Pokazywanie postów oznaczonych etykietą imigranci. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą imigranci. Pokaż wszystkie posty

25 października 2011

Wygnańcy

Mam problem z oceną Półksiężyca. Z jednej strony brnęłam przez niego z mozołem, z drugiej - byłam pod wrażeniem wspaniałego stylu Autorki, pięknego języka, umiejętności doskonałego odtworzenia realiów. Bohaterowie wydawali się żywi, miejsca akcji dawało się "zobaczyć", a od opisów jedzenia szalały ślinianki.

Zaczynając od okładki - znajduje się na niej porównanie do filmu "Czekolada" (tak, wydawcy uwielbiają porównania - jeśli im wierzyć, nikt już nie pisze rzeczy świeżych i oryginalnych, każdy jest "drugim pisarzem X", a jego książka jest "taka, jak książka Y"). Nie mam pojęcia, dlaczego wydawcy postanowili porównać Półksiężyc do filmu "Czekolada", a nie do książki J. Harris (chociaż żywię złośliwe podejrzenie, że ludzie tam pracujący nie czytają i nie wiedzieli, że "Czekolada" jest ekranizacją powieści). Rzeczywiście, film i książka bardzo się różnią, ale tym bardziej twierdzę, że Półksiężyc, jeśli już, to znacznie bardziej przypomina książkową Czekoladę. Film był pozytywną bajką o czekoladowej wróżce, podczas gdy książka była dużo poważniejsza, smutniejsza, o melancholijnej atmosferze, która właśnie bardzo przypominała Półksiężyc.

Moje prywatne skojarzenia to jeszcze Zupa z granatów - ze względu na tematykę imigracji z krajów islamskich na tzw. Zachód (ale u Mehran to była prosta bajka, podczas gdy to, co opisuje Abu-Jaber, wydaje się prawdą), oraz Hakawati - ze względu na opowiadaną przez stryja bohaterki baśń, która przeplata cały watek współczesny (tych, którzy polegli w starciu z nieziemską - nomen omen - liczbą dżinów w Hakawatim mogę pocieszyć, że bajka stryja jest dużo bardziej przystępna i stanowiła moją ulubioną część książki).

Sirine ma trzydzieści dziewięć lat i mieszka ze swoim stryjem w Los Angeles, w arabskiej dzielnicy. Z pochodzenia jest pół-Irakijką, ale wychowała się w Ameryce, a jej rodzice zginęli, kiedy była dzieckiem. Pracuje jako szef kuchni w libańskiej restauracji, ulubionym miejscu wszystkich studentów z Bliskiego Wschodu. Nigdy nie wyszła za mąż, chociaż nigdy też nie była samotna. Teraz jednak na jej drodze staje przystojny Irakijczyk, wykładowca literatury, Hanif...
Nie, to nie będzie książka o problemach romansowych.
Hanif jest imigrantem "przymusowym". Opuścił Irak, bo to była jedyna jego szansa na przeżycie (akcja rozgrywa się w czasach, gdy w Iraku rządził Saddam Husajn). Chociaż od 20 lat mieszka w USA, nie przestał czuć się Arabem. Tu wreszcie dochodzimy do clou.

Półksieżyc to książka o tożsamości narodowej. O jej utracie i szukaniu, świadomie albo nie, o poczuciu przynależności i wykluczenia. To obraz ludzi wychowanych w konkretnej kulturze i religii, którzy - nie zawsze dobrowolnie - trafiają do innego świata i muszą podjąć decyzję o asymilacji, o tworzeniu sobie własnego małego państwa wewnątrz innego państwa, gdzie będą mogli pielęgnować własne tradycje, lub też o życiu w zawieszeniu - czasem aż do końca. Sama Autorka przyznaje w wywiadach, że temat wygnania jest jej literacką obsesją.

Półksiężyc jest niezwykle zmysłowy jako opowieść o miłości (romans w wydaniu bliskowschodnim nie polega na jak najszybszym podrywie), a opisy uczucia są prawdopodobnie najbardziej prawdziwymi, jakie dotąd czytałam. Zmysłowe jest również i jedzenie - kuchnia arabska i perska, której w książce mnóstwo, jako że Sirine pracuje gotując, ma tak wyraziste smaki i aromaty, że wydawały się przenikać nawet papierowe karty książki. Opisy są niepospolite, bliższe obrazom: "A za tym wszystkim Camille znalazła połyskliwego i spoconego, gładkiego i aksamitnego, czarnego jak onyks i tłustego jak niemowlę bakłażana" (s. 208). Opisy życia arabskich i perskich imigrantów są doskonałym źródłem wiedzy, znacznie lepiej rozumiem teraz, jak to jest żyć, będąc wyrzuconym poza nawias własnej kultury.

Doceniam to wszystko, ale muszę zaznaczyć, że przez pierwszą część (książka podzielona jest na dwie, pierwsza zajmuje ponad połowę objętości) nudziłam się, czytając. Zabrakło w akcji czegoś, co by mnie przyciągało i kazało kontynuować lekturę. Rozmowy o tożsamości i zagubieniu są bardzo interesujące, ale same rozmowy przez prawie 300 stron to nieco za mało, jak na moją cierpliwość. Czytałam dla pięknego języka, dla uroczej postaci stryja Sirine (mój ulubieniec w tej powieści) i w celach poznawczych, ale z mieszanymi uczuciami. Na szczęście druga część znacznie przyspiesza - pochłonęłam ją "na raz". Nie tylko więcej się tu dzieje, ale także to, co się dzieje, wzbudziło u mnie emocje, a nie tylko chłodne zainteresowanie. Przyznaję, że po skończeniu drugiej części moja ocena książki jako całości była znacznie lepsza niż po przeczytaniu tylko pierwszej. Do tego stopnia, że książka zajęła miejsce na półce, bo nie mam się ochoty z nią rozstawać. Dlatego z czystym sumieniem mogę ją polecić jako książkę wartą uwagi.

Autorka ma u mnie plus za cudne imiona psów: Król Babar i Napoleon Tu Był.


Cytaty:

o arabskim imperium:
"Opowieść, w którą nie uwierzysz, brzmi tak: Było kiedyś arabskie imperium, które panowało nad światem. Wspaniałe Imperium Abbasydów władało od ósmego do trzynastego wieku - przez pięćset lat. A Bagdad był jego niebiańską stolicą. Teraz mrugnij: minęło siedem albo osiem stuleci i świat obrócił się do góry nogami, jak to ma  w zwyczaju. Imperium Abbasydów rozpłynęło się. Ale niektórzy Arabowie maja długą, długą pamięć i wierzą, że pewnego dnia zostanie im zwrócony świat razem z całą zawartością. Większość pozostałych Arabów zadowoliłaby się tym, by mieć odrobinę spokoju, mniej walk na podwórku, żeby w ogóle zatrzymać to podwórko i tak dalej. I są jeszcze Arabowie przekonani, że czegokolwiek by pragnęli - czy to jest cały świat, czy trochę spokoju i ciszy - Ameryka robi wszystko, żeby tego nie dostali." (s. 183)

o typowej arabskiej opowieści, snutej przez stryja Sirine:
"To nie jest historia, która sie zaczyna w jednym miejscu i zmierza prosto do drugiego. Ta opowieść wędruje i wędruje. I jest całkowicie pozbawiona morału. To niepouczająca opowieść. Możesz ją na chwilę odwiedzić albo iść wypić kawę na podwórku i popatrzeć na zięby. To też przyjemne" (s. 241)

o jedzeniu i miłości (zdanie Sirine):
"...jedzenie jest lepsze od miłości, pewniejsze, wierniejsze, bardziej satysfakcjonujące i wzbogacające. Póki może się zatracić w rytmie obierania cebuli, jest pełna i całkowita. Póki umie gotować, będzie kochana." (s. 234)

Diana Abu-Jaber
Półksiężyc
Zysk i S-ka, 2005
s. 428

Diana Abu Jaber urodziła się w stanie Nowy Jork i mieszkała tam do siódmego roku życia, gdy wraz z rodziną przeniosła się na dwa lata do Ammanu. Ojciec Diany jest Jordańczykiem, matka Amerykanką. Od tej pory pisarka żyje pomiędzy Ameryką i Jordanią. Obroniła doktorat z literatury angielskiej na uniwersytecie stanowym w Nowym Jorku, nauczała literatury i twórczego pisania na Uniwersytecie Michigan, Uniwersytecie Oregon i UCLA. (biogram stąd)
Jej debiut literacki Arabian Jazz nie został opublikowany w Polsce. W Wydawnictwie Czarne mają się natomiast ukazać wspomnienia Abu-Jaber pt. The Language of Baklava.

2 czerwca 2011

Jak przestać zabijać ludzi. Poradnik.

Drogi Czytelniku!
Jeśli chciałbyś przestać zabijać ludzi... albo przynajmniej jeśli jesteś do tego zmuszony, bo właśnie wpakowałeś się w konflikt z FBI... oto co powinieneś zrobić:
- wyprowadź się (choćby omyłkowo), do kraju, w którym ludzi jest tak mało, że żal ich zabijać, broni nie sposób kupić, a o morderstwach piszą tylko w książkach;
- przybądź tam w przebraniu księdza, 
- na lotnisku wpadnij w łapy małżeństwa kaznodziejów prowadzących własną telewizję religijną oraz posiadających grzeszną, ale piękną córkę.

Powodzenie murowane.
No, prawie.

Hallgrímur Helgason
Poradnik domowy kilera

The Hitman's Guide
to House Cleaning
How to Stop Killing People
and Start Doing the Dishes

Słowo/obraz terytoria
seria: Książki do czytania

ss. 248

 






 


Lekka, błyskotliwa i zabawna książka - polecam zwłaszcza fanom Mendozy (a także jego antyfanom, bo u Helgasona nie ma tej rubaszności, która niektórych razi), wielbicielom Islandii, czytelnikom z poczuciem humoru, przeciwnikom poprawności politycznej oraz macho obu płci, którzy lubią bohaterów z bronią w kieszeni (a niekiedy w bucie) i piękną kobietą (niejedną) przy boku. Ja uwielbiam zabawne książki (ta jest z kategorii "obchichotanych", a nie "obśmianych w głos") oraz Islandię - ta przedziwną pustą, zimną i nieprzyjazną (przyrodniczo) wyspę. Doceniłam też głębsze tło - główny bohater jest Chorwatem i wspomnienia wojny w dawnej Jugosławii nie dają mu spać po nocach, a dzięki temu powieść nie jest tylko pustą komedyjką. 

Nie jest to książka, do której będę wracać, ale doskonale się przy niej bawiłam i na pewno podetknę ją jeszcze T. Jestem bardzo ciekawa pozostałych pozycji wydanych w tej serii (Książki do czytania). Chociaż - mała uwaga do wydawnictwa - do czytania to się jednak nadaje większy font. Ta była dobra do postradania wzroku, dlatego waham się, czy kupować następne. Chętnie za to przeczytam poprzednią książkę tego Autora, czyli 101 Reykjavik.

15 kwietnia 2011

Niňos de guerra

Tak mnie ta książka zaskoczyła, że aż mam problem z ubraniem myśli w słowa.

Historia, którą przedstawia, dotyczy zjawiska "niňos de guerra", czyli dzieci, które w czasie wojny domowej w Hiszpanii, zostały wysłane poza granice kraju z dala od działań wojennych, ale i od rodzin. Dwie siostry, 12-letnia Harmonia i 6-letnia Rosa, to córki komunistycznych bojowników. Rodzice przed udaniem się na pole walki oddają dzieci do sierocińca (tymczasowo). Kiedy konflikt przybiera na sile, dziewczynki wraz z resztą dzieci z sierocińca zostają wysłane do Związku Sowieckiego. Tam żyją w domu dziecka, tęskniąc, ale powoli się aklimatyzując. Po rewolucji przychodzi druga wojna światowa, a po niej zimna wojna i hiszpańscy rodzice z "bloku zachodniego" wydają się być już na zawsze rozdzieleni ze swoimi dziećmi, jednak nie tracą nadziei na połączenie.

Temat bardzo mnie zainteresował, wcześniej nie zetknęłam się w ogóle z informacją o takiej dziecięcej emigracji. Uwielbiam książki pisane z punktu widzenia dziecka. Czytało się ją doskonale. Wydawałoby się więc, ze ocena powinna być entuzjastyczna. Odczuwam jednak potrzebę przyczepienia się.

Z jednej strony mamy wojnę, dramatyczne rozbicie rodziny, traumę dzieci, wywózkę do dalekiego kraju o zupełnie innej kulturze i obyczajach, o języku nie wspominając, represje, śmierć itp., itd. Z drugiej - losy bohaterów są zadziwiająco bezproblemowe, zamiast traumy jest raczej nastrój melancholijno-nostalgiczny, a happy end (w zakresie prawdopodobieństwa, na szczęście) wyskakuje z każdej strony. Brak opisu realiów historycznych, przez co o życiu codziennym hiszpańskich dzieci w Rosji nie dowiedziałam się wiele. Powieść jest króciutka, przeczytałam ją w godzinę, a streszcza praktycznie całe życie dziewczynek, więc nic dziwnego, że raczej prześlizguje się po najważniejszych wydarzeniach niż w nie zagłębia. Zaczęłam się jednak zastanawiać, jaki właściwie cel przyświecał Autorce przy pisaniu, co chciała w ten sposób przekazać i odpowiedzi póki co nie odnalazłam. Może inspirowała się swoimi lub cudzymi wspomnieniami?

Przy tym wszystkim jednak podkreślam, że naprawdę doskonale się tę książkę czytało i nabrałam ogromnej ochoty na kolejne lektury autorstwa Mariny Mayoral. Operuje ślicznym subtelnym językiem, doskonale - w oszczędnych słowach - odmalowuje charaktery i uczucia. Lektura zostawiła mnie w bardzo spokojnym i pogodnym nastroju. Trochę mi się chwilami kojarzyła z filmem "Zaczarowane baletki" (książki niestety nie czytałam), też opowiadającym o dziewczynkach, które muszę odnaleźć własną drogę.

Polecam.

6 marca 2011

Englishman in New York

A właściwie Irish woman, ale nie bądźmy drobiazgowi ;)

Colm Tóibín
Brooklyn
Rebis 2009
tłum. Jerzy Kozłowski
ss. 256

Coraz bardziej dochodzę do wniosku, że z Bookerem mi nie po drodze. To już druga powieść, po "Tajemnicy rodu Hegartych", która została nominowana do tej nagrody, a we mnie nie wzbudziła kompletnie żadnych emocji.

Dwudziestoparoletnia Eilis mieszka w Irlandii z matką i starszą siostrą, Rose. Eilis jest bezrobotna i bez większych szans na posadę - dom utrzymuje Rose i częściowo bracia, którzy za pracą wyjechali do Anglii. Tymczasem przed Eilis otwiera się możliwość emigracji do Stanów Zjednoczonych, gdzie ma obiecaną pracę i pomoc zaprzyjaźnionego księdza. Podejmuje wyzwanie i wyjeżdża - początkowo czuje się fatalnie i marzy o powrocie, ale powoli wrasta w nowe otoczenie, zwłaszcza kiedy poznaje sympatycznego Tony'ego. Jednak los szykuje dla niej przykrą niespodziankę i przed dziewczyną staje konieczność powrotu do Irlandii...

Sięgnęłam po "Brooklyn", bo po rewelacyjnej "Wyspie klucz" miałam chęć na coś więcej o imigrantach w Ameryce. Niestety, tym razem nie byłam zachwycona, chociaż wiedza mi się odrobinkę poszerzyła. "Brooklyn" przypominał mi szkolną lekturę - można by go analizować na ładnych paru lekcjach, zadając pytania w stylu "Jak wyglądała sytuacja na irlandzkim rynku pracy?", "Jakie były szanse emigracji zarobkowej i dokąd?", "Jak wyglądała podróż do Stanów?", "Jak wyglądały kontakty między imigrantami różnych narodowości?" itp. Wszystkie odpowiedzi da się bez wysiłku znaleźć w tekście. Można też zrobić uczniom sprawdzian na temat dylematu bohaterki, która musi zdecydować między samodzielnością na emigracji a powrotem do ciepłego domu. Bardzo to ciekawe jest, niestety nie porywa i to podstawowa (dla mnie) wada książki. 

Jeśli Toibin miał na celu drobiazgowe opisanie sytuacji imigrantów irlandzkich w Stanach, to naprawdę mógł na tym, skądinąd interesującym, tle umieścić ciekawszą, mniej telenowelowatą historię. Jeżeli natomiast chodziło mu tak naprawdę o wspomniany dylemat głównej bohaterki, to całość jest za długa o pierwsze 200 stron, które robią wrażenie wstępu do właściwej akcji. Do tego styl jest suchy i kanciasty (nie jest zły, ale nie należy do tych, które tygrysy lubią najbardziej), a bohaterowie nie robili na mnie wrażenia istot z krwi i kości - nie byłam w stanie zżyć się z żadnym.

Moim zdaniem - można przeczytać, ale nie trzeba. Podejrzewam, że za tydzień nie będę już o tej książce pamiętać.

7 stycznia 2011

Uklęknij

Ann-Marie MacDonald
Zapach cedru /
Fall on your knees

Libros 2001
ss.558


To fantastyczna powieść z zupełnie mylącą okładką (tylko morze w tle ma coś wspólnego z treścią) i niezbyt udanym polskim tytułem. Zapach cedru rzeczywiście się w fabule pojawia, ale czy jego znaczenie jest aż tak istotne, żeby znalazł się on na okładce? Oryginalny tytuł: "Fall on your knees", czyli "Uklęknij", aczkolwiek nie najlepiej brzmi po polsku, to jednak bardziej współgra z treścią.
Przed Autorką sama zresztą jestem gotowa uklęknąć za stworzenie powieści, od której nie sposób się oderwać aż do ostatniej strony. Wypełnionej zapachem libańskich potraw i muzyką Harlemu, rodzinnymi tajemnicami i społecznymi przemianami, szumem oceanu, dziecięcym śmiechem, płaczem, krzykiem i grą na pianinie, wyuzdaniem i religijnością graniczącą z obłędem, przemocą i pożądaniem, rasowymi podziałami w mieniącym się wszystkimi odcieniami skóry świecie kanadyjskich imigrantów. Pięknej i strasznej historii życia czerech kobiet, opowiedzianej na przestrzeni pół wieku.

Akcja toczy się w I poł. XX wieku na wyspie Cape Breton w Nowej Szkocji, bardzo blisko Wyspy Księcia Edwarda, jednak atmosfera tego skalistego, pełnego  kopalń węgla miejsca jest odległa o lata świetlne od rodzinnego ciepła Zielonego Wzgórza.

Na początku wieku młody Jakub Piper, pół Szkot pół Irlandczyk, stroiciel fortepianów, poślubia 13-letnią Materię Mahmoud, Libankę, która dla niego ucieka z domu i zostaje wyklęta przez rodzinę. Zauroczenie młodą żoną, zupełnie nie przygotowaną do małżeństwa, szybko się kończy i Jakub wkrótce wszystkie uczucia przelewa na córkę, Katarzynę, utalentowaną wokalnie piękność. Po dłuższym czasie pojawiają się na świecie także dwie siostry Katarzyny: Mercedes i Franciszka, a na samym końcu mała Lilia (ale nie Tamta Lilia, która umarła...). Ich ojciec szybko zostaje znienawidzony przez całą miejscową społeczność. Matka pogrąża się w dewotyzmie, który chroni ją przed ostateczną katastrofa umysłową. Ich małżeństwo to w mieszanina pożądania, nienawiści i pogardy,  nikt nie jest w nim szczęśliwy. W tej atmosferze - pełnej chorych ambicji i sekretów - wychowują się dziewczęta. Do tego w tle toczą się nieustanne zawirowania społeczne - segregacja rasowa, strajki, prohibicja, epidemia hiszpanki, śmierć tysięcy młodych ludzi wysłanych do Europy na Wielką Wojnę.

Muszę przyznać, że zupełnie czegoś innego spodziewałam się po tej książce, czegoś bardziej... amerykańskiego w narracji. Tymczasem otrzymałam istny koktajl magicznego realizmu,  typowego dla pisarzy iberoamerykańskich, soczystej prozy Amerykańskiego Południa i namiętności ujętej w chłodne pozory rodem z Wichrowych Wzgórz. Niesamowity język, misterna intryga, splątana, wielowątkowa fabuła, drażniąca atmosfera niepokoju i świetne kobiece portrety. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić to tylko do niezbadanych wyroków genetyki, pozwalającej na istne wybryki natury pod względem karnacji dzieci w związkach mieszanych.

Lektura obowiązkowa - polecam.


30 października 2010

Klucz do Ameryki

Małgorzata Szejnert
Wyspa klucz
Wyd. Znak, 2009
ss. 352


Byłam bardzo ciekawa tej książki pani Szejnert, więc możecie zrozumieć moją radość, kiedy zobaczyłam ją na bibliotecznej półce. Porwałam ją ze sobą, przyniosłam do domu, położyłam przy łóżku... i tak sobie przeleżała dwa miesiące. Niby chciałam czytać, ale ciągle miałam ochotę na coś innego, bardziej "wciągającego", z akcją, emocjami, zagadką, a nie tylko suche historyczne fakty. Wreszcie, kiedy zawisła nade mną wizja przedłużenia jej po raz kolejny, wzięłam ją z westchnieniem do ręki i przepadłam. Pochłonęłam w trzy wieczory i to tylko ze względu na brak czasu, bo gdybym mogła nie odłożyłabym jej aż do ostatniej strony.

Autorce udało się zrobić coś niesamowitego - ożywić świat miniony. Chociaż większość bohaterów książki, imigrantów, znanych jedynie z zapisanych w rejestrach nazwisk lub ze spłowiałych fotografii, tylko przez sekundę miało okazję zaistnieć w historii, to na kartach "Wyspy klucz" znów ożyli. Kolorowi, przez moment znów trójwymiarowi, ruszyli z promu na wyspę, przez punkty kontroli, szeleszcząc spódnicami, potrącając się tobołami, ciągnąc za sobą dzieci, w gwarze wielu języków, z nadzieją na lepszą przyszłość. 


Wyspa Ellis, o której mówi książka, przez pół wieku była bramą wjazdową do Stanów Zjednoczonych, dla tych, którzy chcieli się tam osiedlić. Przez pół wieku funkcjonowania przewinęło się przez nią około 12 milionów ludzi z niemal każdego kraju na świecie. Daje to ciekawy obraz samego USA - dopiero przy lekturze uświadomiłam sobie fakt, dotąd teoretycznie znany, o zdumiewającej multikulturowości tego kraju, prawdziwej współczesnej wieży Babel. Nie wszyscy przyjezdni byli jednak chętnie witani, więc Ellis miała za zadanie zawrócić z drogi tych, którzy mogli stanowić potencjalne zagrożenie dla Nowego Świata, a więc chorych umysłowo lub na choroby zakaźne, niepełnosprawnych, którzy mogli stanowić obciążenie dla amerykańskiego systemu, kryminalistów, prostytutki i o niechętnie widzianych poglądach politycznych (np. komuniści i anarchiści). Wielu na wyspie leczono i po uzdrowieniu wpuszczano do kraju lub - w przypadku niepowodzenia - zawracano do kraju pochodzenia, wielu też tutaj umarło. Sposoby rozróżniania jednostek pożądanych i niepożądanych nieustannie się zmieniały, dużo zależało od aktualnego zarządcy wyspy (którą to funkcję pełnili wielokrotnie ludzie, którzy sami w dzieciństwie przeszli tę samą lub podobną drogę) i wielokrotnie prowadziły do tragedii i rozdzielania rodzin.


Obecnie na wyspie mieści się muzeum, w którym można obejrzeć nie tylko stojące na wyspie budynki, ale także pozostawione przez imigrantów przedmioty, w tym niezwykłą ilość kufrów i tobołków podróżnych, a także kolekcję niezwykle kiedyś popularnego, każdej kobiecie niezbędnego akcesorium, jakim był buttonhook :)

Wydawnictwo Znak zasłużyło na brawa za piękne wydanie książki - przyjemnie trzymać ją w dłoniach, a forma pięknie koresponduje z treścią. Warto też wspomnieć o fantastycznych zdjęciach, którymi ilustrowana jest książka, autorstwa Augustusa Shermana, jednego z urzędników pracujących na wyspie. Gorąco polecam.

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...