Mam za sobą cztery miesiące nieustannych chorób. Nic oryginalnego, przeziębienia, katarki, zapalenie uszu, no, jedna runda grypy (o Zeusie, ależ to poniewiera człowieka), po której płynnie przeszliśmy do kolejnych katarków. Czworo nas jest, dwoje dorosłych, dwoje dzieci, więc zarażając się od siebie wytworzyliśmy zasmarkane perpetuum mobile, a jak tylko udaje nam się stanąć na osłabione nogi, córka przynosi świeżą dostawę przedszkolnych zarazków. Przedszkole, dodam, wyspecjalizowało się w rozpowszechnianiu bakterii i wirusów, kisząc maluchy przez pół roku w salach o temperaturze ponad 25 stopni i nie wyprowadzając ich nigdy na dwór, bo przecież mogłyby się przeziębić. Dzieci będą wychodzić, oczywiście. Jak będzie ciepło. Biorąc pod uwagę, ze mamy maj i nadal nie jest ciepło, prawdopodobnie wyjdą na dwór w okolicach lipca. A, nie, wtedy przedszkole jest zamknięte. Mogłabym też napomknąć o zdrowym przedszkolnym żywieniu, polegającym na popijaniu napompowanych cukrem pseudosoczków i mlecznych deserków. Ale nie wspomnę, bo mi ciśnienie skacze.
Walcząc o odzyskanie choćby śladowej odporności, rzuciłam się na lekturę książki "Zdrowy jak japońskie dziecko". Teraz się zastanawiam, czy nie podrzucić jej przedszkolankom. Japońskie dzieci nie zawdzięczają dobrego zdrowia nadprzyrodzonej kombinacji genów, a zdroworozsądkowym zasadom - jedzą zdrowe posiłki, oparte na tradycyjnych przepisach, zawierające mnóstwo świeżych warzyw, oraz mają zapewnioną dużą dawkę aktywności fizycznej. Takie to proste. Książka skupia się na zapobieganiu otyłości u dzieci, co nas nie dotyczy, bo moje maluchy są chude jak szczypiorki. Jednak chociaż otyłość i związane z nią choroby cywilizacyjne chwilowo nam nie grożą, to stosowanie zasady jedz-zdrowo-i-ruszaj-się-dużo doskonale też wpływa na odporność.
Nie zachwycałabym się specjalnie tym poradnikiem, gdyby ograniczał się on tylko do powtarzania rzeczy oczywistych. Na szczęście znalazły się w nim także bardzo ciekawe fragmenty o tym, jak zacząć zdrowo odżywiać dziecko, które odmawia wzięcia do paszczy warzywa. Mam akurat dwa egzemplarze odporne na zdrowe żywienie - córka odmawiała dotąd próbowania jakichkolwiek warzyw poza pięcioma, które zna i lubi (konsekwentnie od początku nie chciała np. spróbować sałaty, twierdząc, że sałatę jedzą króliki), syn odmawia spróbowania wszystkiego, co nie jest kaszą lub mięsem. Na syna, niespełna dwulatka, niewiele jeszcze działa, ale na córce przetestowałam opisaną w książce metodę naukowego przekupstwa naklejkowego... I nastąpił cud - w ciągu dwóch tygodni spróbowała więcej rzeczy niż przez cały ostatni rok, a teraz już bez dodatkowej zachęty zgadza się kosztować nowych potraw. Pod warunkiem, ze nie ma w nich zielonych liści...
Książka promuje także spójny styl życia całej rodziny - nie wystarcza namawiać dzieci do zdrowego żywienia i ćwiczeń, nie wystarcza nawet dawanie dobrego przykładu, trzeba po prostu (ekhem, żeby to takie proste było) prowadzić zdrowy styl życia, którego dzieci staną się częścią w naturalny sposób. To jest właśnie to, o co będę walczyć w najbliższym czasie.
A bonusem jest spory wybór przepisów japońskiej kuchni (podano lokalne zamienniki), przy lekturze których obśliniłam się jak mops.
Naomi Moriyama, Wiliam Doyle, Zdrowy jak japońskie dziecko, Muza 2017.
Niepoprawna wielbicielka "Alicji w Krainie Czarów", zawyża poziom czytelnictwa, folguje nałogowi, uprawia tsudoku i hoduje dwa małe mole (książkowe). Poprzednia nazwa bloga (Jedz, tańcz i czytaj) zdezaktualizowała się - mam dzieci, nie mam czasu na nic, ale nadal czytam. Zamiast spać.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą poradnik. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą poradnik. Pokaż wszystkie posty
3 maja 2017
21 listopada 2016
Polsko-duńskie wychowanie
Tej jesieni wybuchła nieoczekiwanie moda na hygge. Francuskie poradniki uczące paryskiego szyku i przemieniania dzieci w niegrymaśne aniołki jakby straciły blask. Nie ma się co dziwić, mamy polski listopad - buro, zimno i ponuro, chandra razem z wiatrem wciska się szparami w oknach. Potrzebna jest jakaś prosta recepta, żeby odzyskać radość życia. I oto recepta się znajduje - trzeba się uczyć od Duńczyków, najszczęśliwszych ludzi na świecie, jeżeli wierzyć sondażom, które plasują ten naród na szczycie wszelkiej szczęśliwości od co najmniej 40 lat. A zaznaczmy, ze pogoda też ich nie rozpieszcza. Wyrzucamy wiec wszyscy swoje klasyczne sweterki w marynarskie paski i francuskie szpilki (przynajmniej do wiosny), zakładamy grube skarpety, układamy się przed kominkiem i praktykujemy hygge ze wszystkich sił.
Chociaż irytuje mnie ten nagły zalew duńskich poradników (w miejsce francuskich) w księgarniach, nie da się ukryć, że chętnie poznałabym tajemnice szczęśliwości tego narodu. Książka "Duński przepis na szczęście" napisana wspólnie przez Dunkę i Amerykankę, żonę Duńczyka (a więc zapewniająca spojrzenie niejako i z zewnątrz, i z wewnątrz raju) sugeruje, że sekret tkwi w wychowaniu dzieci. Jako że mam akurat dwójkę pod ręką, chętnie wychowam ich na szczęśliwych ludzi (powiedziałabym nawet, ze to główny cel, który przyświeca mi od kilku lat). Tylko jak to zrobić?
Podstawą jest oczywiście przeanalizowanie ustawień domyślnych. Wychowanie dzieci wymaga wysiłku, a dobre wychowanie wymaga także samoświadomości. Wiele naszych zachowań wynosimy z własnego domu rodzinnego, często odtwarzamy je zupełnie odruchowo, zwłaszcza kiedy jesteśmy zmęczeni i zestresowani: "mówimy rzeczy, których tak naprawdę nie chcemy powiedzieć; działamy i reagujemy w sposób, w jaki raczej nie chcielibyśmy działać i reagować" (s. 33) Niektórzy lubią działać na takim autopilocie, twierdząc, ze ich tak wychowano i żyją. Tymczasem dopiero, kiedy rodzic zda sobie sprawę, z tego, co chciałby zmienić w swoim zachowaniu i relacji z dzieckiem, może zacząć skutecznie działać.
Oto składowe wychowania w stylu duńskim:
1. Radosna zabawa - częste jest przekonanie, że zabawa to w sumie marnowanie czasu, który można pozytywnie wykorzystać dla rozwoju dziecka. Łatwo wpaść w spiralę organizowania dziecku zajęć, bo przecież taniec to w sumie przyjemność dla dziecka, sport też, języków też można uczyć poprzez zabawę, więc sama korzyść dla wszystkich. Tymczasem wartość swobodnej zabawy w grupie, jest nie do przecenienia. "Im więcej dzieci się bawią - a co za tym idzie, im lepiej przyswajają umiejętności społeczne i odnajdują w kontekstach społeczno-zabawowych - tym lepiej radzą sobie z trudnościami" (s. 49). Dzięki zabawie dzieci uczą się samokontroli, wyrabiają w sobie zdolności adaptacyjne, stają się odporne psychicznie i doświadczone społecznie.
2. Odpowiedzialna autentyczność aka czemu baśnie Andersena kończą się smutno ;) Autentyczność zaczyna się od zrozumienia i akceptowania wszystkich emocji - u siebie (bo dzieci uczą się przez obserwację, a nie kazania) i dzieci. Odpowiedzialna autentyczność oznacza wyrażanie tych emocji w należyty sposób - czyli jeśli jeśli jestem wściekła, nie zaczynam kląć i wrzeszczeć bez opamiętania, nawet jeśli mam autentyczną ochotę ;) Należy postępować w zgodzie z własnymi emocjami i systemem wartości, nie narzucać dzieciom swoich ani cudzych marzeń, nie naciskać, ani przesadnie nie wychwalać, aby nie uczyć zachowań nakierowanych na spełnianie cudzych oczekiwań. Można chwalić - ale skupiając się na wykonywanym zadaniu, a nie komplementowaniu dziecka. "Lepiej pomóc dziecku rozwinąć poczucie, ze jest w stanie mistrzowsko opanować daną umiejętność, niż wyrabiać w nim przekonanie, ze już jest mistrzem" (s. 68). W ten sposób kształtujemy nastawienie na rozwój, a nie na trwałość.
3. Przeramowanie, czyli reframing. Sporo się o tym mówi, ale niekoniecznie w kontekście wychowania. Trzeba unikać negatywnego nastawienia u siebie, starać się spoglądać na problemy z innej perspektywy. "Rzadziej osądzaj, częściej akceptuj" (s. 108). Nie należy utożsamiać działania z osobą, warto unikać etykietek (działanie: "nabałagniłeś", osoba: "jesteś bałaganiarzem"). emocje.
4. Zrozumienie i empatia - warto kierować się w życiu empatią i uczyć dziecko dostrzegać emocje innych. Ponoć czytanie dzieciom znacząco podnosi u nich poziom empatii, a więc dla dobra ludzkości - CZYTAJMY DZIECIOM!
5. Inwencja zamiast ultimatum - ach, jak trudne do wdrożenia są te działania, bo dotyczą sytuacji, kiedy ukochany szkrab podnosi nasze ciśnienia do poziom przedzawałowego. Tłumacz, tłumacz, tłumacz po tysiąc razy. Dawaj dobry przykład. Szukaj innych rozwiązań niż "jeśli jeszcze raz to zrobisz, to...". Nie walcz o władzę z dzieckiem, w wychowaniu nie chodzi o to, żeby twoje było na wierzchu, a dziecko wiedziało "gdzie jego miejsce". Dzieci wiecznie testują reguły i przesuwają granice. TO NORMALNE. Takie zachowania nie oznaczają, ze dziecko jest złe, złośliwe czy niewychowane. W zależności od wieku różnych rzeczy można od dziecka wymagać - niby to takie oczywiste, a czytałam wypowiedź matki, która stawiała do kąta dziecko półtoraroczne, bo "złośliwie pomalowało podłogę kredkami, chociaż wiedziało, ze tak się nie robi"... Słuchaj dziecka, także jego protestów, one też coś komunikują.
6. Ciepło rodzinne (tak, tak - mamy i hygge). Hygge to skupianie się na "my" zamiast na "ja" podczas bycia razem. "To przede wszystkim wyeliminowanie wszelkiego nieporządku i histerii. To świadomy wybór, by cieszyć się najważniejszymi znaczącymi chwilami w życiu - tymi, które spędzamy z dziećmi, rodziną i przyjaciółmi - oraz docenianie ich znaczenia. To dbanie o ich prostotę i pozytywną atmosferę oraz pozostawianie problemów za sobą. To chęć bycia tam w tych chwilach z własnego wyboru i przyczynianie się do tego, by miło spędzić czas" (s. 178).
Odkąd urodziły się moje dzieci - i odkąd okazało się, że nie jestem tak idealnym rodzicem, jakim wydawało mi się, że będę - nieustannie szukam najlepszego sposobu wychowania, czytając na ten temat, przyswajając i próbując wprowadzać w życie sensowne porady (i próbując, próbując, ponosząc porażki, a potem znów próbując). I uczę się bycia lepszym rodzicem - krok po kroku. Żałuję, że nie było tej książki, trzy lata temu. To absolutne podstawy wychowania szczęśliwego dziecka (i pozostania przy tym szczęśliwym rodzicem przy zdrowych zmysłach) w pigułce. Mam nadzieję, ze mój dom będzie stawał się coraz bardziej hyggeligt za sprawą takiego polsko-duńskiego wychowania.
Jessica Alexander, Iben Sandahl, Duński przepis na szczęście, MUZA 2016.
5 maja 2011
Nie chce mi się czytać powieści
Nie chce mi się też pisać na blogu. Ogarnęło mnie niechciejstwo totalne.
Ostatnio potęguje się u mnie wrażenie życiowego chaosu, rozmieniania się na drobne i nieustannego dotkliwego braku czasu. Po okresie irytacji, że doba ma tylko 24 godziny, a moje mieszkanie tylko tyle szaf i regałów ile ma, doszłam do wniosku, że chyba nie w tym problem. Problemem jest liczba zajęć, które próbuję upchnąć w jedną dobę, oraz natłok rzeczy, który próbuję zmieścić w mieszkaniu. Nie tędy droga. W uświadomieniu sobie tego pomogło mi kilka ciekawych tekstów.
Zaczęło się od artykułu w czasopiśmie "Twój Styl" pt. "Jak mieć mniej". Potem była piękna recenzja książki Dominique Loreau "Sztuka prostoty" na blogu Trufli. Dorwałam się do lektury dwóch inspirujących blogów: Zen Habits (anglojęzyczny) oraz Minimalistka (polskojęzyczny), a potem do wspomnianej książki.
"Miej niewiele.
Upewnij się, że wszystko, co masz, jest absolutnie niezbędne
i praktyczne w użytkowaniu"
Upewnij się, że wszystko, co masz, jest absolutnie niezbędne
i praktyczne w użytkowaniu"
Neominimalizm jest moim rozwiązaniem. Rozbuchany konsumpcjonizm był mi zawsze obcy, ale jakoś nie potrafiłam tego przełożyć na konkretną zasadę. Odkąd zaczęłam prowadzić tego bloga liczba książek w moim domu zaczęła przyrastać w tempie zastraszającym i ostatnio jakoś przestało mnie to cieszyć. Przyszedł czas, żeby powiedzieć - mam wystarczająco dużo.
Rady Loreau, jak podejrzewam, spotkają się z gorącym sprzeciwem moli książkowych, bo sugeruje ona m.in. posiadanie tylko kilku wybranych starannie książek, które nas inspirują i które są dla nas ważne - zamiast wypchanej biblioteczki. Resztę lepiej sprzedać, oddać itp. Ja jeszcze nie jestem gotowa do tak drastycznego posunięcia, ale przetrzepałam moje regały i znalazłam około 30 książek, które były bardzo fajne, ładnie wyglądają na półce - ale nie sądzę, żebym kiedykolwiek czuła potrzebę otworzenia ich ponownie. Mówię NIE gromadzeniu dla samego gromadzenia. Oczywiście, czytanie jest nadal na wielkie TAK :) Ale będę starała się więcej korzystać z biblioteki, mniej kupować, a te kupione i przeczytane przekazywać dalej, chyba że będą to dla mnie bardzo ważne pozycje. Podejrzewam też, że na jednej czystce się nie skończy, ale ten proces wymaga czasu. Póki co, zaczytuję się na blogu Minimalistki o reorganizacji jej potężnej biblioteczki : tu, tu i tu.
Rzecz jasne odgracanie mojego życia nie ograniczy się do samego księgozbioru, a neominimalizm nie polega tylko na wyrzucaniu - raczej na bardzo rozważnym kupowaniu. Warto zdać sobie sprawę, które potrzeby są nasze, a które sztuczne tworzone przez reklamy i ... blogi ;)
Recenzja "Sztuki prostoty" jeszcze się u mnie ukaże - a przynajmniej kilka kontrowersyjnych cytacików ;)
19 kwietnia 2011
Jadę sobie palcem po mapie
Marzena Filipczak
Jadę sobie. Azja.
Przewodnik dla podróżujących kobiet
Poradnia K, 2009
audiobook
czyta Maria PeszekIndie mnie fascynują. Ćwiczę jogę, uwielbiam indyjską kuchnię, czytam o ayurwedzie i w ogóle. Wizualnie też mi się podoba. Filmów z Bollywoodu może nie oglądam, ale muzyki zdarza mi się sporadycznie słuchać, a i pokaz tańca chętnie obejrzę. (Swoją drogą, bharatanatyam to najtrudniejszy taniec EVER, a w każdym razie najtrudniejszy, jakiego próbowałam się uczyć. Balet to drobiazg.) A jednak podróż do Indii nigdy nie była moim marzeniem. Żebym się tak miała spakować, wsiąść w samolot i ruszyć... Eee, nie. Za leniwa jestem na to. Koszmarny klimat, choroby, tłok, robale... Za to uwielbiam czytać o ludziach, którzy się do Indii wybrali. Najlepiej, żeby jeszcze zdjęcia były. Pełnia szczęścia. Oni się umęczyli, a ja mam z tego samą przyjemność oglądania, czytania i podziwiania ;)
Zaczęło się dobrze, bo od karaluchów wielkości palca, które włażą do plecaka, jak się go nie zamknie i potem podróżują na gapę. Już się ucieszyłam, że to nie ja tam pojechałam, a potem było jeszcze lepiej. Hotele, które mają ściany z desek z takimi szparami, że można sobie przez nie oglądać ulicę, dziury w podłogach w ramach toalety, rajd rozsypującymi się autobusami w upale (jeśli wcześniej uda się jakimś cudem kupić bilet) i jedzonko, które pozwala na nowo zrozumieć znaczenia słowa "ostre". Ale to nie jest tak, że Autorka marudzi - to tylko ja się lubuję w takich opisach ;)
Książka, jak wskazano w tytule, jest przewodnikiem dla podróżujących kobiet (zresztą podejrzewam, że i mężczyznom się przyda). Składa się z dwóch części - pierwsza to rodzaj dziennika z podróży, jest ułożona chronologicznie, druga - wskazówki praktyczne, są podzielone wedle tematu, np. zdrowie, pieniądze, bezpieczeństwo itp. Autorka postawiła sobie za cel pokazanie, jak można podróżować po Azji samotnie, tzn. niekoniecznie solo, ale na własną rękę, bez biura podróży. Z tego względu skupia się nie na opisach zabytków, zachwytach nad przyrodą albo analizach kulturowych, ale nad praktyczną stroną podróży. Dzięki temu można się dowiedzieć, co zrobić, gdy na dworcu autobusowych obskakuje cię tłum rikszarzy i każdy chce cię zawieźć do własnego hotelu lub jak zamówić posiłek wegetariański, który nie wypala gardła. Rzecz jasna pojawiają się też ciekawostki turystyczne, ale niejako na drugim planie. Żeby nie zmylił Was mój wstęp - Autorka podróżuje nie tylko po Indiach, ale też po Borneo, Malezji, Kambodży, Wietnamie i Tajlandii.
Całość jest napisana lekko i sympatycznie, z ogromną dozą poczucia humoru. Autorka nie uważa się za guru podróżowania, bo była to jej pierwsza tak długa samotna podróż poza Europę i wiele się nauczyła na własnych błędach. Daje jasne, przetestowane na sobie samej wskazówki, pomocne wszystkim mniej zaawansowanym podróżnikom, którzy chcieliby się wybrać na egzotyczną wyprawę. Druga część przyda się nie tylko tym, którzy planują podróż po Azji, ale też w jakikolwiek inny rejon świata. Ale i dla czystej przyjemności czyta/słucha się świetnie. Audiobook czytała Maria Peszek i robiła to doskonale - miałam wrażenie, jakby opowiadała o własnej podróży.
Polecam.
29 listopada 2010
Jesteś tym, co jesz
Gillian McKeith
You are what you eat
Penguin Books 2004
ss. 224
Dr. Gilian McKeith jest, można powiedzieć, celebrytką, bo prowadzi w Anglii telewizyjny program You Are What You Eat, w którym - jak zdołałam zrozumieć - wprowadza zmiany na lepsze w jadłospisie i trybie życia ludzi dotychczas obarczonych licznymi chorobami i otyłością, z pozytywnym skutkiem. Poza byciem gwiazdą jednakże pani McKeith ma także doktorat z żywienia holistycznego, oraz doświadczenia z własnej młodości dotyczące właśnie poprawy zdrowia dzięki zmianie diety, co czyni ją dla mnie osobą wiarygodną.
You are what you eat
Penguin Books 2004
ss. 224
Ostatnio jestem do tego stopnia zapracowana, że nie mam już nawet z czego kraść czasu na czytanie książek. Pozaczynane książki leżą jak wyrzut sumienia, stosik stoi jak stał. A nawet nieco się powiększył. Jedyne co udało mi się przeczytać to angielski poradnik żywieniowy, ale to tylko dlatego, że mam obsesję zdrowożywieniową* i nie przepuszczę żadnemu dziełu na ten temat. (No, dobra, obsesję jak obsesję, czytałam go zagryzając czekoladą - ale mam ją na punkcie czytania na temat, a niekoniecznie wdrażania w życie ;) ).
Nie zajął mi wiele czasu, bo raz - wydany jest w sposób typowo angielski, czyli całą grubość robią zdjęcia, gramatura papieru i fikuśny układ tekstu**, dwa - naprawdę czytałam i wiem sporo na ten temat, a sięgałam do bardziej konkretnych publikacji (dot. pięciu przemian, ajurwedy i makrobiotyki, mam nawet podręcznik dla żywieniowców, chociaż z moim wykształceniem nie ma to nic wspólnego), więc nie musiałam jakoś przesadnie długo analizować treści.

Zasady, które prezentuje w swojej książce, są naprawdę zdroworozsądkowe, nie ma tu żadnych wielkich rewolucji i nowych teorii: warzywa, owoce, zwłaszcza surowe, zdrowe tłuszcze, ryby, woda, ograniczenie czerwonego mięsa. Chociaż może jest to rewolucja dla Anglików. Ze swojego pobytu w Anglii zapamiętałam potężne zamrażarki w supermarketach zapełnione gotowymi daniami do odgrzania w mikrofalach. Jeśli ktoś je na śniadanie doughnouts, na lunch czipsy z octem, a na obiad danie z mikrofali, to przerzucenie się na warzywa i owoce 5xdziennie może być szokiem dla organizmu. W każdym razie każdy, kto do tej pory nie przywiązywał wagi do tego, co w siebie pakuje, a chciałby to zmienić, może skorzystać z porad dr. McKeith. Poradnik ma przejrzysty układ, zasady, co jeść i czego unikać, są wyraźnie wypunktowane, łatwo znaleźć potrzebne informacje, a wszystko jest okraszone krzepiącymi historyjkami z życia pacjentów, którzy dietę stosowali. Mnie osobiście zainteresował jednodniowy detoks, dla wspomożenia wątroby, który pewnie wypróbuję. Bardzo spodobał mi się też rozdział o znakach, jakie daje nam organizm, kiedy czegoś mu brakuje, a których często nie rozpoznajemy lub wręcz uznajemy za objawy choroby i próbujemy leczyć farmakologicznie. Wiele może powiedzieć wygląd np. naszego języka, paznokci, skóry czy włosów. Udało mi się tu znaleźć kilka informacji, których do tej pory bezskutecznie poszukiwałam.
Nie spodobała mi się zbyt wielka miłość do suplementów. W przypadku konkretnych dolegliwości lub niedoborów podawane są nie tylko potrawy, które powinno się jeść, ale także suplementy, które powinno się (lub można) łykać. Ja akurat jestem wyjątkowo niechętna wrzucaniu w siebie kolorowych pigułek, ale podejrzewam, ze wielu czytelników może wybrać drogę na skróty i zamiast ograniczać śmieciowe żarcie, dorzuci sobie do niego odpowiednie tabletki. Drugi minus - za informację, że witamina B12 występuje w algach. Na razie nie ma na to żadnych dowodów, chociaż wegetarianie modlą się o to gorąco - wszystko wskazuje raczej na to, że w algach są nieaktywne formy tej witaminy, a jak ktoś naukowo wykaże inaczej, to sama go ozłocę.
Podejrzewam, że prędzej czy później program i książka trafią też na polski rynek (jeśli dotąd się to jeszcze nie stało, w kwestii telewizji jestem zupełnie niezorientowana), ale póki co zachęcam do czytania w oryginale wszystkich zainteresowanych (język jest bardzo przystępny, powinien być zrozumiały także dla tych, którzy dopiero przymierzają się do literatury po angielsku).
* Poza tym, że mam obsesję, mam też to szczęście, że z natury lubię rzeczy uznawane za zdrowe (owoce i warzywa), a takie np. chrupki, chipsy i frytki nigdy mi nie wchodziły, w związku z tym czytanie o zdrowym jedzeniu = czytanie o dobrym jedzeniu dla mnie :). (Czekolada jest oczywiście wyjątkiem, ale hej, przecież czekolada jest zdrowa - endorfiny podnosi i tak dalej).
** Nie jest to krytyka - całość prezentuje się naprawdę ładnie, kolorowo i ma szansę przetrwać dłuższe użytkowanie.
8 października 2010
Jeśli nie zmienisz kierunku, możesz skończyć tam, gdzie zmierzasz
Śmietnik należy opróżniać... I to dosłownie... zbyteczne szmaty, stare buty, nieużywane garnki wczorajsze ubranka, nieotwierane książki, pożółkłe zeszyty, niedojedzone resztki, niedopite herbatki, niepotrzebne przekonania, ukryte wartości, stare instalacje gazowe, wodne i myślowe, stare związki, męczące relacje, truchełka myszy, zeszłoroczne kalendarze, zardzewiałe śrubki... Może innym się przydadzą, jeśli nie, niech powrócą do gleby i na powrót staną się pierwiastkami. Nic dziwnego, że jesteś czasami zmęczony, ale nie samym sobą (...) nie natłokiem wydarzeń i tymi dniami, które przynoszą "raczej pecha i deszcz", lecz raczej dźwiganiem tego wora z klamotami przeszłości.
Coaching,
czyli restauracja osobowości
czyli restauracja osobowości
G+J Gruner + Jahr Polska
Warszawa 2008
Dobra książka dla tych, którzy czują, że mają problemy ze swoim życiem, nie potrafią ogarnąć tego, co dookoła ani do końca zdefiniować samych siebie. Mnie pomogła się odnaleźć i przeczytam ją pewnie jeszcze nie raz. Nie jest to hurraoptymistyczny poradnik z gatunku "uśmiechnij się i wszystko się uda", który można "machnąć" przed snem, żeby poczuć się lepiej. Wskazany raczej dla tych, którzy rzeczywiście chcą wprowadzić zmiany. Czytałam ją długo, nie tylko ze względu na brak czasu, ale też dlatego, że każdy rozdział daje mnóstwo tematów do przemyśleń. Treść nie jest prosta, niektóre zagadnienia wymagają dłuższej analizy, ale Autor zrobił wszystko, by forma była jak najbardziej przyjazna czytelnikowi. Książka ma postać korespondencji pomiędzy Autorem-coachem, a kilkoma jego klientami (nie wiem, czy są to rzeczywiste przypadki, czy raczej modelowe, ale reprezentują różne postawy życiowe i całkiem różne problemy). Zawiera przesyłane im coachingowe teksty oraz ćwiczenia, a także przemyślenia i wnioski Autora na temat otrzymanych odpowiedzi. Trzeba przyznać, że poruszone kwestie pozwalają zobaczyć stosunki międzyludzkie w zupełnie nowej perspektywie.
Życie wielu osób, z którymi pracowałem, zbudowane jest jak kolej. Istnieją tory, które ułożono z przekonań, wzorców i nawyków, oparte na ukrytych często wartościach, które tkwią pod spodem jak podkłady pod szynami zasypane żwirem. Tory umożliwiają ruch pociągu (...). Przystanki, perony są z góry dane, bezdyskusyjne, na początku obowiązkowe. (...) Szkoła podstawowa, gimnazjum, szkoła średnia, matura, studia, stypendium, praca, małżeństwo, urodzenie dziecka, awans, zakup domu lub mieszkania na kredyt itd. - nadają rytm, ruch od stacji do stacji. A przecież jest jeszcze kandydowanie, licencja, obrona pracy, ubieganie się, nominacja, desygnowanie, piastowanie, kadencja, urzędowanie i wiele innych form aktywności na poszczególnych, przewidywalnych, zaszczytnych przystankach. Oczywiście istnieją warianty tej trasy, różne obciążenia, a nawet ślepe tory, jednak po to jest system, żeby przywracać ruch, żeby dawać prostą, bezdyskusyjną alternatywę bez alternatywy, bo cóż nią miałoby być. Bezbożny indywidualizm, który podsyca wiarę we wszechmoc człowieka, w jego możliwości, odpowiedzialność, rozwój, gdy tymczasem poza torami i nasypem nie ma nic?

Maciej Bennewicz - z wykształcenia socjolog. Założyciel i wykładowca Norman Benett Academy. Master Coach NBA i ICC. Twórca metody Quantum Brainpower Coaching w Polskiej Szkole Coachów przy NBA. Dyrektor ds Rozwoju w Norman Benett Group. Na co dzień prowadzi coachingi indywidualne i grupowe, projektuje i prowadzi szkolenia m.in. z Umiejętności Menedżerskich, Twórczości i Kreatywności. W wolnych chwilach maluje i rzeźbi. Wielki przyjaciel zwierząt, kocha koty.
PS. Tytuł posta to tłumaczenie hasła zamieszczonego na zakładce z bookdepository.com. Doskonale pasuje.
PS. 2. Wszystkie cytaty z książki M. Bennewicza "Coaching, czyli restauracja osobowości".
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Winter is coming... Tym razem w komiksie.
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...

-
Cztery lata wierni czytelnicy Jeżycjady odczekali się na przyjazd Magdusi do Poznania. Ja też czekałam. Oczekiwanie dłużyło mi się niemi...
-
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...
-
Moje pierwsze zetknięcie z Jane Eyre było całkiem nieświadome. W wieku kilku lat oglądałam z rodzicami jakiś film i jedyne co z niego zapami...