dyplomata w Indiach, postanawia jednak znienacka wezwać dziewczynki do siebie. Dla doskonałej matematyczki Uny to tragedia - w Indiach ma dalej uczyć ją jakaś guwernantka, co może przekreślić nadzieje dziewczyny na studia. Kiedy dziewczęta przybywają do Delhi, sytuacja okazuje się gorsza, niż sie Unie wydawało - piękna Alix jest nie tylko guwernantką. Coś ją wyraźnie łączy z ojcem Uny. W dodatku kobieta chyba nie do końca jest tym, za kogo się podaje... Pocieszenie Una znajduje w małej chatce pomocnika ogrodnika, którą zamieszkuje przystojny młody poeta, Rawi.
Nie spodziewajcie się prostej opowieści "dobra pasierbica kontra zła macocha", ani równie oklepanej historii pierwszej miłości (chociaż miłość jest, i do tego pierwsza). Godden potrafi doskonale odmalowywać charaktery w całe gamie szarości. Nie ma tu banalnych podziałów na czarne i białe, złe i dobre. Do tego wszystko rozgrywa się w doskonale opisanych indyjskich realiach - pisarka spędziła w Indiach wiele lat i zna je od podszewki. Mogłabym się przyczepić najwyżej do samego zakończenia - trochę autorka poszła na łatwiznę - ale w obliczu świetnych 335 stron przed zakończeniem, czepiania się odmawiam. Niebanalna akcja, gorący klimat i ładna proza - polecam.
Powstała telewizyjna adaptacja, której nie polecam, bo ograniczono się w niej właściwie tylko do wątku Uny i Rawiego, ale dla porządku wspominam. Rawiego zagrał aktor znany z serialu "Lost" - Naveen Andrews.
Rumer Godden
Indyjska wiosna Uny
Iskry 1980, ss. 338
Co za urocza powieść. Przyznam bezwstydnie, że choć jestem dwa razy starsza od Uny, i pochlebiam sobie, że nieco mądrzejsza doświadczeniem życiowym (Rawiego rozgryzłam od razu ;) ), nie mogłam odłożyć lektury. Dobrze mi było w tych Indiach i nie tylko dlatego, że ciepło.
Nastoletnia Una i jej młodsza przyrodnia siostra uczą się w elitarnej angielskiej szkole. Ich ojciec, dyplomata w Indiach, postanawia jednak znienacka wezwać dziewczynki do siebie. Dla doskonałej matematyczki Uny to tragedia - w Indiach ma dalej uczyć ją jakaś guwernantka, co może przekreślić nadzieje dziewczyny na studia. Kiedy dziewczęta przybywają do Delhi, sytuacja okazuje się gorsza, niż sie Unie wydawało - piękna Alix jest nie tylko guwernantką. Coś ją wyraźnie łączy z ojcem Uny. W dodatku kobieta chyba nie do końca jest tym, za kogo się podaje... Pocieszenie Una znajduje w małej chatce pomocnika ogrodnika, którą zamieszkuje przystojny młody poeta, Rawi.
Nie spodziewajcie się prostej opowieści "dobra pasierbica kontra zła macocha", ani równie oklepanej historii pierwszej miłości (chociaż miłość jest, i do tego pierwsza). Godden potrafi doskonale odmalowywać charaktery w całe gamie szarości. Nie ma tu banalnych podziałów na czarne i białe, złe i dobre. Do tego wszystko rozgrywa się w doskonale opisanych indyjskich realiach - pisarka spędziła w Indiach wiele lat i zna je od podszewki. Mogłabym się przyczepić najwyżej do samego zakończenia - trochę autorka poszła na łatwiznę - ale w obliczu świetnych 335 stron przed zakończeniem, czepiania się odmawiam. Niebanalna akcja, gorący klimat i ładna proza - polecam.
Powstała telewizyjna adaptacja, której nie polecam, bo ograniczono się w niej właściwie tylko do wątku Uny i Rawiego, ale dla porządku wspominam. Rawiego zagrał aktor znany z serialu "Lost" - Naveen Andrews.
Rumer Godden
Indyjska wiosna Uny
Iskry 1980, ss. 338
4 października 2012
Telenowela na Jeżycach ("McDusia" M. Musierowicz)
Cztery lata wierni czytelnicy Jeżycjady odczekali się na przyjazd Magdusi do Poznania. Ja też czekałam. Oczekiwanie dłużyło mi się niemiłosiernie, zwłaszcza, że nowy tom zapowiadany był już w poprzedniej "Sprężynie", a i samo dziewczę wjechało na poznański peron w 2008 roku (wtedy rozgrywała się akcja ostatniego tomu).
Należę do tej frakcji wielbicieli "Jeżycjady", która uważa ostatnie tomy za - niestety-niestety - coraz słabsze. Brak w nich tego doskonałego dawniej wyczucia komizmu i trafnych obserwacji, które Autorka zastąpiła podwójną porcją moralizatorstwa i obficie podlała patosem. Krzewienie wartości dobra rzecz, ale pod warunkiem, że nie wsuwa się w powieści na plan pierwszy. Bohaterowie też coraz bardziej przypominają karykatury samych siebie -szczególnie irytują: święta Gabryjela z dzielną grzywką, wzór cnót wszelakich, i natchniony starzec ucieleśniony-wzorzec-staropolskich-mądrości Ignacy Borejko. Rozkoszne dzieci (Bobcio z pisankami czy Tomcio i Romcia żujący balonówę) zmieniły się w małych starców, mądrych od kołyski i - co najgorsze - zostały wysunięte na plan pierwszy. Pierwotnie "Jeżycjada" była kierowana do nastolatków (choć czytywana przez pełne spektrum odbiorców), których życie uczuciowe dziesięciolatka niekoniecznie interesuje najbardziej.
Nic dziwnego, że "McDusi" oczekiwałam z poważnymi wątpliwościami, których nie rozwiewało nieustanne przesuwanie premiery. Wczoraj wreszcie wyczekiwane wydarzenia nastąpiło. Zanim udało mi się rzucić do księgarni, dorwałam się do forum fanów Musierowicz na gazeta.pl, gdzie spojlerowanie trwało w najlepsze. Opinie były - ach, niestety - mocno krytyczne. Poczytałam, podłamałam się (zwłaszcza cytatami) i popędziłam na zakupy. Nikogo chyba nie zdziwi, że książkę połknęłam w jeden wieczór. I co?
Nie jest tak źle, jak się obawiałam.
Nie jest tak dobrze, jak na to liczyłam.
Wspomniane forum fanów jest nader krytyczne i sporo ich opinii uważam za zwykle czepialstwo (do którego mają prawo, ale ja osobiście nie zamierzam robić rozbioru każdego zdania powieści). Jeden zarzut jest jednak nie do podważenia - "McDusia" jest po prostu nudna. Nie będę tu streszczać fabuły - wielbiciele będą chcieli mieć niespodziankę, a ci, którzy "Jeżycjady" nie czytują i tak się nie połapią w licznych bohaterach. Nawet gdybym jednak chciała akcję streszczać, to nie mogę - bo jej tam po prostu nie ma. Magdusia Ogorzałkówna przyjeżdża do Poznania uporządkować rzeczy po pradziadku. Laura przygotowuje się do ślubu, który w końcu bierze. Koniec. Nic więcej się nie dzieje.
Mamy za to pełen przegląd postaci z poprzednich tomów - pojawiają się choć na ułamek sekundy albo przynajmniej ktoś wspomina, co się z nimi dzieje. Powieść rozgrywa się w ostatnim tygodniu grudnia 2009 r., a jest to okres sprzyjający zgromadzeniom, nawet i bez ślubów. Miło było dowiedzieć się, co u wszystkich słychać, odwiedzić stare kąty, wygrzać się w cieple borejkowskich... kaloryferów ;) Niemniej mam wrażenie, jakbym obejrzała 20 odcinków telenoweli. Zajęło to sporo czasu (powieść liczy 300 stron), ale właściwie nic się nie wydarzyło. Jeden bohater popatrzył na drugiego, drugi pomyślał coś o trzecim... Wątek uczuciowy z główną bohaterką niby jest, ale jest to wątek najmniej udany ze wszystkich, kompletnie niewiarygodny, upchnięty na siłę, bo tradycji musi stać się zadość i pierwszoplanowe dziewczę musi być na koniec szczęśliwie zakochane.
Kolejny minus to przesłodzenie powieści. Jest miło, dobrze, krzepiąco, wszyscy mają w oczach łzy wzruszenia, wybaczają dawnym wrogom, którzy ułatwiają to, gorąco się kajając. Wroga właściwie jest sztuka jedna. Reszta konfliktów już dawno roztopiła się w cieple borejkowskich serc. To jedyna we wszechświecie tak wielka rodzina, która nie generuje absolutnie żadnych sporów (przynajmniej od czasu spacyfikowania drapieżnego Tygryska i przemienienia go w uroczą syrenkę). Wszyscy się kochają i stoją ramie przy ramieniu - oni kontra ten okropny współczesny świat. Naprawdę, jakiś przyjemny dramacik, np.na linii mąż Róży - teściowa (która w końcu może mu mieć sporo za złe), ubarwiłby znacznie powieść. Niestety, Fryderyk jako postać średnio krzepiąca jest obecnie tylko cieniem na ścianie, przesuwającym się gdzieś w tle.
Było tez kilka mniejszych irytacji. Kilka tomów temu pojawiła się pewna nieznośna maniera - i niestety została utrzymana. Co drugie zdanie bohaterów, to zwrotka jakiegoś wiersza. Nie przypominam sobie, żeby np. w domu Żaczków ("Szósta klepka") przerzucano się nieustannie poezją lub żeby w stanie wojennym Kreska pocieszała się recytując sobie cichcem "Pana Tadeusza" ("Opium w rosole"). Nie mam nic przeciwko wieszczom narodowym, ale bardziej wierzę w rodzinę rzucającą przy stole hasłem "kto mlaszcze, dostanie w paszczę" niż dławiącą się na patriotycznych strofach, recytowanych między zupą a drugim daniem.
I wreszcie - paskudne ilustracje. Dawniej bardzo lubiłam rysunki bohaterów, wykonywane przez Autorkę. Chyba jednak nie radzi sobie ona z postarzaniem swoich bohaterów (czy to w "Sprężynie" był cudowny Baltona w charakterze starego obleśnego dziada?). Aurelia Bittner w postaci postarzonej pacynki jest po prostu upiorna*, przypomina postać z horroru i nie wiem, jakim cudem nikt w wydawnictwie nie zaprotestował. Od ilustracji, na samym początku książki, przedstawiającej licealistów Ignacego Grzegorza i Magdusię, nie mogłam się długą chwilę oderwać, bo nie rozumiałam, co właściwie widzę - początkowo myślałam, ze coś się ze skalą popsuło. Ignaś wyglądał jak dziesięciolatek, ale w powiększeniu, a Magdusia jak kwadratowy krasnalek, sięgający mu do pasa. Nie znalazłam w treści wzmianki o tym, że Ignacy wyrósł na dwa metry, ani że Magdusia liczyła sobie zaledwie metr trzydzieści wraz z fryzurą, więc chyba po prostu coś się posypało z proporcjami ciała. Utwierdziłam się w tym przekonaniu, kiedy na kolejnych rysunkach zobaczyłam bohaterów z zagadkowo krótkimi rączkami, po wyprostowaniu sięgającymi najwyżej bioder. Jedyna Laura się Autorce udała.
Podsumowując, jako fanka oczywiście ustawie "McDusię" na półce i pewnie kiedyś do niej wrócę, tak jak się wpada w odwiedziny do dobrych znajomych. Może trochę chętniej niż od ostatnich tomów, ze względu na nieobecność irytujących przemądrzałych dziesięciolatków (trochę się tylko Gramatyczna Łucja popisuje, ale niezbyt często). Ale jeżeli ktoś chciałby zaczynać przygodę z Musierowicz - to zdecydowanie nie od tego tomu.
*Inna sprawa, że żadna kobieta z "Jeżycjady" nie zmienia fryzury od ukończenia 16 roku życia. Jednej Idzie włosy odrosły po brutalnym strzyżeniu. Hasło, że "kobieta zmienną jest" to w tym kontekście jakiś dowcip. Mężczyźni za to zapuszczają wąsy. Nie wiem, czy to jakiś fetysz aktorki, ale mam wrażenie, że wąsy nie są najpopularniejszym obecnie atrybutem czterdziestolatka. Żeby chociaż broda, ale nie! - styl Piasta Kołodzieja dominuje.
2 lipca 2012
Literatura na ekrany w upalne wieczory
The Moth Diaries to ekranizacja książki Rachel Klein. Powieść o szkole z internatem dla dziewcząt z domieszką gotyckiej grozy. Bez obaw, książkę opublikowano na 3 lata przed pierwszym tomem Sagi Zmierzch, więc przynajmniej nie ma nic wspólnego z tą ostatnią wampirzą falą. Chociaż wampiry się i owszem, pojawiają (chyba - ponoć zależy to od interpretacji). W każdym razie tematyka szkoły z internatem niezwykle mnie kusi (wszyscy już chyba to wiedzą), a i klimaty gotyckie doceniam. Na razie nie udało mi się zdobyć powieści (tłumaczenia nie ma, wiec w bibliotekach brak), wobec czego sięgnęłam po film. Pozytywnie przyciągnęły mnie nazwiska odtwórczyń głównych ról - Sarah Bolger grała córkę Henryka w Tudorach, a Lily Cole m.in. Valentinę w Parnassusie.
Żeńska szkoła z internatem mieści się w rasowym starym budynku - dawniej był tu hotel. 16-letnia Rebecca wraca do niej po ciężkich wakacjach. Jej ojciec, pisarz, popełnił samobójstwo. Powrót do normalności bardzo ją cieszy, ale niestety - coś się jednak zmienia. Do szkoły przybywa nowa uczennica, niepokojąca Ernessa. Trzyma się nieco z boku, ale powoli zaczyna zagarniać dla siebie ukochaną przyjaciółkę Rebeki, Lucię. Czy to tylko urojenia zazdrosnej Rebeki, czy Ernessa rzeczywiście kryje jakieś mroczne sekrety? Dziewczynie, rzecz jasna, nikt nie wierzy, a tymczasem w szkole zaczynają się dziać rzeczy przerażające...
Całkiem niezły pomysł, ale wykonanie niestety już nie. Nie jestem pewna, czy to wina pierwowzoru, bo widziałam już mierne ekranizacje bardzo dobrych książek. Schematycznie zbudowany, mechanicznie odegrany (choć Lily Cole dobra), jednowymiarowe postaci i pospieszny finał, jakby twórcy tez już mieli dość - naprawdę można to było zrobić lepiej, bo sama fabuła jest pociągająca (na plus zaliczam kompletny brak mieniących się w słońcu i kąsających wampirów). Ekranizacja nie weszła do polskich kin i trudno się dziwić, bo jest po prostu słaba. Obejrzałam ją do końca trochę siłą rozpędu (ciężki sobotni upał, poza tępym patrzeniem w ekran niewiele da się robić), a trochę dzięki chwilami obecnemu nastrojowi gotyckiej grozy (groza goniła resztką sił, ale i tak się potem bałam pójść do ciemnej kuchni...). Nagrodzona zostałam finałową piosenką, która przypadła mi do gustu. Ale na książkę nadal mam chęć.
The Moth Diaries, reż. Mary Harron, Irlandia, Kanada 2011
*******************************************************
Ze Spadkobiercami sytuacja jest odwrotna. Rzadko się to zdarza, ale się zdarza - film podobał mi się bardziej niż książka. Nie uważam, że to dzieło oskarowe (Amerykanie chyba oglądają za mało kina europejskiego, gdzie powstaje sporo rzeczy bez porównania lepszych), ale jednak dobre.
O powieści pisałam TUTAJ, więc nie będę się już powtarzać, treść pozostała ta sama.
Wygładzono jednak wszystkie te elementy, które drażniły mnie w książce (widać nie tylko mnie).
Po pierwsze, Matt King nie jest już mężczyzną o kobiecej psychice i jego reakcje wydają mi się właściwsze dla płci brzydszej, a Clooney zagrał go naprawdę dobrze, oszczędnymi środkami. Po drugie, córki Matta to zwykłe nastolatki - w trudnym wieku, a więc czasem histeryczne, trudne do zniesienia, ale normalne. W książce zachowywały się tak dziwnie, że powinno się je umówić do psychiatry. Swoją drogą, Shailene Woodley grająca Alexandrę jest prześliczna. Po trzecie - mogłam na własne oczy zobaczyć Hawaje, których odbicie w książce było dość słabe. Osobom które nigdy nie były w tym kraju, nie dostarczała zbyt wiele informacji. Film pozwolił poczuć nieco z tej specyficznej atmosfery krainy, która może nie jest rajem, ale tak wygląda.
Jedyny brak, który widzę, to słaba charakterystyka Elizabeth, czyli pogrążonej w śpiączce żony Matta. W powieści była przedstawiona jako kobieta niezwykła, charyzmatyczna, ale jednocześnie marna żona (szczęście małżeńskie tej pary była moim zdaniem mocno dyskusyjne) i zdecydowanie nie najlepsza matka (vide autodestrukcyjne działania Scottie, podejmowane po to, żeby mama doceniła jej "ciekawą" historię). Bez świadomości tych faktów można się dziwić dość niejednoznacznym reakcjom męża i córek na wiadomość o jej bliskiej śmierci. Logiczniej byłoby oczekiwać, że po prostu będą leżeć i płakać.
Spadkobiercy / The Descendants, reż. Alexander Payne, USA 2011
10 czerwca 2012
Z wizytą u Sienkiewicza. Cztery Marie.
Pierwszą mu odebrano.
Druga umarła.
Trzecia go porzuciła.
Czwarta go przeżyła.
Przedziwne życie uczuciowe miał Sienkiewicz. Cztery razy Amor połączył go z kobietą o imieniu Maria. Ponieważ z trzema z nich był żonaty, śmiano się, że w ten sposób powrócił do swojej ulubionej formy literackiej - trylogii. Śmiać się jednak nie wypada, bo słynny pisarz przeżył na tym polu sporo dramatów.
Pierwsza była delikatna panienka, lat 19 - Maria Keller, zwana Milą. Młodzi byli zaręczeni, szykowano ślub, ale przyszłych teściów doszły słuchy o częstych wizytach pisarza w domu Heleny Modrzejewskiej. Podejrzewano romans z aktorką, trudno powiedzieć, czy słusznie. Ojciec narzeczonej zmusił córkę do zerwania zaręczyn, co oboje młodych wpędziło w depresję. Maria nigdy nie wyszła za mąż.
Dopiero 5 lat później Henry oświadczył się kolejnej kobiecie - Marii Szetkiewiczównej - ale nie od razu został przyjęty. Po kolejnych 2 latach odbył się ich ślub. Przeżyli wspólnie cztery wspaniale lata, kochali się do końca, który nastąpił zbyt szybko. Maria zmarła na gruźlicę. Pozostawiła Henrykowi dwoje dzieci.
Po siedmiu latach 46-letni wdowiec wpakował się w aferę sercową, która długo potem bawiła arystokracje na salonach. Pewna zaradna dama, Helena Wołodkowicz, podsunęła mu swoja młodziutką, 18-letnią przybraną córkę, Marię Romanowską. Marynuszka była zdaje się w tym romansie dość bierna, a pierwsze skrzypce grała jej matka. Sienkiewicz początkowo się bronił, twierdząc, że jest za stary na męża młodej dziewczyny, ale w końcu uległ i po roku nastąpił ślub. Małżeństwo przetrwało około 6 tygodni. Żona opuściła męża w trakcie podróży poślubnej. Dlaczego odeszła i czemu właściwie go poślubiła nie wiadomo - tej informacji nie udało się zdobyć nawet synowi Marynuszki (z drugiego małżeństwa, też zresztą niedługiego). Skandal w każdym razie był ogromny. "Podczas podróży poślubnej Sienkiewicz tak przestraszył albo, co gorsza, nie przestraszył niewinnej panienki, że ta zwiała mu wprost w objęcia zdumionej matki" (to relacja Magdaleny Samozwaniec).
W wieku 58 lat wreszcie Henrykowi się poszczęściło. Poślubił swą cioteczną siostrzenicę, 42-letnią Marię Babską, którą nazywał Markiem. Ślub odbył się w tajemnicy, tylko w gronie najbliższych. Chyba Henryk zraził się do hucznych fet po ośmieszającej historii z Romanówną. Od przyjaciół otrzymał życzenia takiej treści: "Obyś był taki męski jak ona babska".
Tak naprawdę miał szansę stworzyć z nią udany związek 15 lat wcześniej. Panna Maria bowiem oświadczyła się wujowi i nawet została przyjęta, ale zaręczyny zerwano. Być może było dla Henryka zbyt wcześnie po śmierci pierwszej żony. Mówi się jednak, że wina leżała po stronie szwagierki Henryka, siostry jego pierwszej żony, która w domu Sienkiewicza miała ogromne wpływy, dbając o wychowanie jego dzieci. Tak czy inaczej, w 1904 r. związek wreszcie stał się faktem i państwo Sienkiewiczowie przeżyli wspólnie 12 szczęśliwych lat, aż do śmierci pisarza.
Jeśli mamy być skrupulatni, to była także piąta Maria - Radziejewska, trzydzieści lat młodsza od pisarza dziennikarka. Romans roku 1899 trwał jednak krótko, wymienili ze sobą kilkanaście listów, na ostatnie Henryk nie odpowiedział. Ponoć z zachowanego pamiętnika Marii wynika, że była w nim naprawdę zakochana.
Ten wpis to pokłosie mojego weekendowo-urodzinowego wyjazdu w Góry Świętokrzyskie, przy okazji którego odwiedziłam dworek Sienkiewicza w Oblęgorku. To urocze miejsce pisarz otrzymał w prezencie od polskiego społeczeństwa jako wyraz uznania za zasługi na polu literatury. Wielu przypina obecnie Sienkiewiczowi łatkę pisarza klasy B, zapominając jak niezwykle ważną postacią był dla swoich współczesnych rodaków. Wystarczy zerknąć do dworkowych wnętrz, żeby uświadomić sobie, że był prawdziwym "celebrytą" swoich czasów. Ściany, półki i biurka uginają się od prezentów nadsyłanych mu ze wszystkich stron, także spoza granic Polski. Od rycin i obrazów z ilustracjami do jego powieści, przez pamiątkowe rzeźby (na jednej jest nawet sam Sienkiewicz w złotym wieńcu laurowym) po drewnianą malowaną skrzynię wypełnioną pierwotnie głowami cukru i z życzeniami, by jego życie zawsze było słodkie. Ale otrzymywał nie tylko takie "drobiazgi" - od nieznajomego, który podpisał się jako Pan Wołodyjowski, dostał kilkanaście tysięcy rubli. Odmówił przyjęcia, a ostatecznie przeznaczył je na fundusz pomocy. Odmówił także przyjęcia pewnej posiadłości od wielbiciela swoich powieści, który zapisał mu ją kosztem własnych dzieci.
Zwiedzanie Oblęgorka gorąco polecam - nie dość, że miejsce piękne i zadbane, wstęp niedrogi, a pracownicy mili, to jeszcze każdy zwiedzający otrzymuje audioprzewodnik. Ten rzadko spotykany w polskich muzeach gadżet zdecydowanie poprawia jakość zwiedzania. Wyszłam ze świadomością, że rzeczywiście czegoś się dowiedziałam, a nie tylko pogapiłam na ładne przedmioty :)
Druga umarła.
Trzecia go porzuciła.
Czwarta go przeżyła.
Przedziwne życie uczuciowe miał Sienkiewicz. Cztery razy Amor połączył go z kobietą o imieniu Maria. Ponieważ z trzema z nich był żonaty, śmiano się, że w ten sposób powrócił do swojej ulubionej formy literackiej - trylogii. Śmiać się jednak nie wypada, bo słynny pisarz przeżył na tym polu sporo dramatów.
Pierwsza była delikatna panienka, lat 19 - Maria Keller, zwana Milą. Młodzi byli zaręczeni, szykowano ślub, ale przyszłych teściów doszły słuchy o częstych wizytach pisarza w domu Heleny Modrzejewskiej. Podejrzewano romans z aktorką, trudno powiedzieć, czy słusznie. Ojciec narzeczonej zmusił córkę do zerwania zaręczyn, co oboje młodych wpędziło w depresję. Maria nigdy nie wyszła za mąż.
Dopiero 5 lat później Henry oświadczył się kolejnej kobiecie - Marii Szetkiewiczównej - ale nie od razu został przyjęty. Po kolejnych 2 latach odbył się ich ślub. Przeżyli wspólnie cztery wspaniale lata, kochali się do końca, który nastąpił zbyt szybko. Maria zmarła na gruźlicę. Pozostawiła Henrykowi dwoje dzieci.
Po siedmiu latach 46-letni wdowiec wpakował się w aferę sercową, która długo potem bawiła arystokracje na salonach. Pewna zaradna dama, Helena Wołodkowicz, podsunęła mu swoja młodziutką, 18-letnią przybraną córkę, Marię Romanowską. Marynuszka była zdaje się w tym romansie dość bierna, a pierwsze skrzypce grała jej matka. Sienkiewicz początkowo się bronił, twierdząc, że jest za stary na męża młodej dziewczyny, ale w końcu uległ i po roku nastąpił ślub. Małżeństwo przetrwało około 6 tygodni. Żona opuściła męża w trakcie podróży poślubnej. Dlaczego odeszła i czemu właściwie go poślubiła nie wiadomo - tej informacji nie udało się zdobyć nawet synowi Marynuszki (z drugiego małżeństwa, też zresztą niedługiego). Skandal w każdym razie był ogromny. "Podczas podróży poślubnej Sienkiewicz tak przestraszył albo, co gorsza, nie przestraszył niewinnej panienki, że ta zwiała mu wprost w objęcia zdumionej matki" (to relacja Magdaleny Samozwaniec).
W wieku 58 lat wreszcie Henrykowi się poszczęściło. Poślubił swą cioteczną siostrzenicę, 42-letnią Marię Babską, którą nazywał Markiem. Ślub odbył się w tajemnicy, tylko w gronie najbliższych. Chyba Henryk zraził się do hucznych fet po ośmieszającej historii z Romanówną. Od przyjaciół otrzymał życzenia takiej treści: "Obyś był taki męski jak ona babska".
Tak naprawdę miał szansę stworzyć z nią udany związek 15 lat wcześniej. Panna Maria bowiem oświadczyła się wujowi i nawet została przyjęta, ale zaręczyny zerwano. Być może było dla Henryka zbyt wcześnie po śmierci pierwszej żony. Mówi się jednak, że wina leżała po stronie szwagierki Henryka, siostry jego pierwszej żony, która w domu Sienkiewicza miała ogromne wpływy, dbając o wychowanie jego dzieci. Tak czy inaczej, w 1904 r. związek wreszcie stał się faktem i państwo Sienkiewiczowie przeżyli wspólnie 12 szczęśliwych lat, aż do śmierci pisarza.
Jeśli mamy być skrupulatni, to była także piąta Maria - Radziejewska, trzydzieści lat młodsza od pisarza dziennikarka. Romans roku 1899 trwał jednak krótko, wymienili ze sobą kilkanaście listów, na ostatnie Henryk nie odpowiedział. Ponoć z zachowanego pamiętnika Marii wynika, że była w nim naprawdę zakochana.
Ten wpis to pokłosie mojego weekendowo-urodzinowego wyjazdu w Góry Świętokrzyskie, przy okazji którego odwiedziłam dworek Sienkiewicza w Oblęgorku. To urocze miejsce pisarz otrzymał w prezencie od polskiego społeczeństwa jako wyraz uznania za zasługi na polu literatury. Wielu przypina obecnie Sienkiewiczowi łatkę pisarza klasy B, zapominając jak niezwykle ważną postacią był dla swoich współczesnych rodaków. Wystarczy zerknąć do dworkowych wnętrz, żeby uświadomić sobie, że był prawdziwym "celebrytą" swoich czasów. Ściany, półki i biurka uginają się od prezentów nadsyłanych mu ze wszystkich stron, także spoza granic Polski. Od rycin i obrazów z ilustracjami do jego powieści, przez pamiątkowe rzeźby (na jednej jest nawet sam Sienkiewicz w złotym wieńcu laurowym) po drewnianą malowaną skrzynię wypełnioną pierwotnie głowami cukru i z życzeniami, by jego życie zawsze było słodkie. Ale otrzymywał nie tylko takie "drobiazgi" - od nieznajomego, który podpisał się jako Pan Wołodyjowski, dostał kilkanaście tysięcy rubli. Odmówił przyjęcia, a ostatecznie przeznaczył je na fundusz pomocy. Odmówił także przyjęcia pewnej posiadłości od wielbiciela swoich powieści, który zapisał mu ją kosztem własnych dzieci.
Dworek od frontu |
Zwiedzanie Oblęgorka gorąco polecam - nie dość, że miejsce piękne i zadbane, wstęp niedrogi, a pracownicy mili, to jeszcze każdy zwiedzający otrzymuje audioprzewodnik. Ten rzadko spotykany w polskich muzeach gadżet zdecydowanie poprawia jakość zwiedzania. Wyszłam ze świadomością, że rzeczywiście czegoś się dowiedziałam, a nie tylko pogapiłam na ładne przedmioty :)
I od strony ogrodu |
13 maja 2012
Malżeństwo po afgańsku
Afganistan to ten dziwny kraj, o którym do lat 90. w Europie nie było słychać, a od tamtych czasów - słyszał o nim każdy. Moje pierwsze wspomnienie związane z Afganistanem to informacja o zburzeniu przez talibów gigantycznych, zabytkowych posągów Buddy. Bardzo było mi ich wtedy żal. Ale o życiu zwykłych obywateli tego kraju nie myślałam. Teraz, po lekturze "Tysiąca wspaniałych słońc" czuję się trochę tak, jakbym tam wówczas była.
Scena, która najmocniej mną wstrząsnęła w tej powieści, to narodziny Zajmala. Dziecko ułożyło się pośladkowo, Lajla nie może urodzić silami natury. W szpitalu strażnik odmawia wpuszczenia jej, bo to szpital tylko dla mężczyzn. Podobnie jak dwa najbliższe w okolicy. Zostaje odesłana do jedynego szpitala dla kobiet, koszmarnie zatłoczonego, w którym musi ustawić się na końcu oczekujących, bo każdy przypadek jest równie pilny, a lekarki są... dwie. Kiedy w końcu dociera na salę operacyjną, lekarki przystępują do cesarskiego cięcia. Bez środków znieczulających, bo ich nie ma. Jeżeli w ogóle pojawiają się jakieś leki, kierowane są do szpitali dla mężczyzn. Przygotowując się do zabiegu, lekarka mówi - "talibowie wymagają, żebyśmy operowały w burkach".
W tym momencie straciłam resztkę szacunku dla talibów. Od tej pory zamykam się na tłumaczenia o zrozumieniu dla różnych kultur, religii, obyczajów. "Talibowie" to synonim "mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet".
Czytałam już "Chłopca z latawcem" Hosseiniego, więc wiedziałam, czego można się po tym autorze spodziewać. Nie uważam go za wybitnego literata, ale trzeba przyznać, że jest świetnym "opowiadaczem". Wciąga w wykreowany świat za pomocą jednego zdania, sprawia, że czytelnik błyskawicznie utożsamia się z bohaterami, pozornie tak odmiennymi kulturowo, że aż niezrozumiałymi. Tym razem też tak było. Od pierwszej strony zatopiłam się w historii Mariam, harimi, nieślubnej córki pewnego afgańskiego biznesmena, która samym swym istnieniem hańbiła swego rodzica (choć przecież nie miała żadnego wpływu na to, że pomimo posiadania kilku żon tatuś uwiódł służąca, czego była skutkiem). Szybko (jako 15-latka) została wydana za mąż, za szewca Raszida, wdowca kilkakrotnie od siebie starszego i wywieziona przez męża do Kabulu.
Smutne życie niewykształconej dziewczyny ze wsi, całkowicie zależnej od brutalnego męża, bez szans na oswobodzenie, jest już wyjątkowo przygnębiające. Do tego jednak dochodzą przemiany polityczne w Afganistanie, które rozgrywają się w tle. Powieść przedstawia ćwierć wieku historii tego kraju - od sowietów i komunistów, przez mudżahedinów, talibów, aż po Amerykanów. Burza przemian niszczy życie tysięcy ludzi. Między innymi odbiera wszystkich bliskich młodziutkiej, 14-letniej Lajli, która nagle znajduje się na łasce niemal nieznanego sąsiada, Raszida, i jego milczącej, ukrytej pod burką żony, Mariam. Raszid uznaje, że śliczna Lajla będzie doskonałą drugą żoną...
Mariam i Lajli doskonale obrazują dwa oblicza Afganistanu. Mariam reprezentuje kraj spoza Kabulu, bardzo konserwatywny, rządzony dawnym obyczajem. Lajla pochodzi z liberalnego świata stolicy. Choć tu także dziewczynki bywają wydawane przez rodziców za mąż wbrew swej woli, to przecież jest też wiele kobiet, które studiują, pracują na wysokich stanowiskach, mają prawo jazdy, prowadzą zwykłe - w oczach Europejczyka - życie. Konserwatywna fala zalewa jednak tę enklawę wolności, uderzając przede wszystkim w kobiety, którym talibowie całkowicie odbierają człowieczeństwo.
Rzadko czytuję lektury z gatunków "ciężkie życie kobiet na świecie" i "przemoc w rodzinie". Wiem, że ta przemoc istnieje, wiem jak wygląda, ale nie lubuję się w czytaniu jej opisów. Podobnie jest z losem kobiet - wystarczająco już dużo słyszałam na ten temat. Dobrze jednak od czasu do czasu "potrząsnąć" sobą, wyrwać się z własnego przyjemnego ogródka, nie po to, żeby się zachwycać, jak nam się przyjemnie żyje, ale żeby się zastanowić, co zrobić, żeby zapobiec kolejnym takim sytuacjom. Przy lekturze nie mogłam znaleźć odpowiedzi na pytanie: jak świat mógł na to pozwolić...
29 stycznia 2012
Z literacką wizytą we Wrocławiu
Jak to jest, że mnie się zawsze wszystko podoba na odwrót niż innym? Niech mi to ktoś wyjaśni. Nie zachwyciła mnie Majgul Axelson, którą chwalą wszędzie (dobra pisarka, ale czarnowidząca, więc nie, dziękuję). "Cukiernię pod Amorem" zakończyłam w połowie (nie wciągnęła mnie), a "Dom sióstr" Link uważam za ciężkiego gniota (wybaczcie, tak już mam). Nie boli mnie ta odmienność gustów, ale jednak zastanawia...
Przy poniższym zbiorku opowiadań nie było inaczej. Po lekturze rzuciłam się na recenzje, których sporo pojawiło się na blogach kilka tygodni temu, i odkryłam, że u mnie znowu wszystko stoi na głowie... Chwalony Chwin znudził mnie tak, że porzuciłam książkę w połowie jego opowiadania i przez parę tygodni nie mogłam się zmusić, żeby do niego wrócić. Skończyłam opowiadanie, kartkując i krzywiąc się, bo mnie rozbolały zęby od zderzenia banałów i nieprawdopodobieństwa oraz udźganych na siłę nazw ulic i innych zakamarków Wrocławia. Zachwalana jako najlepsza "Oddana" Łukasza Orbitowskiego była dobra, po prostu dobra, ale dla mnie za bardzo wydumana. Kuczoka skwitowałam skrzywieniem jak po cytrynie, jak nie ma, o czym pisać, to najlepiej o seksie, a żeby było bardziej oryginalnie to jeszcze dorzućmy profanację - zupełnie jak w polskim kinie. Braki w fabule najlepiej uzupełnia się rozebraną aktorką. Ech... Ale od początku.
Wrażenie pierwsze
A na początku zauważyłam okładkę, na której zepsuto ciekawy pomysł (w dolnej połowie) koszmarnym typograficznie tytułem - "hej, właśnie nauczyłem się używać Worda i umiem zrobić taki kolorowy napis", co z tego, że pasuje jak sól do herbaty. Ale nie oceniajmy po okładce, przejdźmy do treści...
Wrażenie drugie
A zbiorek rozpoczynał się niestety, ach niestety, tym niefortunnym Chwinem, porzuconym w połowie (opowiadania ułożono alfabetycznie wg nazwisk autorów i moim zdaniem nie był to dobry pomysł). Banalna strona opowiadania mówiła o małżeństwie, które się pokłóciło o pierdoły i rozstało, a nieprawdopodobna o bałkańskich szczudlarzo-hakero-prawieaniołach, co to im postanowili wiarę w miłość wzajemną przywrócić. No, nie zachwyciło mnie.
Na drugi ogień poszła Iwasiów, która na szczęście znacznie lepiej opowiadała o poszukiwaniach informacji o pewnej miłości z dawnych lat, która się rozegrała we Wrocławiu. Niemniej także i to opowiadanie pozostawiło mnie letnią i raczej znudzoną.
Wrażenie trzecie
Dalej było już lepiej. Karpowicz, którego byłam bardzo ciekawa, nie rozczarował. Napisał opowiadanie, które bez marudzenia przeczytałam od początku do końca. Zaciekawił, ale pozostawił bez irytującego niedosytu. O kobiecie, która zakochuje się w nastolatku, krótko mówiąc.
Potem, niestety, nastąpiły zgrzyty w wykonaniu Kuczoka, czyli opowiadanie o doggingu we wrocławskim kościele, oraz Malickiego - o pisarzu, który miesza fikcję z rzeczywistością (nudno).
Za to dalej dobra "Oddana" Orbitowskiego - mroczna historia dziewczyny porwanej przez rzekę. I oddanej... Ciekawy debiut Joanny Pachli "Stacz", o zakochaniu z wzajemnością, ale w jak się okazuje, niewłaściwym człowieku. Wizualizacja spaceru o północy w Wigilię z mężczyzną przebranym za zebrę - bezcenna. Drugie, po Karpowiczu, opowiadanie, które uczciwie przeczytałam od początku do końca, nie mając nawet przez chwilę chęci przeskakiwać wzrokiem akapitów.
Pasewicz w roli zaskoczenia tomu - opowiadanie o miłości homoseksualnej jakoś mnie nie pociągało, a połknęłam je, nagrodzona przewrotnym, a jednak życiowym zakończeniem.
Dalej Pilipiuk, za którym jakoś szczególnie nie przepadam, naprawdę dobrze rozprawił się z konwencją kryminalną i chociaż motywy zbrodni odkryłam za szybko, to i tak bawiłam się dobrze tym makabrycznym opowiadaniem o samobójstwie poprzez... mumifikację.
Równie mocno spodobał mi się utwór Marty Syrwid, pozornie banalna historia "podrywu", ale świetnie opowiedziana, cudownie prawdziwym (aż do bólu) i giętkim językiem. Jedyna autorka, po której "pełnowymiarowy" utwór chcę po tym wrocławskim doświadczeniu sięgnąć (wydała powieść "Zaplecze").
Trio Grin-Grzegorzewska-Świetlicki, zjechani równo we wszystkich recenzjach, nie wydali mi się aż tacy źli. Teatrzyk absurdu, a ja lubię ten gatunek. Może nie było to mistrzostwo świata (ech, "Dialogi na cztery nogi"...), ale nie bolało.
Krzysztof Varga nawiązuje do Śniadania u Tiffany'ego. Znów jestem wyjątkiem, bo Holly Golightly mnie wyłącznie drażni (w książce, filmu nie widziałam), ale opowiadanie niezłe. I wreszcie dość udane dziełko Andrzeja Ziemiańskiego - po twórcy "Achai" nie spodziewałam się sympatycznego realizmu z akcentem magicznym.
Polecam zainteresowanym (miłością, Wrocławiem, opowiadaniami), nie jest to lektura obowiązkowa, ale ja cieszę się, że ją przeczytałam. Początkowo miałam czarne przeczucia, więc zbiorek zaskoczył mnie pozytywnie. Sięgnęłam po niego głównie dlatego, że mało czytam polskich autorów, wielu kojarzę tylko z nazwiska i uznałam to za dobrą okazje do ekspresowego zapoznania się z ich stylem. W efekcie, na pewno zapamiętam Karpowicza, Syrwid i Pasewicza, a może sięgnę też po "Wampira z M3" Pilipiuka (którego znałam wcześniej, ale nie przepadałam za nim - za Pilipiukiem, nie za wampirem ;)).
Przy poniższym zbiorku opowiadań nie było inaczej. Po lekturze rzuciłam się na recenzje, których sporo pojawiło się na blogach kilka tygodni temu, i odkryłam, że u mnie znowu wszystko stoi na głowie... Chwalony Chwin znudził mnie tak, że porzuciłam książkę w połowie jego opowiadania i przez parę tygodni nie mogłam się zmusić, żeby do niego wrócić. Skończyłam opowiadanie, kartkując i krzywiąc się, bo mnie rozbolały zęby od zderzenia banałów i nieprawdopodobieństwa oraz udźganych na siłę nazw ulic i innych zakamarków Wrocławia. Zachwalana jako najlepsza "Oddana" Łukasza Orbitowskiego była dobra, po prostu dobra, ale dla mnie za bardzo wydumana. Kuczoka skwitowałam skrzywieniem jak po cytrynie, jak nie ma, o czym pisać, to najlepiej o seksie, a żeby było bardziej oryginalnie to jeszcze dorzućmy profanację - zupełnie jak w polskim kinie. Braki w fabule najlepiej uzupełnia się rozebraną aktorką. Ech... Ale od początku.
Wrażenie pierwsze
A na początku zauważyłam okładkę, na której zepsuto ciekawy pomysł (w dolnej połowie) koszmarnym typograficznie tytułem - "hej, właśnie nauczyłem się używać Worda i umiem zrobić taki kolorowy napis", co z tego, że pasuje jak sól do herbaty. Ale nie oceniajmy po okładce, przejdźmy do treści...
Wrażenie drugie
A zbiorek rozpoczynał się niestety, ach niestety, tym niefortunnym Chwinem, porzuconym w połowie (opowiadania ułożono alfabetycznie wg nazwisk autorów i moim zdaniem nie był to dobry pomysł). Banalna strona opowiadania mówiła o małżeństwie, które się pokłóciło o pierdoły i rozstało, a nieprawdopodobna o bałkańskich szczudlarzo-hakero-prawieaniołach, co to im postanowili wiarę w miłość wzajemną przywrócić. No, nie zachwyciło mnie.
Na drugi ogień poszła Iwasiów, która na szczęście znacznie lepiej opowiadała o poszukiwaniach informacji o pewnej miłości z dawnych lat, która się rozegrała we Wrocławiu. Niemniej także i to opowiadanie pozostawiło mnie letnią i raczej znudzoną.
Wrażenie trzecie
Dalej było już lepiej. Karpowicz, którego byłam bardzo ciekawa, nie rozczarował. Napisał opowiadanie, które bez marudzenia przeczytałam od początku do końca. Zaciekawił, ale pozostawił bez irytującego niedosytu. O kobiecie, która zakochuje się w nastolatku, krótko mówiąc.
Potem, niestety, nastąpiły zgrzyty w wykonaniu Kuczoka, czyli opowiadanie o doggingu we wrocławskim kościele, oraz Malickiego - o pisarzu, który miesza fikcję z rzeczywistością (nudno).
Za to dalej dobra "Oddana" Orbitowskiego - mroczna historia dziewczyny porwanej przez rzekę. I oddanej... Ciekawy debiut Joanny Pachli "Stacz", o zakochaniu z wzajemnością, ale w jak się okazuje, niewłaściwym człowieku. Wizualizacja spaceru o północy w Wigilię z mężczyzną przebranym za zebrę - bezcenna. Drugie, po Karpowiczu, opowiadanie, które uczciwie przeczytałam od początku do końca, nie mając nawet przez chwilę chęci przeskakiwać wzrokiem akapitów.
Pasewicz w roli zaskoczenia tomu - opowiadanie o miłości homoseksualnej jakoś mnie nie pociągało, a połknęłam je, nagrodzona przewrotnym, a jednak życiowym zakończeniem.
Dalej Pilipiuk, za którym jakoś szczególnie nie przepadam, naprawdę dobrze rozprawił się z konwencją kryminalną i chociaż motywy zbrodni odkryłam za szybko, to i tak bawiłam się dobrze tym makabrycznym opowiadaniem o samobójstwie poprzez... mumifikację.
Równie mocno spodobał mi się utwór Marty Syrwid, pozornie banalna historia "podrywu", ale świetnie opowiedziana, cudownie prawdziwym (aż do bólu) i giętkim językiem. Jedyna autorka, po której "pełnowymiarowy" utwór chcę po tym wrocławskim doświadczeniu sięgnąć (wydała powieść "Zaplecze").
Trio Grin-Grzegorzewska-Świetlicki, zjechani równo we wszystkich recenzjach, nie wydali mi się aż tacy źli. Teatrzyk absurdu, a ja lubię ten gatunek. Może nie było to mistrzostwo świata (ech, "Dialogi na cztery nogi"...), ale nie bolało.
Krzysztof Varga nawiązuje do Śniadania u Tiffany'ego. Znów jestem wyjątkiem, bo Holly Golightly mnie wyłącznie drażni (w książce, filmu nie widziałam), ale opowiadanie niezłe. I wreszcie dość udane dziełko Andrzeja Ziemiańskiego - po twórcy "Achai" nie spodziewałam się sympatycznego realizmu z akcentem magicznym.
Polecam zainteresowanym (miłością, Wrocławiem, opowiadaniami), nie jest to lektura obowiązkowa, ale ja cieszę się, że ją przeczytałam. Początkowo miałam czarne przeczucia, więc zbiorek zaskoczył mnie pozytywnie. Sięgnęłam po niego głównie dlatego, że mało czytam polskich autorów, wielu kojarzę tylko z nazwiska i uznałam to za dobrą okazje do ekspresowego zapoznania się z ich stylem. W efekcie, na pewno zapamiętam Karpowicza, Syrwid i Pasewicza, a może sięgnę też po "Wampira z M3" Pilipiuka (którego znałam wcześniej, ale nie przepadałam za nim - za Pilipiukiem, nie za wampirem ;)).
25 października 2011
Wygnańcy
Mam problem z oceną Półksiężyca. Z jednej strony brnęłam przez niego z mozołem, z drugiej - byłam pod wrażeniem wspaniałego stylu Autorki, pięknego języka, umiejętności doskonałego odtworzenia realiów. Bohaterowie wydawali się żywi, miejsca akcji dawało się "zobaczyć", a od opisów jedzenia szalały ślinianki.
Zaczynając od okładki - znajduje się na niej porównanie do filmu "Czekolada" (tak, wydawcy uwielbiają porównania - jeśli im wierzyć, nikt już nie pisze rzeczy świeżych i oryginalnych, każdy jest "drugim pisarzem X", a jego książka jest "taka, jak książka Y"). Nie mam pojęcia, dlaczego wydawcy postanowili porównać Półksiężyc do filmu "Czekolada", a nie do książki J. Harris (chociaż żywię złośliwe podejrzenie, że ludzie tam pracujący nie czytają i nie wiedzieli, że "Czekolada" jest ekranizacją powieści). Rzeczywiście, film i książka bardzo się różnią, ale tym bardziej twierdzę, że Półksiężyc, jeśli już, to znacznie bardziej przypomina książkową Czekoladę. Film był pozytywną bajką o czekoladowej wróżce, podczas gdy książka była dużo poważniejsza, smutniejsza, o melancholijnej atmosferze, która właśnie bardzo przypominała Półksiężyc.
Moje prywatne skojarzenia to jeszcze Zupa z granatów - ze względu na tematykę imigracji z krajów islamskich na tzw. Zachód (ale u Mehran to była prosta bajka, podczas gdy to, co opisuje Abu-Jaber, wydaje się prawdą), oraz Hakawati - ze względu na opowiadaną przez stryja bohaterki baśń, która przeplata cały watek współczesny (tych, którzy polegli w starciu z nieziemską - nomen omen - liczbą dżinów w Hakawatim mogę pocieszyć, że bajka stryja jest dużo bardziej przystępna i stanowiła moją ulubioną część książki).
Moje prywatne skojarzenia to jeszcze Zupa z granatów - ze względu na tematykę imigracji z krajów islamskich na tzw. Zachód (ale u Mehran to była prosta bajka, podczas gdy to, co opisuje Abu-Jaber, wydaje się prawdą), oraz Hakawati - ze względu na opowiadaną przez stryja bohaterki baśń, która przeplata cały watek współczesny (tych, którzy polegli w starciu z nieziemską - nomen omen - liczbą dżinów w Hakawatim mogę pocieszyć, że bajka stryja jest dużo bardziej przystępna i stanowiła moją ulubioną część książki).
Sirine ma trzydzieści dziewięć lat i mieszka ze swoim stryjem w Los Angeles, w arabskiej dzielnicy. Z pochodzenia jest pół-Irakijką, ale wychowała się w Ameryce, a jej rodzice zginęli, kiedy była dzieckiem. Pracuje jako szef kuchni w libańskiej restauracji, ulubionym miejscu wszystkich studentów z Bliskiego Wschodu. Nigdy nie wyszła za mąż, chociaż nigdy też nie była samotna. Teraz jednak na jej drodze staje przystojny Irakijczyk, wykładowca literatury, Hanif...
Nie, to nie będzie książka o problemach romansowych.
Hanif jest imigrantem "przymusowym". Opuścił Irak, bo to była jedyna jego szansa na przeżycie (akcja rozgrywa się w czasach, gdy w Iraku rządził Saddam Husajn). Chociaż od 20 lat mieszka w USA, nie przestał czuć się Arabem. Tu wreszcie dochodzimy do clou.
Półksieżyc to książka o tożsamości narodowej. O jej utracie i szukaniu, świadomie albo nie, o poczuciu przynależności i wykluczenia. To obraz ludzi wychowanych w konkretnej kulturze i religii, którzy - nie zawsze dobrowolnie - trafiają do innego świata i muszą podjąć decyzję o asymilacji, o tworzeniu sobie własnego małego państwa wewnątrz innego państwa, gdzie będą mogli pielęgnować własne tradycje, lub też o życiu w zawieszeniu - czasem aż do końca. Sama Autorka przyznaje w wywiadach, że temat wygnania jest jej literacką obsesją.
Półksieżyc to książka o tożsamości narodowej. O jej utracie i szukaniu, świadomie albo nie, o poczuciu przynależności i wykluczenia. To obraz ludzi wychowanych w konkretnej kulturze i religii, którzy - nie zawsze dobrowolnie - trafiają do innego świata i muszą podjąć decyzję o asymilacji, o tworzeniu sobie własnego małego państwa wewnątrz innego państwa, gdzie będą mogli pielęgnować własne tradycje, lub też o życiu w zawieszeniu - czasem aż do końca. Sama Autorka przyznaje w wywiadach, że temat wygnania jest jej literacką obsesją.
Półksiężyc jest niezwykle zmysłowy jako opowieść o miłości (romans w wydaniu bliskowschodnim nie polega na jak najszybszym podrywie), a opisy uczucia są prawdopodobnie najbardziej prawdziwymi, jakie dotąd czytałam. Zmysłowe jest również i jedzenie - kuchnia arabska i perska, której w książce mnóstwo, jako że Sirine pracuje gotując, ma tak wyraziste smaki i aromaty, że wydawały się przenikać nawet papierowe karty książki. Opisy są niepospolite, bliższe obrazom: "A za tym wszystkim Camille znalazła połyskliwego i spoconego, gładkiego i aksamitnego, czarnego jak onyks i tłustego jak niemowlę bakłażana" (s. 208). Opisy życia arabskich i perskich imigrantów są doskonałym źródłem wiedzy, znacznie lepiej rozumiem teraz, jak to jest żyć, będąc wyrzuconym poza nawias własnej kultury.
Doceniam to wszystko, ale muszę zaznaczyć, że przez pierwszą część (książka podzielona jest na dwie, pierwsza zajmuje ponad połowę objętości) nudziłam się, czytając. Zabrakło w akcji czegoś, co by mnie przyciągało i kazało kontynuować lekturę. Rozmowy o tożsamości i zagubieniu są bardzo interesujące, ale same rozmowy przez prawie 300 stron to nieco za mało, jak na moją cierpliwość. Czytałam dla pięknego języka, dla uroczej postaci stryja Sirine (mój ulubieniec w tej powieści) i w celach poznawczych, ale z mieszanymi uczuciami. Na szczęście druga część znacznie przyspiesza - pochłonęłam ją "na raz". Nie tylko więcej się tu dzieje, ale także to, co się dzieje, wzbudziło u mnie emocje, a nie tylko chłodne zainteresowanie. Przyznaję, że po skończeniu drugiej części moja ocena książki jako całości była znacznie lepsza niż po przeczytaniu tylko pierwszej. Do tego stopnia, że książka zajęła miejsce na półce, bo nie mam się ochoty z nią rozstawać. Dlatego z czystym sumieniem mogę ją polecić jako książkę wartą uwagi.
Autorka ma u mnie plus za cudne imiona psów: Król Babar i Napoleon Tu Był.
Cytaty:
o arabskim imperium:
"Opowieść, w którą nie uwierzysz, brzmi tak: Było kiedyś arabskie imperium, które panowało nad światem. Wspaniałe Imperium Abbasydów władało od ósmego do trzynastego wieku - przez pięćset lat. A Bagdad był jego niebiańską stolicą. Teraz mrugnij: minęło siedem albo osiem stuleci i świat obrócił się do góry nogami, jak to ma w zwyczaju. Imperium Abbasydów rozpłynęło się. Ale niektórzy Arabowie maja długą, długą pamięć i wierzą, że pewnego dnia zostanie im zwrócony świat razem z całą zawartością. Większość pozostałych Arabów zadowoliłaby się tym, by mieć odrobinę spokoju, mniej walk na podwórku, żeby w ogóle zatrzymać to podwórko i tak dalej. I są jeszcze Arabowie przekonani, że czegokolwiek by pragnęli - czy to jest cały świat, czy trochę spokoju i ciszy - Ameryka robi wszystko, żeby tego nie dostali." (s. 183)
o typowej arabskiej opowieści, snutej przez stryja Sirine:
"To nie jest historia, która sie zaczyna w jednym miejscu i zmierza prosto do drugiego. Ta opowieść wędruje i wędruje. I jest całkowicie pozbawiona morału. To niepouczająca opowieść. Możesz ją na chwilę odwiedzić albo iść wypić kawę na podwórku i popatrzeć na zięby. To też przyjemne" (s. 241)
o jedzeniu i miłości (zdanie Sirine):
"...jedzenie jest lepsze od miłości, pewniejsze, wierniejsze, bardziej satysfakcjonujące i wzbogacające. Póki może się zatracić w rytmie obierania cebuli, jest pełna i całkowita. Póki umie gotować, będzie kochana." (s. 234)
Diana Abu-Jaber
Półksiężyc
Zysk i S-ka, 2005
s. 428
Diana Abu Jaber urodziła się w stanie Nowy Jork i mieszkała tam do siódmego roku życia, gdy wraz z rodziną przeniosła się na dwa lata do Ammanu. Ojciec Diany jest Jordańczykiem, matka Amerykanką. Od tej pory pisarka żyje pomiędzy Ameryką i Jordanią. Obroniła doktorat z literatury angielskiej na uniwersytecie stanowym w Nowym Jorku, nauczała literatury i twórczego pisania na Uniwersytecie Michigan, Uniwersytecie Oregon i UCLA. (biogram stąd)
Jej debiut literacki Arabian Jazz nie został opublikowany w Polsce. W Wydawnictwie Czarne mają się natomiast ukazać wspomnienia Abu-Jaber pt. The Language of Baklava.
28 czerwca 2011
Przeczytane z szybkością pragnienia
Cóż, trzeba przyznać, że moje pragnienie, żeby przeczytać kolejną książkę Laury Esquivel, zostało zrealizowane całkiem szybko, co interesująco współgra z tytułem powieści. Niestety, o ile Przepiórki w płatkach róży wzbudziły u mnie zachwyt, o tyle Z szybkością pragnienia zaowocowało dość mieszanymi uczuciami.
Laura Esquivel
Z szybkością pragnienia
Zysk i ska, 2003
ss. 160
Laura Esquivel
Z szybkością pragnienia
Zysk i ska, 2003
ss. 160
Zaczęło się ciekawie. Akcja rozgrywa się w gorącym Meksyku - magicznym, dzięki atmosferze typowej dla pisarzy Ameryki Południowej - w pierwszej połowie XX w. Głównym bohaterem jest Jubilo - człowiek, który miał dar przynoszenia ludziom radości oraz odczytywania ich prawdziwych myśli niczym najczulszy odbiornik.
"Miłosne przesłanie może obyć się bez słów. Potrzebuje tylko czułych odbiorników, a Jubilo z pewnością był takim właśnie odbiornikiem. Urodził się już z owa wrażliwością: od samego początku miał w sercu zainstalowany precyzyjny detektor cudzych uczuć. Potrafił odebrać każdy komunikat, byleby tylko pochodził z czyjegoś serca. Nadawca nie musiał się troszczyć o ubranie go w słowa. Jubilo rozumiał przekaz, zanim ten zdołał przyjąć językowa postać." (s. 25-26)
Poznajemy jego losy, kiedy sam bohater leży umierający i niezdolny porozumieć się z otoczeniem, pod troskliwą opieką córki. Żona nie chce go widzieć. Jak to możliwe, że człowiek tak obdarzony przez los zniszczył swoje małżeństwo?
"Umiejętność ta nieraz przysparzała mu kłopotów. Ludzie nie zwykli ujawniać swych prawdziwych intencji. (...) Mówi się jedno, a robi co innego. Prości ludzie, którzy na ogół wierzą słowom, czują się zupełnie zbici z tropu, gdy czyny przeczą deklaracjom. Fałsz wpędza ich w pomieszanie, lecz co najdziwniejsze, wolą być oszukiwani, niż gdy ktoś przed nimi zdemaskuje kłamstwo. Nikt nie chciał wierzyć Jubilowi, kiedy odsłaniał on czyjeś prawdziwe intencje. Jubilo zdążył się już przyzwyczaić, że jeśli mówi prawdę, wszyscy i tak nazywają go kłamcą." (s. 26)
Życie Jubila poznajemy dzięki wspomnieniom jego samego, jego córki Lluvii, przyjaciół z czasów młodości. Dzieciństwo, poznanie ukochanej Marii Luz, zwanej Luchą, narodziny dzieci. Powoli odkrywamy tajemnice, które pozostawały uśpione przez wiele lat. Chociażby - dlaczego na zdjęciu zrobionym dwa lata przed urodzeniem córki Lucha jest w ciąży?
Początek podobał mi się bardzo: cudowne dziecko, babka z rodu Majów, klimat Meksyku z początku wieku. Potem niestety mój zachwyt oklapł. Po pierwsze - komplikacje w życiu Jubila coraz bardziej przypominały mi południowoamerykańską telenowelę. Po drugie - szalona miłość Jubila i Luchy objawiała się tylko w namiętnym seksie, do którego Autorka z upodobaniem nawracała co trzy akapity (bez szczegółowych opisów). W Przepiórkach w płatkach róży fizyczna namiętność też miała ogromne znaczenie, ale czuło się ją w atmosferze, a tym razem występowała jedynie w irytujących powtórzeniach. Po trzecie, Esquivel nieustannie podkreślała cudowny talent Jubila do odczytywania uczuć, ale jakoś nie widać było, żeby choć odrobinę rozumiał, o co właściwie chodzi jego żonie. Bądźmy konsekwentni - skoro pisarz przypisuje bohaterowi jakąś cechę, to niech się ona przejawia w działaniach, a nie w samych opisach.
Podsumowując - zachęcam do przeczytania Przepiórek..., a Z szybkością pragnienia polecam tylko bardzo zainteresowanym twórczością Laury Esquivel oraz wielbicielom realizmu magicznego.
Na zakończenie jeszcze jeden cytat, który mi się spodobał (ostatnio pcha mnie w stronę minimalizmu) - mam wrażenie, że Autorka przemyciła do książki mnóstwo własnych poglądów.
Podsumowując - zachęcam do przeczytania Przepiórek..., a Z szybkością pragnienia polecam tylko bardzo zainteresowanym twórczością Laury Esquivel oraz wielbicielom realizmu magicznego.
Na zakończenie jeszcze jeden cytat, który mi się spodobał (ostatnio pcha mnie w stronę minimalizmu) - mam wrażenie, że Autorka przemyciła do książki mnóstwo własnych poglądów.
Jubilo "zawsze uważał, że posiadanie zbyt wielu rzeczy - ubrań albo mebli - nie daje szczęścia, bo jest autentyczną niewolą. Człowiek powinien dobrze pomyśleć, zanim coś sobie kupi, bo posiadane rzeczy wymagają troski i z czasem lubią zmieniać się w tyranów: trzeba je chronić przed amatorami cudzej własności i utrzymywać w należytym stanie. Posiadanie wiąże się z pewnym uzależnieniem, a Jubilo czuł się zbyt wolny, by własnymi pieniędzmi płacić za niewolę." (s. 54)
6 marca 2011
Englishman in New York
A właściwie Irish woman, ale nie bądźmy drobiazgowi ;)
Rebis 2009
tłum. Jerzy Kozłowski
ss. 256
Coraz bardziej dochodzę do wniosku, że z Bookerem mi nie po drodze. To już druga powieść, po "Tajemnicy rodu Hegartych", która została nominowana do tej nagrody, a we mnie nie wzbudziła kompletnie żadnych emocji.
Dwudziestoparoletnia Eilis mieszka w Irlandii z matką i starszą siostrą, Rose. Eilis jest bezrobotna i bez większych szans na posadę - dom utrzymuje Rose i częściowo bracia, którzy za pracą wyjechali do Anglii. Tymczasem przed Eilis otwiera się możliwość emigracji do Stanów Zjednoczonych, gdzie ma obiecaną pracę i pomoc zaprzyjaźnionego księdza. Podejmuje wyzwanie i wyjeżdża - początkowo czuje się fatalnie i marzy o powrocie, ale powoli wrasta w nowe otoczenie, zwłaszcza kiedy poznaje sympatycznego Tony'ego. Jednak los szykuje dla niej przykrą niespodziankę i przed dziewczyną staje konieczność powrotu do Irlandii...
Sięgnęłam po "Brooklyn", bo po rewelacyjnej "Wyspie klucz" miałam chęć na coś więcej o imigrantach w Ameryce. Niestety, tym razem nie byłam zachwycona, chociaż wiedza mi się odrobinkę poszerzyła. "Brooklyn" przypominał mi szkolną lekturę - można by go analizować na ładnych paru lekcjach, zadając pytania w stylu "Jak wyglądała sytuacja na irlandzkim rynku pracy?", "Jakie były szanse emigracji zarobkowej i dokąd?", "Jak wyglądała podróż do Stanów?", "Jak wyglądały kontakty między imigrantami różnych narodowości?" itp. Wszystkie odpowiedzi da się bez wysiłku znaleźć w tekście. Można też zrobić uczniom sprawdzian na temat dylematu bohaterki, która musi zdecydować między samodzielnością na emigracji a powrotem do ciepłego domu. Bardzo to ciekawe jest, niestety nie porywa i to podstawowa (dla mnie) wada książki.
Jeśli Toibin miał na celu drobiazgowe opisanie sytuacji imigrantów irlandzkich w Stanach, to naprawdę mógł na tym, skądinąd interesującym, tle umieścić ciekawszą, mniej telenowelowatą historię. Jeżeli natomiast chodziło mu tak naprawdę o wspomniany dylemat głównej bohaterki, to całość jest za długa o pierwsze 200 stron, które robią wrażenie wstępu do właściwej akcji. Do tego styl jest suchy i kanciasty (nie jest zły, ale nie należy do tych, które tygrysy lubią najbardziej), a bohaterowie nie robili na mnie wrażenia istot z krwi i kości - nie byłam w stanie zżyć się z żadnym.
Moim zdaniem - można przeczytać, ale nie trzeba. Podejrzewam, że za tydzień nie będę już o tej książce pamiętać.
25 listopada 2010
Miłość od kuchni
Laura Esquivel
Przepiórki w płatkach róży
tyt. oryg. Como agua para chocolate
tłum. Elżbieta Komarnicka
Zysk i ska 1999
Ach, jak bardzo okładka tej książki nie oddaje nieprawdopodobnej urody zawartości.
Historia, która wciąga od pierwszego zdania, niezwykła mieszanka cielesnego naturalizmu z magicznym realizmem i aromatycznymi przyprawami, oto literatura południowo-amerykańska w najlepszym wydaniu. Pełnokrwiści bohaterowie, upał, ostra kuchnia i gorąca miłość. Jeśli lubicie Allende i Marqueza, to i Esquivel powinna Wam przypaść do gustu.
Tita kocha Pedra. Z wzajemnością. Niestety w jej przyszłości nie ma dla niego miejsca, ani zresztą dla żadnego innego mężczyzny. Tita jest najmłodszą córką i zgodnie z rodzinną tradycją jest zobowiązana pozostać w domu i opiekować się matką. Pedro poślubia więc siostrę Tity, Rosaurę, by pozostać blisko swojej ukochanej. Niewyrażone emocje Tity znajdują ujście w twórczości kulinarnej. Potrawy, które przygotowuje miewają skutki nie do przewidzenia, a niekiedy i nie do poskromienia - mają autentyczną moc zmieniania losu.
Nie lubię książek o miłości (tu mi się przypomina zdanie z "Kubusia Fatalisty," że wszystkie książki są o miłości, ale dyskusja o tym może innym razem), ale to szczęśliwie nie jest powieść romantyczna o małżeńskim trójkącie, ani o zawiedzionych młodzieńczych marzeniach, tylko szatańska mieszanka pełna pasji. Poza tym to klasyka literatury "kuchennej" - każdy rozdział powiązany jest z konkretną potrawą (przepisy są podane - oryginalne meksykańskie dania, całkowicie awykonalne, ale fascynujące). Polubiłam bardzo główną bohaterkę, która na szczęście nie idealizuje swego Romea, tylko potrafi trzeźwo nazwać go mięczakiem (za jakiego i ja go uważam). Polubiłam nawet bezwzględną Mamę Elenę, która rządzi farmą i rodziną twardą ręką, nie oglądając się na cudze uczucia, ale za to potrafi powstrzymać najazd rebliantów. Esquivel jest mistrzynią kobiecych portretów - mężczyźni zdecydowanie schodzą na drugi plan.
Jedyny minus (dla mnie) to zakończenie - wolałabym inne. Poza tym straszliwie nie lubię w fabule nagłych przeskoków w czasie. Gdyby autorka zechciała opisać te brakujące lata, zamiast je skrótowo wspomnieć, powieść byłaby zdecydowanie grubsza, a ja mogłabym spędzić z bohaterami znacznie więcej czasu, czego bardzo bym sobie życzyła.
Przepiórki w płatkach róży
tyt. oryg. Como agua para chocolate
tłum. Elżbieta Komarnicka
Zysk i ska 1999
Ach, jak bardzo okładka tej książki nie oddaje nieprawdopodobnej urody zawartości.
Historia, która wciąga od pierwszego zdania, niezwykła mieszanka cielesnego naturalizmu z magicznym realizmem i aromatycznymi przyprawami, oto literatura południowo-amerykańska w najlepszym wydaniu. Pełnokrwiści bohaterowie, upał, ostra kuchnia i gorąca miłość. Jeśli lubicie Allende i Marqueza, to i Esquivel powinna Wam przypaść do gustu.
Tita kocha Pedra. Z wzajemnością. Niestety w jej przyszłości nie ma dla niego miejsca, ani zresztą dla żadnego innego mężczyzny. Tita jest najmłodszą córką i zgodnie z rodzinną tradycją jest zobowiązana pozostać w domu i opiekować się matką. Pedro poślubia więc siostrę Tity, Rosaurę, by pozostać blisko swojej ukochanej. Niewyrażone emocje Tity znajdują ujście w twórczości kulinarnej. Potrawy, które przygotowuje miewają skutki nie do przewidzenia, a niekiedy i nie do poskromienia - mają autentyczną moc zmieniania losu.
Nie lubię książek o miłości (tu mi się przypomina zdanie z "Kubusia Fatalisty," że wszystkie książki są o miłości, ale dyskusja o tym może innym razem), ale to szczęśliwie nie jest powieść romantyczna o małżeńskim trójkącie, ani o zawiedzionych młodzieńczych marzeniach, tylko szatańska mieszanka pełna pasji. Poza tym to klasyka literatury "kuchennej" - każdy rozdział powiązany jest z konkretną potrawą (przepisy są podane - oryginalne meksykańskie dania, całkowicie awykonalne, ale fascynujące). Polubiłam bardzo główną bohaterkę, która na szczęście nie idealizuje swego Romea, tylko potrafi trzeźwo nazwać go mięczakiem (za jakiego i ja go uważam). Polubiłam nawet bezwzględną Mamę Elenę, która rządzi farmą i rodziną twardą ręką, nie oglądając się na cudze uczucia, ale za to potrafi powstrzymać najazd rebliantów. Esquivel jest mistrzynią kobiecych portretów - mężczyźni zdecydowanie schodzą na drugi plan.
Jedyny minus (dla mnie) to zakończenie - wolałabym inne. Poza tym straszliwie nie lubię w fabule nagłych przeskoków w czasie. Gdyby autorka zechciała opisać te brakujące lata, zamiast je skrótowo wspomnieć, powieść byłaby zdecydowanie grubsza, a ja mogłabym spędzić z bohaterami znacznie więcej czasu, czego bardzo bym sobie życzyła.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Winter is coming... Tym razem w komiksie.
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...
-
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...
-
Cztery lata wierni czytelnicy Jeżycjady odczekali się na przyjazd Magdusi do Poznania. Ja też czekałam. Oczekiwanie dłużyło mi się niemi...
-
Moje pierwsze zetknięcie z Jane Eyre było całkiem nieświadome. W wieku kilku lat oglądałam z rodzicami jakiś film i jedyne co z niego zapami...