Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróże. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróże. Pokaż wszystkie posty

1 kwietnia 2013

Skarby przeklęte

Wczoraj przypadkiem dojrzałam w telewizji informację o katastrofie w rezerwacie nosorożców w RPA - rozbił się tam helikopter z pięcioma żołnierzami chroniącymi zwierzęta. Jeszcze dwa tygodnie temu byłaby to dla mnie tylko jedna z wielu informacji, którą człowiek rejestruje na krótką chwilę, a potem szybko zapomina. I dobrze. W końcu jaką dawkę dziennych nieszczęść, na które nie mamy wpływu, możemy znieść? Umysł uczy się filtrować takie niusy albo popadamy w obłęd. Mnie jednak akurat ta wiadomość wyjątkowo zapadła w pamięć, a to przez niedawno przeczytaną książkę. Tylko co ma wspólnego reportaż o poszukiwaczach skarbów, czyli "Gorączka" Tomka Michniewicza, z rezerwatem chroniącym nosorożce?


Tomka Michniewicza poznałam przy okazji "Samsary", opisującej jego backpackerskie przygody w Azji. Autor i jego dzieło wzbudzili moja sympatię i obiecałam sobie, że po kolejną książkę też sięgnę. Dotrzymanie obietnicy trudne nie było, jako że tematem następnej książki okazały się skarby. Kto się temu oprze?

Druga wyprawa z Tomkiem (niech mi Autor wybaczy, to nie przez brak szacunku, ale ciężko mi się posługiwać jego nazwiskiem, biorąc pod uwagę, że sam podpisuje się zdrobnieniem, a do tego mam nieodparte skojarzenia z bohaterem serii Szklarskiego) okazała się równie udana, co pierwsza. Styl jest żywy, lekki i świeży. Nie należy oczekiwać poważnego reportażu i głębokiej analizy problemu wydobycia skarbów w świecie, w końcu to opis przygód własnych, niemniej Autor nie ogranicza się do przytoczenia kilku soczystych historii, ale rzetelnie sprawdza wszystkie informacje, które podaje, wiele z nich nawet na własnej skórze...

A historie są zaiste soczyste, prawie jak z Indiany Jonesa, ale prawdziwe - mamy tu i złoto z hiszpańskich kopalni, ukryte na odludziu, i zatopione statki, wypełnione po brzegi skrzyniami pełnymi bogactw, mamy szaleńców, którzy poświęcają życie (często cudze) dla zaznaczonych na starych mapach krzyżyków, normalnych ludzi, których pasja poszukiwania wpędziła w obłęd oraz profesjonalne firmy o gigantycznym budżecie, które zajmują się wyłącznie wydobywaniem skarbów. Mamy też sporo tajemnic, które Autor sygnalizuje, ale których zdradzić nie może, bo poszukiwania skarbów to proceder bardzo niebezpieczny i często nielegalny - można o tym poczytać w ciekawym wywiadzie z Tomkiem Michniewiczem TUTAJ.

Spokojnie, zaraz dojdę i do nosorożców.

Ostatnia część książki dzieje się w Afryce. Tomek i jego przyjaciel dotarli tutaj w tym samym, co powyżej, celu - czyli znaleźć poszukiwaczy skarbów i opisać ich działalność. Ale im jakoś nie wyszło. Czytając, miałam wrażenie, że ta część bardzo tematycznie nie pasuje do reszty książki, choć da się ja podciągnąć pod "gorączkę złota". Po jakimś tygodniu od skończonej lektury przyznaję jednak, że pasująca czy nie, jest to jednak ten fragment książki, który najbardziej mnie poruszył i zapadł w pamięć. Zaczyna się od wstrząsającego opisu życia we współczesnym RPA - w podróży Tomkowi towarzyszy przyjaciel, który w tym kraju spędził dzieciństwo, jeszcze za czasów "szczęśliwych białych" i zderzenie ze współczesnością jest brutalne. Niby już trochę wiem, czytałam i oglądałam, na temat sytuacji w tym państwie, ale nadal uwierzyć mi trudno, jak bardzo ludzie potrafią postarać się, żeby zorganizować sobie piekło.

Ostatnia wyprawa Autora zawiodła go do rezerwatu w Imire, w Zimbabwe. Wstrząsająca masakra, która się tu wydarzyła, sprawia, że Autor świadomie decyduje sie porzucić temat skarbów i zaangażować w całkiem inną działalność. Choć z drugiej strony - tu złotem są dzikie zwierzęta, ich kły i kości, które można przerobić na drogie pamiątki dla bogaczy albo bezużyteczne pseudolecznicze specyfiki. Można więc uznać kłusowników za miejscowych "poszukiwaczy złota" - w każdym razie zostali opętani gorączką, która odebrała im ludzkie cechy. Chwała Autorowi, że on jednak ludzkie cechy wykazał i zaangażował się w pomoc - więcej szczegółów TUTAJ. Szczegółów opisywać nie będę, sięgnijcie po książkę.

27 listopada 2012

Czy Chińczycy jedzą kaczkę po pekińsku?



To właśnie ta książka, o której dwa wpisy temu pisałam, że ją tak dłuuugo czytałam. Ale wina leży tylko po mojej stronie, bo sama lektura świetna i warta polecenia. Nie jestem specjalną fanką kuchni chińskiej, przed lekturą niewiele o niej wiedziałam, ale ogólnie lubię czytać o Dalekim Wschodzie i chyba dlatego po nią sięgnęłam. Słusznie zrobiłam, bo Autorka pod pretekstem omawiania jedzenia zafundowała mi szaleńczą podróż po Państwie Środka, nie tylko geograficzną, ale i w czasie.

Fuchsia Dunlop wyjechała do Chin na stypendium - mające wiele wspólnego z polityką Chin, a zupełnie nic z kuchnią - w czasach, kiedy wjechać do tego kraju wcale nie było łatwo. Szybko jednak znudziła się zajęciami, na które miała uczęszczać. Zafascynowało ja za to chińskie jedzenie - a ponieważ była osobą, która zawsze lubiła gotować, doszła do wniosku, że to jest właśnie to, co chce robić profesjonalnie.  Rzuciła się więc w wir badań organoleptycznych - odwiedzając uliczne stragany, małe knajpki, uznane restauracje i prywatne domy. Co więcej - jako jedyna Europejka i kobieta ukończyła profesjonalną szkołę dla chińskich kucharzy (i od tego czasu nie rozstaje się ze swoim kuchennym tasakiem). Wielokrotnie wracała do Chin, co pozwoliło jej przyjrzeć się intensywnym przemianom, jakim kraj poddał się przez ostatnie lata (choćby wyburzenie wielu starych zabytkowych uliczek i budynków na rzecz nowoczesnej, betonowej infrastruktury). Przemierzyła kraj - może nie wzdłuż i wszerz, bo trudno obejrzeć całe Chiny, zważywszy ich rozmiar - ale prawie. Odwiedziła zarówno Pekin, jak i odległe wioski, w których Europejkę ogląda się jak dziwo. Mogła dzięki temu zaprezentować niesamowitą różnorodność tego ogromnego kraju - trudno tak naprawdę mówić o jednej kuchni chińskiej, bo każda kraina różni się niekiedy drastycznie od drugiej. Chińczycy z Południa nie wezmą do ust pożywienia z Północy i vice versa. Zachód i Wschód to dosłownie przeciwległe bieguny, a pomiędzy jest jeszcze cała masa mniejszości narodowych z własną kuchnią i - przy okazji - kulturą. Zresztą, co tu mówić o krainach i narodach, skoro swoja oryginalną kuchnię ma jedno "miasto", a dokładnie Zakazane Miasto - bo i pałac cesarski odwiedziła Fuchsia, omawiając przy okazji niezwykłą historię jego mieszkańców i ich posiłków.

Autorka wiele miejsca podkreśla rozważaniom na temat różnic kulturowych, które sprawiają, że przysmaki jednego narodu są całkiem niejadalne dla drugiego. W ocenie nie-Azjatów Chińczycy jedzą wszystko. Jeśli chodzi o spożycie mięsa jest to całkowita prawda - żadna część zwierzęcia nie pozostaje zmarnowana. Dość dużo czasu zajęło więc Fuchsii przyzwyczajenie się do smaku i konsystencji fragmentów, które w Europie wędrują prosto do kosza.Osiągnęła stan, w którym jest w stanie z apetytem skonsumować gąsienicę, więc można uznać, że nic co chińskie nie jest jej obce. Także samo przyrządzanie potraw może być dla ludzi spoza Chin szokujące - zwierzęta nie są uznawane za istoty żywe, określa się je mianem "ruszających się przedmiotów", dlatego Chińczycy nie mają oporów przed obdzieraniem ich ze skóry i patroszeniem na żywca - w końcu chodzi o to, żeby "surowiec" był jak najświeższy. Sama Fuchsia po przekroczeniu wszelkich barier kulturowych była w stanie patrzeć na taki proces spokojnie oraz skonsumować każde żywe stworzenie, łącznie z psem i kotem. W epilogu książki przyznaje jednak, że po latach prowadzenia tych doświadczeń, które miały na celu wyprzeć z niej europejskie uprzedzenia, jest coraz bliższa myśli o przejściu na wegetarianizm.

Polecam książkę wszystkim zainteresowanym nie tylko kuchnią, ale i samym krajem i jego kulturą. Niby coś już wiedziałam, coś czytałam, a jednak dopiero dzięki tej lekturze dotarło do mnie, jak ogromny, niezwykły i skomplikowany jest to kraj. Pojęłam, że pojąć go nie sposób...

10 czerwca 2012

Z wizytą u Sienkiewicza. Cztery Marie.

Pierwszą mu odebrano.
Druga umarła.
Trzecia go porzuciła.
Czwarta go przeżyła.

Przedziwne życie uczuciowe miał Sienkiewicz. Cztery razy Amor połączył go z kobietą o imieniu Maria. Ponieważ z trzema z nich był żonaty, śmiano się, że w ten sposób powrócił do swojej ulubionej formy literackiej - trylogii. Śmiać się jednak nie wypada, bo słynny pisarz przeżył na tym polu sporo dramatów.

Pierwsza była delikatna panienka, lat 19 - Maria Keller, zwana Milą. Młodzi byli zaręczeni, szykowano ślub, ale przyszłych teściów doszły słuchy o częstych wizytach pisarza w domu Heleny Modrzejewskiej. Podejrzewano romans z aktorką, trudno powiedzieć, czy słusznie. Ojciec narzeczonej zmusił córkę do zerwania zaręczyn, co oboje młodych wpędziło w depresję. Maria nigdy nie wyszła za mąż.








Dopiero 5 lat później Henry oświadczył się kolejnej kobiecie - Marii Szetkiewiczównej - ale nie od razu został przyjęty. Po kolejnych 2 latach odbył się ich ślub. Przeżyli wspólnie cztery wspaniale lata, kochali się do końca, który nastąpił zbyt szybko. Maria zmarła na gruźlicę. Pozostawiła Henrykowi dwoje dzieci.







Po siedmiu latach 46-letni wdowiec wpakował się w aferę sercową, która długo potem bawiła arystokracje na salonach. Pewna zaradna dama, Helena Wołodkowicz, podsunęła mu swoja młodziutką, 18-letnią przybraną córkę, Marię Romanowską. Marynuszka była zdaje się w tym romansie dość bierna, a pierwsze skrzypce grała jej matka. Sienkiewicz początkowo się bronił, twierdząc, że jest za stary na męża młodej dziewczyny, ale w końcu uległ i po roku nastąpił ślub. Małżeństwo przetrwało około 6 tygodni. Żona opuściła męża w trakcie podróży poślubnej. Dlaczego odeszła i czemu właściwie go poślubiła nie wiadomo - tej informacji nie udało się zdobyć nawet synowi Marynuszki (z drugiego małżeństwa, też zresztą niedługiego). Skandal w każdym razie był ogromny. "Podczas podróży poślubnej Sienkiewicz tak przestraszył albo, co gorsza, nie przestraszył niewinnej panienki, że ta zwiała mu wprost w objęcia zdumionej matki" (to relacja Magdaleny Samozwaniec).


W wieku 58 lat wreszcie Henrykowi się poszczęściło. Poślubił swą cioteczną siostrzenicę, 42-letnią Marię Babską, którą nazywał Markiem. Ślub odbył się w tajemnicy, tylko w gronie najbliższych. Chyba Henryk zraził się do hucznych fet po ośmieszającej historii z Romanówną. Od przyjaciół otrzymał życzenia takiej treści:  "Obyś był taki męski jak ona babska".

Tak naprawdę miał szansę stworzyć z nią udany związek 15 lat wcześniej. Panna Maria bowiem oświadczyła się wujowi i nawet została przyjęta, ale zaręczyny zerwano. Być może było dla Henryka zbyt wcześnie po śmierci pierwszej żony. Mówi się jednak, że wina leżała po stronie szwagierki Henryka, siostry jego pierwszej żony, która w domu Sienkiewicza miała ogromne wpływy, dbając o wychowanie jego dzieci. Tak czy inaczej, w 1904 r. związek wreszcie stał się faktem i państwo Sienkiewiczowie przeżyli wspólnie 12 szczęśliwych lat, aż do śmierci pisarza.


Jeśli mamy być skrupulatni, to była także piąta Maria - Radziejewska, trzydzieści lat młodsza od pisarza dziennikarka. Romans roku 1899 trwał jednak krótko, wymienili ze sobą kilkanaście listów, na ostatnie Henryk nie odpowiedział. Ponoć z zachowanego pamiętnika Marii wynika, że była w nim naprawdę zakochana.








Ten wpis to pokłosie mojego weekendowo-urodzinowego wyjazdu w Góry Świętokrzyskie, przy okazji którego odwiedziłam dworek Sienkiewicza w Oblęgorku. To urocze miejsce pisarz otrzymał w prezencie od polskiego społeczeństwa jako wyraz uznania za zasługi na polu literatury. Wielu przypina obecnie Sienkiewiczowi łatkę pisarza klasy B, zapominając jak niezwykle ważną postacią był dla swoich współczesnych rodaków. Wystarczy zerknąć do dworkowych wnętrz, żeby uświadomić sobie, że był prawdziwym "celebrytą" swoich czasów. Ściany, półki i biurka uginają się od prezentów nadsyłanych mu ze wszystkich stron, także spoza granic Polski. Od rycin i obrazów z ilustracjami do jego powieści, przez pamiątkowe rzeźby (na jednej jest nawet sam Sienkiewicz w złotym wieńcu laurowym) po drewnianą malowaną skrzynię wypełnioną pierwotnie głowami cukru i z życzeniami, by jego życie zawsze było słodkie. Ale otrzymywał nie tylko takie "drobiazgi" - od nieznajomego, który podpisał się jako Pan Wołodyjowski, dostał kilkanaście tysięcy rubli. Odmówił przyjęcia, a ostatecznie przeznaczył je na fundusz pomocy. Odmówił także przyjęcia pewnej posiadłości od wielbiciela swoich powieści, który zapisał mu ją kosztem własnych dzieci.

Dworek od frontu

Zwiedzanie Oblęgorka gorąco polecam - nie dość, że miejsce piękne i zadbane, wstęp niedrogi, a pracownicy mili, to jeszcze każdy zwiedzający otrzymuje audioprzewodnik. Ten rzadko spotykany w polskich muzeach gadżet zdecydowanie poprawia jakość zwiedzania. Wyszłam ze świadomością, że rzeczywiście czegoś się dowiedziałam, a nie tylko pogapiłam na ładne przedmioty :)

I od strony ogrodu

3 stycznia 2012

Trzech panów z telewizji

Kiedy kilka lat temu byłam w UK, zadziwiło mnie pewne książkowe zjawisko. Półki w księgarniach pełne były mianowicie nie powieści, ale autobiograficznych "dzieł" celebrytów, czyli ludzi znanych z tego, że są znani. Królowała książka niejakiej Jordan, kobiety słynnej z dużego i sztucznego biustu, plastikowej urody i dziwnie nazwanych dzieci. Zaraz za nią plasowały się biografie uczestników Big Brothera. Patrzyłam na to z osłupieniem i przyznaję, że przez to do dziś dość krytycznie podchodzę do rzekomego zaawansowanego czytelnictwa na wyspach. Czytają tam dużo, ale co czytają, to już inna sprawa...


Ostatnio ta moda dotarła też do nas, i zamiast ze szklanego ekranu, niektórzy ludzie zaczęli gapić się na nas nas z księgarnianych półek. A to Rock-Mann, a to Niedźwiedzki, a to Pani Prezydentowa. Chyba działa tu znana zasada, że ludzie najbardziej lubią to, co już znają, więc nazwiska słyszane wielokrotnie i znane twarze przyciągną ich nawet do księgarnianych półek.

Sama ostatnio sięgnęłam po dwa dzieła stworzone przez ludzi o nazwiskach spoza literackiego panteonu. Panami M. podzieliła się ze mną znajoma osoba, a Kutz zaatakował z bibliotecznej półki. W obu przypadkach wrażenia są dość mieszane.

Piwne opowieści

Książka Manna i Materny wydana jest jak marzenie - gruby matowy papier, pancerna okładka, kolorowe zdjęcia, pomysłowy skład. Wiekopomne to dzieło ma szansę przetrwać stulecie. Żeby tak Szekspira wydawali,ale nie... (pewnie nie zasłużył ;) ) Inna sprawa, że stylistyka miejscami zgrzyta, więc nie wiem, czy na redakcję językową poświęcono dostatecznie dużo czasu, bo chyba autorzy nie są aż takimi literatami, żeby pewnych niezgrabności nie można było wygładzić.

Co z treścią? Wyobraźcie sobie wieczór ze znajomymi przy piwie, pomiędzy którymi dwaj panowie M. snują opowieści zaczynające się od "A pamiętasz...". Jest miło, wesoło, co prawda niczego nowego się nie dowiadujecie, ale przynajmniej wieczór szybko płynie. Tu kabarecik na "Batorym", tam zmagania szarego człeka PRLu z amerykańskim hotelem pięciogwiazdkowym. Sympatyczna gawęda, tylko po wyjściu nie możecie sobie przypomnieć ani słowa. Taki to typ książki mniej więcej.

Autorzy opisują kilka swoich podróży, czasem wspólnych, czasem nie, zarówno służbowych, jak i prywatnych. W różnych krajach bywali, więc trochę anegdot się uzbierało, a miejsca pomiędzy nimi wypełnili całą masą kompletnie nieistotnych szczegółów. Da się to czytać bezboleśnie i nawet jest to czynność relaksująca. Znośna lektura pomiędzy poważniejszymi książkami, ale w żadnym wypadku nie obowiązkowa.

Ciekawy cytat - dlaczego powstała ta książka:
"Uczciwie stawiając sprawę, napisaliśmy ją z powodu kasy. [...] To nie jest elegancki powód, ale prawdziwy" (s. 248).
"Poza tym wszyscy, którzy nie mieli o czym napisać książek, już je napisali. Nie mamy zamiaru wlec się w ogonie" (s. 253).
 Za szczerość - gorące oklaski.


Wódka i śledzik

Opowieść Kutza jest znacznie bardziej mięsista, więc i napoje poważniejsze są wymagane do jej wysłuchania ;) W porównaniu z książką duetu na M. "Piąta strona..." wypada znacznie lepiej. Napisana jest ładnym literackim językiem. Przybliża świat niby nam znany, a jednak całkiem obcy - pozwala sobie uświadomić do jakiego stopnia Śląsk jest krainą odległą od Polski. Szczególne brawa za rozpoczęcie w gwarze, szkoda, że dość szybko zaczyna ona zanikać i tylko od czasu do czasu pojawia się mimochodem jakieś słówko.

Wspomnienia o tym świecie, nadal odrębnym, ale jednak zanikającym, są warte poznania. Kutz opisuje swoje dzieciństwo i młodość, rodzinę, sąsiadów, przytacza anegdoty o przodkach i bolesne historie wojenne. I niby wszystkie składowe są takie, jakie lubię, i do niczego nie mogę się przyczepić, ale jednak była to nużąca lektura. Dość chaotyczne skakanie po temacie męczyło mnie i ciężko mi się było skupić na treści. Czytałam ją długo i z doskoku. Chętnie sięgnęłabym teraz za to po "Czarny ogród" Małgorzaty Szejnert, bo wiem, że od jej książki na zbliżony temat nie mogłabym się oderwać.

Zrażał mnie też trochę wyzierający spomiędzy wierszy szowinizm autora. Nic agresywnego, ale traktowanie kobiet jako uroczego dodatku do ludzkości właściwej nie budzi mojego szczególnego entuzjazmu.

Wydanie ponownie zasługuje na oklaski - bardzo staranne, piękny żółtawy papier (łatwiej się czyta niż z białego), wysmakowana okładka. Doskonały pomysł, z umieszczaniem słowniczka śląskiej gwary na marginesach - nie trzeba było przerywać lektury, żeby zrozumieć "obce" słowa.

Polecam zainteresowanym tematem.

Ciekawy cytat - o książkach:

"Dzięki pojawieniu się Kamila Sienickiego w Szkole Powszechnej numer 6 w Roździeniu, a co za tym idzie, dostępności biblioteki jego matki, stawaliśmy się na naszym pogranicznym polsko-niemieckim zadupiu domorosłymi inteligentami. Bo człowiek w połowie bierze się z książek" (s. 111).

11 października 2011

Samsara, czyli nieustanne wędrowanie


Samsara to przyjemna lektura. Lekka, zabawna, bezpretensjonalna - dobra na wakacje. Przyznaję jednak, że spodziewałam się po niej czegoś innego niż otrzymałam. Po niesamowicie entuzjastycznych recenzjach (przytoczonych tu) oczekiwałam trochę reportażu, a trochę traktatu o filozofiach i religiach Wschodu. Tymczasem, jest to po prostu kolejna relacja z podróży. Głównymi bohaterami opowieści są Autor i jego towarzysze - nie tubylcy. Michniewicz opisuje przygody przeżyte podczas wycieczki do Azji, okraszając relację mnóstwem anegdot, dygresjami z poprzednich podróży, ciekawostkami, odrobiną informacji o kulturze i obyczajach.

Czyta się to (a w moim przypadku słucha) znakomicie. Autor ma lekkie pióro i duże poczucie humoru (i potrafi się śmiać z samego siebie, chociaż czasem zwycięża postawa "ja - wielki podróżnik"). Widać, że uwielbia być w drodze i doskonale czuje się w Azji. Zgrabnie opisuje swoje perypetie - przygoda to może za duże słowo, choć parę tych też się trafiło. Słuchając, mogłam się choć przez chwilę poczuć, jakbym siedziała na dachu autobusu (od ośmiu godzin, cała zakurzona, w prażącym słońcu i tłoku, podczas gdy kierowca właśnie bierze ostry wiraż nad przepaścią) i beztrosko jechała w nieznane.

Jeżeli jednak ktoś szuka źródła wiedzy, to może się na Samsarze zawieść.  Ja byłam rozczarowana, kiedy w części o Indiach znalazłam te same informacje, co w Jadę sobie Filipczak i Moich Indiach Kreta (przy czym Jadę sobie zdecydowania dostarczyło mi najwięcej wiedzy). Nigdy w Indiach nie byłam, a kraj "spory", więc miałam nadzieję, że jednak dowiem się czegoś nowego. Na szczęście podroż Michniewicza okazała się zakrojona bardzo szeroko - poza Indiami odwiedził także Nepal (tam zaczęła się cała podróż), Laos, Tajlandię, Malezję, Wietnam... Wszystkich nie pamiętam, a audiobooka nie da się przekartkować ;) Dzięki temu trochę nowej wiedzy udało mi się uzyskać, bo o tych krajach wiem niewiele.

Parę rzeczy skrzętnie wynotowałam sobie w pamięci. Mianowicie, gdyby kiedyś zagroziła mi podróż do Azji, będę pamiętać, żeby nigdy-przenigdy nie jechać na słoniu i nie wspierać tego bestialskiego procederu (z trudem wybaczyłam przy tym fragmencie Autorowi jego brak reakcji poza wewnętrznym zżymaniem się). Na pewno nie zjem płetwy rekina (mało prawdopodobne, nawet gdybym nie dowiedziała się z książki, jak się ją zdobywa). No i nie będę próbować spontanicznie żywić się w chińskich restauracjach...

Podsumowując, dla rozrywki polecam, sama chętnie przeczytam kolejną relację Michniewicza. Żądnych zaawansowanej wiedzy i głębszej analizy uprzedzam, że to nie ten typ literatury. Książka przyda się za to osobom mającym chęć na "backpackerską" wyprawę. Michniewicz może nie udziela wprost zbyt wielu porad, ale z jego doświadczeń można wyciągnąć wnioski dla siebie. Na końcu zamieszcza zaś dodatek, za który jestem mu bardzo wdzięczna, przedstawiający mroczny wpływ turystyki na Azję. Dobrze, żeby entuzjaści podróży mieli świadomość skutków ubocznych swoich wesołych wypraw.

Bardzo podobał mi się audiobook - naprawdę świetnie przeczytany przez Macieja Orłowskiego (czułam się, jakby sam podróżnik opowiadał o swoich przygodach) i ilustrowany fragmentami autentycznych muzycznych nagrań z podróży (rewelacja). Na oficjalnej stronie książki zamieszczone są bardzo ładne zdjęcia ilustrujące podróż.

Tomek Michniewicz

21 lipca 2011

Podróżować po świecie w poszukiwaniu prawdy

To z pewnością jedna z najważniejszych książek, jakie do tej pory przeczytałam. Może dlatego tak ciężko mi o niej pisać i zbieram się do tego od tygodnia.

W tej książce jest wszystko. Narodziny i śmierć, miłość, rodzina, przygoda, pasja, podróże, wojny i przede wszystkim - życie.
Tiziano Terzani (1938-2004) to włoski reporter, który przez wiele lat był korespondentem w Azji. Przez całe życie robił to, co kochał - podróżował i pisał o tym.
Koniec jest moim początkiem
to jego ostatnie dzieło.

Książka ma formę wywiadu przeprowadzonego ze stojącym nad grobem, chorym na raka Terzanim przez jego syna, Folco.  

 Tak, to jest koniec, ale także początek historii, która jest moim życiem, o którym z przyjemnością z tobą porozmawiam, abyśmy sprawdzili razem, czy summa summarum był w nim jakiś sens. (s. 16)



W przepięknym Orsigna ojciec opowiada synowi swoje życie, od biednego dzieciństwa we Włoszech, przez Afrykę, wojny w Wietnamie i Kambodży (po których nie chciał już dłużej zajmować się polityka, twierdząc, że ludzie i tak nie uczą się na błędach), Chińską Republikę Ludową (był jednym z pierwszych zachodnich dziennikarzy, którego tam wpuszczono... a potem wyrzucono), Japonię (która wywołała u Terzaniego depresję), Tajlandię (mieszkał tam z rodziną w domu na palach, a w wodnym ogrodzie mieszkał mięsożerny żółw) i Indie. Jego opowieść kończy dopiero... śmierć. Terzani zaczynał jako korespondent wojenny, ale fascynowała go raczej kultura i - zwłaszcza pod koniec - życie duchowe. Na starość uczył się medytacji, mieszkając w lesie z pewnym pustelnikiem, ale ostatecznie zdecydował, że może wyrzec się wszystkiego z wyjątkiem rodziny. Wrócił więc z nią do Włoch i w ten sposób jego życie zatoczyło koło - dzięki tej lekturze możemy znaleźć się w samym jego środku.

Przy tak barwnym życiorysie nic dziwnego, że czytelnik ma wrażenie, jakby gnał w szalonej podróży przez pół świata. Są tu jednak nie tylko chronologicznie spisane losy Autora, ale też jego przemyślenia na wiele tematów: wojny, miłości i zwłaszcza, śmierci.  Koniec...  to niemal filozoficzny traktat o sensie życia, spisany przez człowieka, który wyrusza w swoją ostatnią podróż - ze spokojem, którego na razie mogę mu tylko zazdrościć.

O bezsensie konsumpcjonizmu:
Uczciwie trzeba przyznać, że świat jest cudowny, nic na to nie można poradzić, po prostu cudowny. Jeżeli jesteś w stanie poczuć się częścią tego cudu - nie ty, który masz dwie ręce i dwoje oczu, ale jeżeli esencja ciebie samego czuje się częścią cudu - czegóż mógłbyś chcieć więcej? Czego? Nowego samochodu? (s. 459)

O rezygnacji z pracy korespondenta wojennego:
- Już nie chciałeś jeździć i patrzeć?
- Właśnie, nie chciałem. Dlatego, że już widziałem: wszystko jest identyczne, jednakowe. Folco, trzydzieści lat potem jedziesz do Iraku - ja tam nigdy nie byłem, ale czytam, co piszą moi młodsi koledzy, i widzę dokładnie to samo, co działo się w Wietnamie. Przyjeżdża ktoś, robi konferencję prasową i mówi: "Wrogowie. Dziś zabiliśmy ich dwudziestu czterech, byli źli! Znaleźliśmy ukrytą broń. Mieli tez milion dinarów..." (s. 155)

Wypatrzyłam tę książkę w księgarni (nie znałam wtedy nazwiska Terzani), zafascynował mnie jakiś fragment na początku i potem dostałam ją od T. pod choinkę. Bardzo długo leżała na półce,  zaczęłam czytać, pierwsza część o dzieciństwie we Włoszech wydała mi się beznadziejna i Koniec... wrócił na półkę. Na szczęście sięgnęłam po nią kolejny raz i przepadłam. Dawkowałam ją sobie, żeby starczyło na dłużej i żebym miała czas przemyśleć to, co przeczytałam. Śmiech mieszał się ze łzami, a zachwyt z bólem. T. może potwierdzić, że przez kilka tygodni co drugie zdanie zaczynałam od: "W tej książce, którą teraz czytam...".

Lojalnie uprzedzam, że forma jest początkowo dość trudna. Wywiad spisano bardzo dosłownie, z zaznaczeniem wszystkich przerw, westchnień, uwag o jedzeniu itp. Wypowiedzi są - jak to zwykle w prawdziwych opowiadaniach bywa - czasem niespójne, rozłażą się w dygresje, czasem autor ma problemy z przekazaniem tego, co ma na myśli. Jednak, kiedy już się człowiek wciągnie, czyta się świetnie. 

Teraz pozostaje mi tylko poznać wszystkie reportaże Terzaniego, a potem w nieskończoność wracać do Końca, który jest moim początkiem.

Tiziano Terzani
Koniec jest moim początkiem
Zysk i ska 2010
ss. 576

PS. Mam nadzieję, że ostatnia podróż Terzaniego jest równie ciekawa, jak wszystkie poprzednie.






Cytat w tytule posta, s. 159.

EDIT:
W 2010 r. powstał niemiecki film na podstawie tej książki: Das Ende ist mein Anfang (zwiastun)  - nie bardzo wyobrażam sobie jak można zrobić ekranizację wywiadu, ale niech będzie. Zdjęcia ma bardzo ładne, może kiedyś obejrzę (choć nie podejrzewam, żeby pojawił się w Polsce).

23 kwietnia 2011

Kret w Indiach

No, uczucia to mam, szczerze pisząc, mieszane. Swego czasu poniewierał się ten Kret nie tylko po Indiach, ale i po wszystkich blogach, naczytałam się pochwał i spodziewałam się nadzwyczajności. Nadzwyczajności nie było. Było... różnie.

Jeśli chodzi o Indie, to jestem nieco poduczonym laikiem. Tzn. sama nie byłam, ekspertem nie jestem, coś tam wiem, ale nie za dużo. Liczyłam, że relacja osoby, która w Indiach była wielokrotnie, w istotny sposób zwiększy moją wiedzę, ale tak się nie stało. Jakieś 3/4 informacji zawartych w książce jest na tyle podstawowych, że nawet ja je znam. Pozostała ćwiartka jest interesująca.

Poczytałam np. co nieco o Bhutanie, małym, odciętym od cywilizacji zachodniej, ale szczęśliwym kraju. Chętnie będę zgłębiać dalej ten temat. Dowiedziałam się, ile ciekawych rzeczy Hindusi umieją zrobić z - excusez le mot - krowiej kupy. Poznałam parę indyjskich mitów - a o tamtejszej mitologii niewiele wiem. Szczególnie wdzięczna jestem za historię o tysiącu polskich sierot adoptowanych przez maharadżę - kiedyś coś mi się obiło o uszy, ale zdążyłam zapomnieć. A jest to fakt na tyle fascynujący, że jeśli kiedykolwiek napiszę powieść, to będzie bazować na tamtych wydarzeniach.

Z negatywów - drażnił mnie styl Autora, w tym obsesja odwoływania się do Krzyżaków, co chyba miało być zabawne (generalnie w miejscach, które miały być zabawne, zgrzytałam zębami), a także nazbyt łopatologiczny wykład. Brakowało jakiejś głębszej analizy, chociaż w sumie tytuł jej nie sugerował. "Moje Indie", czyli moje subiektywne obserwacje... Gdybym nie czytała wcześniej książki Marzeny Filipczak, z lektury wyciągnęłabym wniosek, że jedyną niedogodnością dla turysty w Indiach jest upał. No, ale Autor mieszkał w prywatnych domach, nie w hotelach, więc zna Indie pod nieco innym kątem. Jednak w takim przypadku chciałabym dowiedzieć się więcej na temat życia codziennego w tymże prywatnym domu, a takie informacje też pojawiały się skąpo.

Dalsze minusy odnoszą się w sumie bardziej do wydawnictwa - w bardzo wielu miejscach informacje się powtarzały - wydaje mi się, że wyeliminowanie takich  niedociągnięć to rola redaktora właśnie. Co gorsze, sporo jest innych typowo redakcyjnych niedoróbek, np. na stronie 90. znajdujemy informację: "o tym więcej w o kobietach w Indiach" - rozumiem, że to odsyłacz do rozdziału dotyczącego kobiet w Indiach, ale nikt mi nie wmówi, że to poprawna składnia (zwłaszcza, że rozdział o kobietach nosi tytuł "Parę zdań o życiu kobiet w Indiach"). Więcej było takich kwiatków, ale dobiło mnie słówko "beszcześcić" (sic!), s. 95. Wstyd, Świecie Książki, wstyd.

Aha, plus jeszcze za zdjęcia, którymi książka jest ilustrowana bogato. Polecam laikom, zainteresowanym Indiami.

19 kwietnia 2011

Jadę sobie palcem po mapie

Marzena Filipczak
Jadę sobie. Azja. 
Przewodnik dla podróżujących kobiet
Poradnia K, 2009
audiobook
czyta Maria Peszek

Indie mnie fascynują. Ćwiczę jogę, uwielbiam indyjską kuchnię, czytam o ayurwedzie i w ogóle. Wizualnie też mi się podoba. Filmów z Bollywoodu może nie oglądam, ale muzyki zdarza mi się sporadycznie słuchać, a i pokaz tańca chętnie obejrzę. (Swoją drogą, bharatanatyam to najtrudniejszy taniec EVER, a w każdym razie najtrudniejszy, jakiego próbowałam się uczyć. Balet to drobiazg.) A jednak podróż do Indii nigdy nie była moim marzeniem. Żebym się tak miała spakować, wsiąść w samolot i ruszyć... Eee, nie. Za leniwa jestem na to. Koszmarny klimat, choroby, tłok, robale... Za to uwielbiam czytać o ludziach, którzy się do Indii wybrali. Najlepiej, żeby jeszcze zdjęcia były. Pełnia szczęścia. Oni się umęczyli, a ja mam z tego samą przyjemność oglądania, czytania i podziwiania ;)

Nic dziwnego, że złapałam się za "Jadę sobie" Marzeny Filipczak. Ale nie był to powód jedyny. Autorka napisała książkę o podróży, którą odbyła całkowicie samodzielnie - a ja bardzo lubię podróżować sama. Co prawda na krótszych trasach, niemniej byłam ciekawa, jak wygląda organizacja takiego wyjazdu. Poza tym urzekło mnie to autko na okładce :)

Zaczęło się dobrze, bo od karaluchów wielkości palca, które włażą do plecaka, jak się go nie zamknie i potem podróżują na gapę. Już się ucieszyłam, że to nie ja tam pojechałam, a potem było jeszcze lepiej. Hotele, które mają ściany z desek z takimi szparami, że można sobie przez nie oglądać ulicę, dziury w podłogach w ramach toalety, rajd rozsypującymi się autobusami w upale (jeśli wcześniej uda się jakimś cudem kupić bilet) i jedzonko, które pozwala na nowo zrozumieć znaczenia słowa "ostre". Ale to nie jest tak, że Autorka marudzi - to tylko ja się lubuję w takich opisach ;) 

Książka, jak wskazano w tytule, jest przewodnikiem dla podróżujących kobiet (zresztą podejrzewam, że i mężczyznom się przyda). Składa się z dwóch części - pierwsza to rodzaj dziennika z podróży, jest ułożona chronologicznie, druga - wskazówki praktyczne, są podzielone wedle tematu, np. zdrowie, pieniądze, bezpieczeństwo itp. Autorka postawiła sobie za cel pokazanie, jak można podróżować po Azji samotnie, tzn. niekoniecznie solo, ale na własną rękę, bez biura podróży. Z tego względu skupia się nie na opisach zabytków, zachwytach nad przyrodą albo analizach kulturowych, ale nad praktyczną stroną podróży. Dzięki temu można się dowiedzieć, co zrobić, gdy na dworcu autobusowych obskakuje cię tłum rikszarzy i każdy chce cię zawieźć do własnego hotelu lub jak zamówić posiłek wegetariański, który nie wypala gardła. Rzecz jasna pojawiają się też ciekawostki turystyczne, ale niejako na drugim planie. Żeby nie zmylił Was mój wstęp - Autorka podróżuje nie tylko po Indiach, ale też po Borneo, Malezji, Kambodży, Wietnamie i Tajlandii.

Całość jest napisana lekko i sympatycznie, z ogromną dozą poczucia humoru. Autorka nie uważa się za guru podróżowania, bo była to jej pierwsza tak długa samotna podróż poza Europę i wiele się nauczyła na własnych błędach. Daje jasne, przetestowane na sobie samej wskazówki, pomocne wszystkim mniej zaawansowanym podróżnikom, którzy chcieliby się wybrać na egzotyczną wyprawę. Druga część przyda się nie tylko tym, którzy planują podróż po Azji, ale też w jakikolwiek inny rejon świata. Ale i dla czystej przyjemności czyta/słucha się świetnie. Audiobook czytała Maria Peszek i robiła to doskonale - miałam wrażenie, jakby opowiadała o własnej podróży.

Polecam.

8 kwietnia 2011

Salonik odrzuconych

Aż wstyd się przyznawać, że się nie przeczytało takich książek. Dzieła są znane i wychwalane, a Autorzy to Ktosie przez duże K. Ale nie po drodze mi z nimi i nie wiem, w imię czego miałabym się zmuszać.

Obie książki mają podobną wadę (rzecz jasna, to wada subiektywna, dla innych może to być zaleta) - są przegadane. Tematyka obu jest fascynująca i liczyłam, że je pochłonę, niestety zamiast chłonięcia nastąpiło zatonięcie w potoku słów.

Ian McEwan to pisarz-instytucja, z którym, po doskonałej "Pokucie", bardzo chciałam kontynuować znajomość. Trafiło mi się akurat "Dziecko w czasie", powieść o młodym małżeństwie, których mała córeczka pewnego dnia znika. Temat poruszający, początek książki wielce obiecujący - McEwan doskonale odmalował szok i niedowierzanie rodziców, a później powolną destrukcję związku po stracie. Potem jednak fabuła zaczęła się rozłazić w nieskoordynowanych kierunkach, które prawdopodobnie dokądś prowadziły, ale ja się nie dowiem dokąd, bo porzuciłam lekturę, kiedy poczułam, że nie odczuwam nawet śladowej przyjemności, a ostatecznie czytanie nie ma być wyrafinowaną formą masochizmu.

Nie oznacza to jednak póki co definitywnego zerwania z McEwanem, bo nadal mam ogromną ochotę na jego "Betonowy ogród".

***

Claude Levi-Strauss to podróżnik i etnograf, człowiek-ikona. W "Smutku tropików" opowiada o swoich badaniach z lat 30. i 40. XX w. prowadzonych wśród brazylijskich Indian, ale nie ogranicza się do tej tematyki ani pod względem geograficznym, ani filozoficznym. Buduje swoją teorię o przewadze dzikich, pierwotnych cywilizacji nad tymi współczesnymi oraz opowiada o relacjach Wschodu i Zachodu.

Levi-Strauss zraził mnie na samym początku kąśliwą uwagą na temat przeciętnych podróżników wydających książki. Nawet jeśli ma rację i nie każda literatura podróżnicza powala odkrywczością, to jednak strasznie nie lubię postawy "bo ja to jestem lepszy niż wszyscy". Cenię skromność - zwłaszcza u wielkich.

Następnie zatonęłam w powodzi luźno powiązanych akapitów, w których Autor opisywał początki swoich podróży, przeplatając je uwagami natury ogólnej i skacząc dość dowolnie po chronologii. Przyznam, że zarzuciłam czytanie zanim jeszcze dobrnęłam do części bardziej merytorycznej. Z tej przyczyny pewnie kiedyś wrócę do tej lektury, bo nadal jestem ciekawa jej treści, ale dopiero kiedy będę miała sporo wolnego czasu i możliwość kultywowania "slow reading". Pospieszne czytanie z doskoku w tym przypadku zdecydowanie nie działa. Poza tym, życzyłabym sobie posiadać egzemplarz z większymi interliniami. Wersja wydana przez Wydawnictwo Aletheia jest bardzo ładna, ale w moim odczuciu mało czytelna - takie zagęszczenie na stronie nie przeszkadza w odbiorze lekkiej powieści, ale w przypadku pozycji bardziej naukowej przydałby się "luźniejszy" tekst.

24 marca 2011

Niezwykle kobiety I - To nie jest miejsce dla damy

Wydaje Wam się, że kobiety zaczęły na własna rękę podróżować dopiero w XX w., kiedy wyswobodziły się spod władzy ojców i mężów? Że Pawlikowska i Wojciechowska to nie wiadomo jakie pionierki, bo samotnie przedzierają się przez egzotyczne lądy? Ja w to do niedawna wierzyłam, ale zostałam wyprowadzona z błędu.

W myśl złotej zasady, że gdzie diabeł nie może tam babę pośle, XIX-wieczne damy przedzierały się na wielbłądach przez pustynie, konno przez Syberię i Antypody i na słoniach przez Indie. Niektóre w długich sukniach wspinały się na piramidy, inne przebierały się w strój męski (o zgrozo), a niektóre nawet przywdziewały egzotyczne szaty. Bardzo popularna była literatura podróżnicza pisana przez kobiety. Panie miały niekiedy przewagę nad mężczyznami - np. na Bliskim Wschodzie pozwalano im zwiedzać haremy, co skwapliwie czyniły. (Nawiasem mówiąc, w Europie bardzo popularnym do zwiedzania miejscem były kostnice.)

Panie czasem towarzyszyły mężom, ale równie często wybierały się w podróż samotnie - tylko w towarzystwie służących lub w gronie innych kobiet. Nie obce im były egzotyczne romanse nawiązywane z tubylczymi przewodnikami. Niektóre podejmowały podróże turystycznie - dla podziwiania zabytków Włoch czy Egiptu, ale były tez pośród nich podróżniczki z krwi i kości, które przemierzyły świat wszerz i wzdłuż.

Isabella Bird
"Isabelle Bird podróżowała po Azji, mając za całe towarzystwo jednego zaledwie tłumacza i czasami tragarzy. W ten sposób zwiedziła Japonię i Koreę, popłynęła w górę rzeki Jangcy i próbowała dotrzeć do Tybetu." (s. 160)
Dodajmy, że Isabella Bird (1831-1904) zaczęła swoje podróże na dobre dopiero w wieku 41 lat (wczesniej była tylko w Ameryce Płn.) i przemierzyła Australię, Oceanię, Bliski i Daleki Wschód, Maroko, w wieku 60 lat podróżowała po Indiach, a niedługo przed śmiercią planowała drugą wyprawę do Chin.
 "Zapytano ją, czy nie chciałaby pojechać na Nową Gwineę, « O tak, ale teraz jestem zamężna, a to nie jest miejsce, do którego można by zabrać mężczyznę » !" (s. 162)

Ida Pfeiffer
Podobny był los innej podróżniczki - Idy Pfeiffer, Austriaczki urodzonej pod koniec XVIII w. Ona tez rozpoczęła podróże dopiero po czterdziestce, kiedy już odchowała dzieci. Zwiedziła Bliski Wschód, Włochy, Skandynawie i Islandię, Daleki Wschód, Amerykę Południową, Tahiti, Madagaskar  i Afrykę Południową. Do jej śmierci w 1858 r. przyczyniła sie prawdopodobnie malaria.



Ale XIX wiek wcale nie był początkiem kobiecych podróży, chociaż nastąiło wówczas znaczne zintensyfikowanie tego zjawiska. Warto wspomnieć niezwykłą kobietę, jaka była pochodząca z Frankfurtu Maria Sybilla Merian (1647-1717) - malarka i przyrodniczka, pionierka entomologii.
« W młodości zajmowałam się poszukiwaniem owadów. Zaczęłam od jedwabników w moim rodzinnym mieście Frankfurcie. Następnie ustaliłam, że z innych gąsienic rozwijało się wiele pięknych motyli lub ciem, tak jak z gąsienic jedwabników. To przywiodło mnie do zbierania wszystkich gąsienic, jakie mogłam znaleźć, aby obserwować ich przemianę. » (Metamorphosis insectorum Surinamensium, przedmowa) 

W wieku 50 lat, wraz z dwudziestoletnią córką, wyprawiła się do Surinamu (Gujana Holenderska), gdzie przez dwa lata badała tropikalne owady. Po powrocie do Europy opublikowała swoje największe dzieło - Metamorfozy owadów Surinamu (kilka książek wydała jeszcze przed podróżą).

Zaskoczyła mnie skala tego zjawiska, jakim była turystyka, w XIX w. i wcześniej, biorąc pod uwagę dostępne środki lokomocji. Nie da się zaprzeczyć, że warunki podróży były o wiele cięższe niż dziś i wiele podróżniczek zachorowało lub skończyło żywot przedwcześnie właśnie przez swoją pasję. Panie podejmujące takie wyzwanie musiały mieć nie tylko sporo pieniędzy, ale też odwagi i hartu zarówno ciała, jak i ducha.
"Wczorajsze podróżniczki wyśmiałyby dzisiejsze kobiety, które obawiają się podróżować z powodu ciąży. Anne Blunt nie pozwoliła, by stan odmienny i co najmniej dwa poronienia - jedno w Algierii, drugie w Arabii (nie wspominając kilku w Europie), przeszkodziły jej w podróżowaniu. (...) Ann Fanshawe, zależnie od źródeł, rodziła czternaście, siedemnaście czy osiemnaście razy, mniej więcej tyle, ile odbyła podróży." (s. 153)
Jest jeszcze tyle fascynujących postaci, o których chciałabym Wam opowiedzieć: Isabella Godin des Odonais, która jako jedyna przeżyła morderczą przeprawę przez amazońską puszczę; Mary Kingsley, która nigdy nie chodziła do szkoły, ale stworzyła ponad sześciusetstronicowe dzieło na temat Afryki Zachodniej; Szwajcarka Isabbelle Eberhardt, która zamieszkała w Algierii, zgoliła głowę, nosiła męskie tubylcze szaty, przeszła na islam i zginęła w wieku 28 lat na skutek powodzi. Była też tancerka, kochanka króla i oszustka, Lola Montez, bywalczyni najlepszych hoteli; Susie Carson Rijnhart, której mąż zaginął, kiedy we dwoje przeprawiali się przez Tybet, co nie zraziło jej do podróży po tym kraju; dwudziestokilkuletnia Alexine Tinne, która wyprawiła się do Egiptu z matką, ciotką i dwoma służącymi, a powróciła w towarzystwie czterech trumien czy Kate Marsden, która na podróż po Rosji spakowała 18 kg ciasta śliwkowego. Ale zamiast czytać moją recenzję, po prostu sięgnijcie po książkę, bo naprawdę warto.

Mary Kingsley w podróży po rzecze Ogowe
Bardzo żałuję, że ta lektura nie była 4 razy grubsza i nie opowiadała o losach podróżniczek bardziej szczegółowo. Udało jej się natomiast zainteresować mnie tematem na tyle, że będę szukać podobnych pozycji - chętnie sięgnę też do dzieł spisywanych przez wspomniane podróżniczki, które w swoich czasach uchodziły za bestsellery.

Jeśli chodzi o polskie wydanie - nie będę czepiać się okładki, bo została zaprojektowana przez Autorkę (aczkolwiek moim zdaniem w oryginale zastosowano lepsza typografię). Przyczepię się natomiast do zbyt wielu literówek oraz marnego klejenia, które sprawia, że z książką należy obchodzić się ostrożnie, a i tak chyba nie przetrzyma zbyt intensywnego użytkowania. Papier jest bardzo gruby i liczne ilustracje prezentują się na nim świetne, ale wskazane byłoby jednak zastosowanie szycia.

Barbara Hodgson
Krynolinę zostaw w Kairze
No place for a lady

tłum. Irena Stąpor
Wyd. Twój Styl 2004
ss. 212

20 lutego 2011

Tajemna kraina w kształcie lotosu

Ian Baker
Serce świata
The heart of the world.
A journey to the last secret place.

tłum. Dorota Kozińska
Świat Książki 2009
ss. 527

Kiedy podróżnik wybiera się na poszukiwanie miejsca, które nie istnieje, nie należy oczekiwać typowej książki podróżniczej. Ian Baker spędził kilka lat, szukając bejul - mitycznej buddyjskiej krainy, która przynależy raczej do świata duchowego niż fizycznego. 

Na pograniczu Tybetu i Indii, w dolinie rzeki Cangpo, leży niedostępna i niezbadana kotlina Pemako. Według starych buddyjskich zwojów to brama do niebiańskiego królestwa, a jej ukształtowanie jest ziemską reprezentacją bogini Dordże Pagmo. Dotarcie do tego miejsca zależy nie od umiejętności i sprzętu, ale przede wszystkim od karmy i wiedzy, jak w trakcie wędrówki nie urazić bóstw. Zwykły podróżnik może znaleźć się we właściwym geograficznie położeniu, ale nie odnajdzie prawdziwego Pemako, "tajemnej krainy w kształcie lotosu". 


Buddyjskie flagi modlitewne.

Jakby tego było mało, nawet  rozpatrując rzecz czysto geograficznie, ciężko jest dotrzeć do Pemako. Od początku XIX wieku zapuszczali się tam Brytyjczycy. Podróżników przyciągały nie tyle legendy o bejul, co o wielkich wodospadach, na które wskazywały różnice w poziomie tej samej rzeki na jej początku i końcu (czyli w Tybecie i w Indiach, bo rzeka jest długa).  Żadna z wypraw nie zakończyła się powodzeniem i wodospady Cangpo przeistoczyły się w "świętego Graala topografów".

Problemy odkrywców niekoniecznie były jednak związane z ich karmą, a raczej z koszmarnymi warunkami, jakie panowały w tym "raju na ziemi". 

"Nie dość, że las okazał się prawie nieprzebyty, to jeszcze na ziemi - ledwie prześwitującej spod roślinności - aż roiło się od pijawek. Te krwiożercze pierścienice są ślepe, reagują jednak na temperaturę ciała ofiary. Przycupnięte na mokrych liściach, spadały na nas z gałęzi drzew i przebijały się przez wszystkie warstwy odzieży, żeby dotrzeć do skóry. Trudno było je nawet zliczyć.
Występują tu rozmaite gatunki pijawek, od prawie niedostrzegalnych gołym okiem do dziesięciocentymetrowych olbrzymów. Zatrzymywaliśmy się co kilka minut, żeby strzepnąć ich możliwie jak najwięcej - czasem kilkadziesiąt (...)." s. 256

Na uciążliwości te można jednak, przy odrobinie dobrej woli, a tej Bakerowi nie brakowało, spojrzeć od innej strony:
"...lama przełożony przestrzegł nas przed pijawkami w dżungli powyżej Medoku. Kiedy oblezą nam nogi i wkręcą się we włosy, mamy sobie wyobrazić, że zjawiły się po to, by wyssać z nas nieczystości karmiczne. Jeśli zdołamy wytrwać w przyrodzonej wielkoduszności, podróż przez ukrytą krainę przysporzy nam wielkich zasług. W przeciwnym razie tylko się nacierpimy." s. 324

Rzeczywistość wymagała od podróżników wielkiej wiary i wytrwałości. Drogi nie ułatwiały zmienne, ale na ogół koszmarne, warunki pogodowe oraz skomplikowana sytuacja polityczna Tybetu. Chińczycy nader niechętnie patrzyli na wędrówki do Pemako, wjazd na te tereny wymaga wielu zezwoleń, które zresztą i tak często nie są respektowane przez miejscowych chińskich zarządców.

"Droga przez Tybet (...) okazała się wielkim wyzwaniem dla duszy: od zetknięcia z przyziemną chciwością tybetańskich pielgrzymów począwszy, na meandrach chińskiej biurokracji skończywszy. Szef milicji w Baji rozwiał wszelkie marzenia o ziemskim raju. Kiedy był w Medoku, pijawki zjadły mu żywcem jednego z koni. Żołnierz, który złamał nogę w dżungli, cudem uniknął podobnego losu." s. 393.

Nic dziwnego, że te terytoria przez tyle lat były dosłownie białą plamą na mapie. 


Baker nie grzeszy pychą i nie występuje jako "biały odkrywca". Podkreśla, że "obszar uznawany przez tyle lat za terra incognita jest doskonale znany buddyjskim myśliwym". W odciętych od świata, jak by się wydawało, terenach Pemako leżą tybetańskie wioski, a ich mieszkańcy doskonale odnajdują się w tym tak nieprzyjaznym człowiekowi terenie  (chociaż i oni nie wszędzie są w stanie się zapuścić, nie posiadając specjalistycznego sprzętu). Baker przytacza nawet dowcip rysunkowy z lat 60., na którym biały podróżnik stoi przy wodospadzie, a jego tubylczy przewodnik mówi "To prawda, to bardzo piękny wodospad. Zawsze miałem nadzieję, że ktoś go odkryje".


Co najsmutniejsze, chińska polityka niszczenia kultury Tybetu nie omija także Pemako. Podczas ostatniej wyprawy Bakera do tego samego celu - ukrytych wodospadów Cangpo - wyruszyła też wielka wyprawa Chińczyków. Jej cel nie miał jednak nic wspólnego z buddyzmem. Rząd chiński uznał, że w sercu Pemako doskonale byłoby umieścić największą hydroelektrownię na świecie, a żeby ją postawić, planuje przebić przez świętą krainę tunel, używając do tego celu ładunków jądrowych.


Książka, choć interesująca, jest koszmarnie trudna. Męczyłam ją bardzo długo, ale jednocześnie żal mi było odłożyć ją nieprzeczytaną. Autor jest naukowcem a nie literatem i to niestety widać. Treść jest bardzo ciekawa, ale forma ciężko przyswajalna. Książka jest spora objętościowo, mnóstwo miejsca zajmują w niej drobiazgowe opisy poczynań Bakera pomiędzy podróżami, jego spotkań z niezliczoną ilością duchowych przywódców, zawiłości tybetańskiego buddyzmu i innych informacji, które nie są interesujące dla przeciętnego czytelnika.
Mimo pasji, widocznej w tym co robi, autor nie potrafi porwać ze sobą odbiorcy. Książka jest dziwnie niespójna, chaotyczna, naszpikowana tybetańskim słownictwem  - na szczęście jest słowniczek, ale i tak utrudnia to czytanie. Opisy samych wypraw też są dziwnie mało emocjonujące - czasem zdarza się jakaś naprawdę ciekawa informacja, ale autor podaje ją jakby ukradkiem, nigdy nie rozwija. 

Nie żałuję jednak, że ją przeczytałam, bo daje wiele do myślenia. Fascynujące jest zderzenie filozofii buddyjskiej z rzeczywistością i szczera wiara Tybetanczyków w mityczną krainę. Jeśli kogoś nie przeraża skomplikowany tekst, a chce się dowiedzieć, czy Baker odnalazł bejul i czy w Pemako rzeczywiście kryją się wielkie wodospady, a przy okazji spotkać się blisko z tybetańską kulturą, to polecam.

Dodam jeszcze, że książka jest bardzo porządnie wydana - twarda oprawa, czytelny font, spore marginesy, słownik, przypisy i wiele fotografii (szkoda tylko, że nie kolorowych). Moim zdaniem, bardzo by się jednak przydały szczegółowe mapki przy poszczególnych wyprawach - ale to już uwaga do autora, a nie wydawnictwa.

8 lutego 2011

Podróżnik na wyspach wyobraźni

Guliwer plasuje się w świadomości społecznej gdzieś między królewną Śnieżką a sierotką Marysią, a od wspomnianych odróżnia go tylko płeć. Generalnie duży facet i małe krasnoludki, a potem wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Mało kto pamięta, że powieść Johathana Swifta była satyrą polityczną, skierowaną zdecydowanie do dorosłych odbiorców i nosiła dźwięczny tytuł: Travels into Several Remote Nations of the World, in Four Parts. By Lemuel Gulliver, First a Surgeon, and then a Captain of several Ships. Pod płaszczykiem fantastycznej opowieści pewnego marynarza-podróżnika (o wyjątkowym niefarcie na morzu zresztą) pisarz skrytykował rządzących, naukowców, filozofów i ludzkość jako taką. A jakby tego było mało, stworzył zarazem doskonałą książkę przygodową, którą po niemal 300 (!) latach od powstania nadal czyta się znakomicie.


Czytałam "Podróże Guliwera" ładne parę lat temu, ale pamiętam, że było to dla mnie odkrycie. Do sięgnięcia po nią zmotywował mnie znakomity brytyjski miniserial z 1996 roku. Obecna uwspółcześniona amerykańska superprodukcja, która szaleje po kinach we wszystkich trzech wymiarach, jest niestety boleśnie koszmarna i potrafi do oryginału całkowicie zniechęcić. Rozgrywa się niemal wyłącznie w krainie liliputów (w książce to tylko jedna z czterech odwiedzonych przez Guliwera krain) i opowiada o tym, jak bardzo każdego uszczęśliwia amerykanizacja (tak - Guliwer bardzo dosłownie przekształca krainę liliputów w małą Amerykę, a tubylcy są zachwyceni). Sam Guliwer jest niedorosłym matołkiem, dla którego życiowym odkryciem (i morałem całego filmu przy okazji) jest to, że kłamstwo ma krótkie nogi i generalnie nie popłaca. Rozumiem, że twórcy celowali w odbiorcę małoletniego, ale ja bym swojego dziecka na to nie zabrała.


Jeżeli jednak macie ochotę zapoznać się z prawdziwym Guliwerem, polecam i książkę, i wspomniany film z lat 90. Ekranizacja ta nieco odbiega od oryginału, ale - co rzadko się zdarza - zdecydowanie na plus.


Akcja rozgrywa się na dwóch planach. Oto mamy Guliwera, który po powrocie ze swoich wojaży  opowiada niestworzone brednie o liliputach, olbrzymach i latających wyspach, za co zostaje umieszczony w szpitalu psychiatrycznym. Jedyną osobą, który wierzy we wszystko, co opowiedział, jest jego mały synek. Robi co może, by udowodnić, że jego ojciec nie jest kłamcą ani szaleńcem i tym samym umożliwić mu powrót do domu*.


Ta opowieść przeplatana jest podróżami Guliwera, który oprócz liliputów odwiedza też krainę zamieszkaną przez gigantów i latającą wyspę Laputę, na której filozofowie są tak głęboko pogrążeni w myślach, że muszą zatrudniać służących do ostrzegania ich przed niebezpieczeństwem uderzenia się w niski strop lub potknięcia o próg. Ostatnim etapem podróży jest utopijna wyspa zamieszkana przez mądre konie, Houyhnhnmy, które reprezentują wszelkie szlachetne wartości, podczas gdy człekopodobne stwory, Yahoosy, to ucieleśnienie ludzkich wad.


W wersji książkowej Guliwer po dłuższym pobycie w krainie szlachetnych Houyhnhnmów poczuł taki wstręt do ludzi, że nie miał ochoty przebywać w ich towarzystwie i zdecydował się zamieszkać w stajni razem z końmi. Co ciekawe, sam Jonathan Swift pod koniec życia miał podobne poglądy na towarzystwo innych ludzi, został uznany za niepoczytalnego, a dowodem jego szaleństwa miał być właśnie ostatni  rozdział "Podróży Guliwera".


Polecam - w odróżnieniu od najnowszej wersji kinowej, zarówno książka, jak i miniserial dają do myślenia odbiorcom w każdym wieku.

 



Podróże Guliwera, reż. Charles Sturridge, USA, UK 1996.
Podróże Guliwera 3D, reż. Rob Letterman, USA 2010.

* Pamiętam, że kiedy sięgnęłam po książkę, byłam bardzo rozczarowana faktem, że Guliwer wcale nie  miał syna, tylko córkę, a cały wątek udowadniania, że jego historie są prawdziwe, powstał w wyobraźni reżysera.

12 stycznia 2011

Przygodowa książka kucharska

Sofia Brandon
Podróżuj, gotuj, bądź zdrowa
The Adventure Cookbook

Świat Książki 2010
s. 208

I znów pozycja o nietrafionym tytule. Rozumiem, że wydawnictwem kierowała chęć wykorzystania szumu wokół "Jedz, módl się, kochaj", ale trochę przegięli - inspiracja jest aż nadto oczywista. Dobrze, że przynajmniej  oryginalny tytuł znalazł się na stronie, chociaż nie w roli głównej.

Książka jest właściwie zbiorem kulinarnych wspomnień  z urozmaiconego życia Autorki, okraszonych przepisami. Pod względem literackim nie powala na kolana, moim zdaniem przydałaby się jej dokładniejsza korekta na etapie oryginalnego wydania. Chaos panujący w tych anegdotach nieco mnie irytował i miałam wrażenie, że życie Sofii Brandon było na tyle ciekawe, że pozwoliłoby na stworzenie znacznie lepszej i spójniejszej historii.

Autorka, z pochodzenia Amerykanka, postanowiła zamieszkać we Włoszech, ponieważ kraj ten kojarzył się jej z totalnym luzem. Okazało się jednak, że praca w korporacji nawet w najpiękniejszym miejscu na ziemi pozostaje taką samą harówką. Po pewnym czasie Sofie zdała sobie sprawę, że jej życie jest całkowicie podporządkowane firmie - kulminacyjny moment nadszedł, kiedy paskudnie złamała rękę. Lekarz zarządził natychmiastową operację, grożąc kalectwem, a ona odmawiała, bo w pracy miała ważne spotkanie. Kiedy dotarło do niej, że priorytety w jej życiu stoją na głowie, postanowiła wszystko zmienić - w bardzo radykalny sposób. Zostawiła pracę i rzuciła się w wir podróży. Między innymi mieszkała w Australii, w totalnej dziczy - na dachu domu gnieździł się pyton, a po każdym spacerze należało dokładnie sprawdzać, czy nie ma się na sobie pijawek. Najbardziej jednak ukochała Prowansję, która nieodłącznie wiąże się z druga poważną zmianą w życiu Sofii - kulinarną. Kiedy okazało się, że lata życia w stresie i wrzucanie w siebie byle jakiego prowiantu dało efekt w postaci poważnych problemów zdrowotnych, Sofia postanowiła całkowicie zmienić swój jadłospis. Zaczęła interesować się tym co zdrowe, a przy tym smaczne - a stąd już tylko krok do kuchni włoskiej, prowansalskiej i tajskiej. Nauczyła się gotować, a w swoich podróżach przestała bezmyślnie gonić za zakupem pamiątek i fotografowaniem się "na tle", a zamiast tego postanowiła poznawać regionalne kuchnie.

Czy to nie brzmi jak kawał dobrej historii? (No, dobra, przyznam się - uwielbiam opowieści z życia typu "rzucił pracę w wielkiej firmie i postanowił odnaleźć siebie", zwłaszcza jeśli wiążą się z jedzeniem, które też uwielbiam, a szczególnie ze zdrowym jedzeniem.) Potencjał nie został jednak wykorzystany, Autorka przeskakuje między krajami i tematami i, szczerze mówiąc, ciężko było mi w tym wszystkim znaleźć myśl przewodnią. Porady dotyczące zdrowia sprowadzają się do "jedz więcej warzyw, używaj ziół i czytaj etykietki", więc są skierowane raczej do ludzi, którzy, podobnie jak Autorka, dopiero uczą się gotować lub zmieniają swój styl życia na zdrowszy. Ci, którzy dłużej interesują się tematem, nie znajdą tu nic odkrywczego. Także informacje o miejscach, które odwiedziła, są bardzo ograniczone. Nie czyta się tego źle, ale oczekiwałam czegoś więcej.

Książka ratuje się jednak w moich oczach przepisami - prostymi, ale bardzo inspirującymi, głównie z rejonu śródziemnomorskiego. Podobnie jak Sofia Brandon należę do SOMOO (Skrajny Odłam Miłośników Oliwy z Oliwek), więc w kuchni odnalazłybyśmy bez wątpienia wspólny język. W dodatku większość jej przepisów jest wegetariańska (kilka zawiera ryby), więc dla mnie szczególnie przydatna. Dzięki temu "Podróżuj, gotuj, bądź zdrowa" znajdzie u mnie na półce stałe miejsce - wśród książek kucharskich.

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...