Mam za sobą cztery miesiące nieustannych chorób. Nic oryginalnego, przeziębienia, katarki, zapalenie uszu, no, jedna runda grypy (o Zeusie, ależ to poniewiera człowieka), po której płynnie przeszliśmy do kolejnych katarków. Czworo nas jest, dwoje dorosłych, dwoje dzieci, więc zarażając się od siebie wytworzyliśmy zasmarkane perpetuum mobile, a jak tylko udaje nam się stanąć na osłabione nogi, córka przynosi świeżą dostawę przedszkolnych zarazków. Przedszkole, dodam, wyspecjalizowało się w rozpowszechnianiu bakterii i wirusów, kisząc maluchy przez pół roku w salach o temperaturze ponad 25 stopni i nie wyprowadzając ich nigdy na dwór, bo przecież mogłyby się przeziębić. Dzieci będą wychodzić, oczywiście. Jak będzie ciepło. Biorąc pod uwagę, ze mamy maj i nadal nie jest ciepło, prawdopodobnie wyjdą na dwór w okolicach lipca. A, nie, wtedy przedszkole jest zamknięte. Mogłabym też napomknąć o zdrowym przedszkolnym żywieniu, polegającym na popijaniu napompowanych cukrem pseudosoczków i mlecznych deserków. Ale nie wspomnę, bo mi ciśnienie skacze.
Walcząc o odzyskanie choćby śladowej odporności, rzuciłam się na lekturę książki "Zdrowy jak japońskie dziecko". Teraz się zastanawiam, czy nie podrzucić jej przedszkolankom. Japońskie dzieci nie zawdzięczają dobrego zdrowia nadprzyrodzonej kombinacji genów, a zdroworozsądkowym zasadom - jedzą zdrowe posiłki, oparte na tradycyjnych przepisach, zawierające mnóstwo świeżych warzyw, oraz mają zapewnioną dużą dawkę aktywności fizycznej. Takie to proste. Książka skupia się na zapobieganiu otyłości u dzieci, co nas nie dotyczy, bo moje maluchy są chude jak szczypiorki. Jednak chociaż otyłość i związane z nią choroby cywilizacyjne chwilowo nam nie grożą, to stosowanie zasady jedz-zdrowo-i-ruszaj-się-dużo doskonale też wpływa na odporność.
Nie zachwycałabym się specjalnie tym poradnikiem, gdyby ograniczał się on tylko do powtarzania rzeczy oczywistych. Na szczęście znalazły się w nim także bardzo ciekawe fragmenty o tym, jak zacząć zdrowo odżywiać dziecko, które odmawia wzięcia do paszczy warzywa. Mam akurat dwa egzemplarze odporne na zdrowe żywienie - córka odmawiała dotąd próbowania jakichkolwiek warzyw poza pięcioma, które zna i lubi (konsekwentnie od początku nie chciała np. spróbować sałaty, twierdząc, że sałatę jedzą króliki), syn odmawia spróbowania wszystkiego, co nie jest kaszą lub mięsem. Na syna, niespełna dwulatka, niewiele jeszcze działa, ale na córce przetestowałam opisaną w książce metodę naukowego przekupstwa naklejkowego... I nastąpił cud - w ciągu dwóch tygodni spróbowała więcej rzeczy niż przez cały ostatni rok, a teraz już bez dodatkowej zachęty zgadza się kosztować nowych potraw. Pod warunkiem, ze nie ma w nich zielonych liści...
Książka promuje także spójny styl życia całej rodziny - nie wystarcza namawiać dzieci do zdrowego żywienia i ćwiczeń, nie wystarcza nawet dawanie dobrego przykładu, trzeba po prostu (ekhem, żeby to takie proste było) prowadzić zdrowy styl życia, którego dzieci staną się częścią w naturalny sposób. To jest właśnie to, o co będę walczyć w najbliższym czasie.
A bonusem jest spory wybór przepisów japońskiej kuchni (podano lokalne zamienniki), przy lekturze których obśliniłam się jak mops.
Naomi Moriyama, Wiliam Doyle, Zdrowy jak japońskie dziecko, Muza 2017.
Niepoprawna wielbicielka "Alicji w Krainie Czarów", zawyża poziom czytelnictwa, folguje nałogowi, uprawia tsudoku i hoduje dwa małe mole (książkowe). Poprzednia nazwa bloga (Jedz, tańcz i czytaj) zdezaktualizowała się - mam dzieci, nie mam czasu na nic, ale nadal czytam. Zamiast spać.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dzieci. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dzieci. Pokaż wszystkie posty
3 maja 2017
2 marca 2016
Malina, ach, Malina
Podchodzę sceptycznie do książek pisanych przez celebrytów, a już pisanych dla dzieci w ogóle nie tykam, chociaż może niesłusznie. "Malinę" tknęłam i nie żałuję, a skusił mnie głównie tytuł, bo uwielbiam dziewczęce imiona owocowe i kwiatowe. Autorką jest Katarzyna Pakosińska, artystka kabaretowa, więc liczyłam na lekturę lekką i zabawną i wcale się nie zawiodłam.
Malina (cud-dziewczyna) liczy sobie 10 lat i chodzi do czwartej klasy. Ma przesympatycznych rodziców (mama Tosia jest aktorką, tata Adam podróżnikiem), ukochane babcie oraz irytującego sąsiada, a w jej mieszkaniu stoi stare radio z zielonym oczkiem. Radio, które okazuje się mieć bardzo tajemnicze właściwości, bo z jego pomocą można... podróżować w czasie. Dzięki niemu Malina może przekonać się, jak to było, kiedy jej tata, mały Adaś, wykazał się nadzwyczajną odwagą, a mama Tosia wybrała się na wagary. Odkrywa też, że babcia Marzenka była za młodą niezłą psotnicą, a jej mama, prababcia Irena, wielką romantyczką. Udaje się też Malinie udaremnić niecny plan sąsiada Drążka, sięgający kilkadziesiąt lat wstecz!
Malina to przemiła bohaterka, jest urocza, zwariowana i lubi pakować się w tarapaty, wzbudziła moją ogromną sympatię. Bardzo spodobał mi się też pomysł podróży w czasie do czasów dzieciństwa własnych przodków - myślę, że wielu dziecięcych czytelników uświadomi sobie dzięki temu, że - po pierwsze - mamusia czy babcia też były kiedyś dziećmi, a - po drugie - że ich dzieciństwo wyglądało inaczej, bo przypadło na inne czasy. Plusem są też zabawne ilustracje Kasi Kołodziej.
Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to do dodatkowej "edukacyjnej" warstwy książki. W treść wplecione są różne trudne słowa i wyrażenia, wyjaśniane w didaskaliach (w sposób lekki i zabawny) oraz zadania dla czytelnika (napisz, narysuj itp.). Jak dla mnie, to za dużo grzybków w barszcz. Powieść powinna opowiadać wciągającą historię, jeśli ma jakąś warstwę edukacyjną, niech będzie wpleciona w akcję, a nie podana wprost. A jeszcze lepiej edukację zostawić książkom do tego przeznaczonym. W tym przypadku fabuła broni się sama i reszta tylko przeszkadza, ale może dla dzieciaków, które mają problem ze skupieniem uwagi na dłuższym tekście, te przerywniki będą właśnie zaletą.
Recenzja ukazała się też na blogu Książniczka i braciszek.
Malina (cud-dziewczyna) liczy sobie 10 lat i chodzi do czwartej klasy. Ma przesympatycznych rodziców (mama Tosia jest aktorką, tata Adam podróżnikiem), ukochane babcie oraz irytującego sąsiada, a w jej mieszkaniu stoi stare radio z zielonym oczkiem. Radio, które okazuje się mieć bardzo tajemnicze właściwości, bo z jego pomocą można... podróżować w czasie. Dzięki niemu Malina może przekonać się, jak to było, kiedy jej tata, mały Adaś, wykazał się nadzwyczajną odwagą, a mama Tosia wybrała się na wagary. Odkrywa też, że babcia Marzenka była za młodą niezłą psotnicą, a jej mama, prababcia Irena, wielką romantyczką. Udaje się też Malinie udaremnić niecny plan sąsiada Drążka, sięgający kilkadziesiąt lat wstecz!
Malina to przemiła bohaterka, jest urocza, zwariowana i lubi pakować się w tarapaty, wzbudziła moją ogromną sympatię. Bardzo spodobał mi się też pomysł podróży w czasie do czasów dzieciństwa własnych przodków - myślę, że wielu dziecięcych czytelników uświadomi sobie dzięki temu, że - po pierwsze - mamusia czy babcia też były kiedyś dziećmi, a - po drugie - że ich dzieciństwo wyglądało inaczej, bo przypadło na inne czasy. Plusem są też zabawne ilustracje Kasi Kołodziej.
Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to do dodatkowej "edukacyjnej" warstwy książki. W treść wplecione są różne trudne słowa i wyrażenia, wyjaśniane w didaskaliach (w sposób lekki i zabawny) oraz zadania dla czytelnika (napisz, narysuj itp.). Jak dla mnie, to za dużo grzybków w barszcz. Powieść powinna opowiadać wciągającą historię, jeśli ma jakąś warstwę edukacyjną, niech będzie wpleciona w akcję, a nie podana wprost. A jeszcze lepiej edukację zostawić książkom do tego przeznaczonym. W tym przypadku fabuła broni się sama i reszta tylko przeszkadza, ale może dla dzieciaków, które mają problem ze skupieniem uwagi na dłuższym tekście, te przerywniki będą właśnie zaletą.
Recenzja ukazała się też na blogu Książniczka i braciszek.
14 marca 2013
Zdumiewająco trafny wybór
Tak, przyznaję, jestem fanką serii o Harrym Potterze. Zresztą nigdy tego nie ukrywałam. J.K. Rowling jako jego (s)twórczynię darzę ogromną sympatią i życzę jej jak najlepiej na polu literatury i każdym innym też. Mimo to niespecjalnie miałam chęć sięgać po jej pierwszą niepotterową książkę. Z jednej strony byłam bardzo ciekawa, jak sobie poradzi na nowym polu, z drugiej - wybrana przez nią tematyka raczej mnie odpychała. Jakieś wybory do rady miasta, no, proszę Was, kogo to obchodzi?
Los zdecydował za mnie, książka sama weszła mi w ręce, bo moja siostra upolowała ją w bibliotece. Skoro tak, to przecież nie wypada nie spróbować. I co? I muszę powiedzieć, że był to bardzo trafny wybór.
Wybory wyborami, radni radnymi, Rowling napisała po prostu powieść o ludziach. Mamy więc kilka rodzin, mieszkańców małego angielskiego miasteczka, których losy nieustannie się splatają. Nie ma wiodącego bohatera ani głównego wątku, bo padnięcie na początku trupem jednego z radnych, Barry'ego Fairbrothera, to tylko pretekst do snucia historii i - owszem - koło zamachowe pewnych wydarzeń. Trudno tak napisaną książkę streścić, wiec nie będę tego robić. Napiszę tylko tyle, że piękna fasada domu nie zawsze oddaje to, co dzieje się w jego środku.
Po tej książce jestem już pewna, że Rowling potrafi pisać. Jej bohaterowie to postaci z krwi i kości. Chwała jej za to, że nie ma tu żadnych podziałów na "dobrych" i "złych" (chociaż niektórzy sa trochę gorsi....), tym kibicujemy, a tamtych niech coś trafi. Każda z postaci prezentuje całą gamę szarości, inaczej ją odbieramy w zależności od tego, czyimi oczami się jej przyglądamy. Brawa dla pisarki także za to, że wprowadzając całą chmarę bohaterów, potrafiła nadać im tak wyraźne rysy, że nie gubiłam się w tym tłumie i nie miałam problemu z zapamiętaniem, kto jest kim, a do tego wszystkie wątki wydawały mi się równie interesujące. Jedyny mały minusik to zakończenie, do którego nie byłam do końca przekonana, ale to dlatego, że ciężko wyznaczyć koniec tak skonstruowanej fabuły - choć niby każdy z wątków został jakoś zakończony. Ale ja nie miałabym nic przeciwko, by dowiedzieć się, co bohaterowie będą robić po "the end". I potem. I jeszcze potem...
Los zdecydował za mnie, książka sama weszła mi w ręce, bo moja siostra upolowała ją w bibliotece. Skoro tak, to przecież nie wypada nie spróbować. I co? I muszę powiedzieć, że był to bardzo trafny wybór.
Wybory wyborami, radni radnymi, Rowling napisała po prostu powieść o ludziach. Mamy więc kilka rodzin, mieszkańców małego angielskiego miasteczka, których losy nieustannie się splatają. Nie ma wiodącego bohatera ani głównego wątku, bo padnięcie na początku trupem jednego z radnych, Barry'ego Fairbrothera, to tylko pretekst do snucia historii i - owszem - koło zamachowe pewnych wydarzeń. Trudno tak napisaną książkę streścić, wiec nie będę tego robić. Napiszę tylko tyle, że piękna fasada domu nie zawsze oddaje to, co dzieje się w jego środku.
Po tej książce jestem już pewna, że Rowling potrafi pisać. Jej bohaterowie to postaci z krwi i kości. Chwała jej za to, że nie ma tu żadnych podziałów na "dobrych" i "złych" (chociaż niektórzy sa trochę gorsi....), tym kibicujemy, a tamtych niech coś trafi. Każda z postaci prezentuje całą gamę szarości, inaczej ją odbieramy w zależności od tego, czyimi oczami się jej przyglądamy. Brawa dla pisarki także za to, że wprowadzając całą chmarę bohaterów, potrafiła nadać im tak wyraźne rysy, że nie gubiłam się w tym tłumie i nie miałam problemu z zapamiętaniem, kto jest kim, a do tego wszystkie wątki wydawały mi się równie interesujące. Jedyny mały minusik to zakończenie, do którego nie byłam do końca przekonana, ale to dlatego, że ciężko wyznaczyć koniec tak skonstruowanej fabuły - choć niby każdy z wątków został jakoś zakończony. Ale ja nie miałabym nic przeciwko, by dowiedzieć się, co bohaterowie będą robić po "the end". I potem. I jeszcze potem...
24 marca 2012
Literatura na ekrany - Głodowe Igrzyska wreszcie w kinach
Wyjaśnijmy sobie coś od razu - jestem fanką trylogii "Igrzyska śmierci" Suzanne Collins. Nie, że ją lubię. Lubię wiele książek. Nie uważam tych powieści za najlepsze w historii - jestem od tego daleka. Jestem fanką trylogii, tak jak jestem fanką "Harry'ego Pottera", "Serii Niefortunnych Zdarzeń" i powieści Jane Austen. Objawia się to u mnie w taki dziwny sposób, że wyłączam krytycyzm. Nawet jeśli którąś książkę uważam za słabszą - i tak ją uwielbiam, bo to część cyklu. Wychwytuję jak radar wszelkie informacje w mediach na ich temat. Obejrzę każdą ekranizację i będę ją kochać, nawet jeśli uznam za marną (tak, tak - na ekranizacji "Harry'ego Pottera i Komnaty Tajemnic" regularnie przysypiam, ale i tak ją oglądam).
Nic dziwnego więc, że na ekranizację "Igrzysk śmierci" czekałam z utęsknieniem. Książki były naprawdę świetne (recenzowałam je tu, tu i tu) - trzymające w napięciu przygodówki, jednocześnie głęboko poruszające i skłaniające do myślenia, a to rzadka kombinacja. Bałam się, co też Hollywood może tam napsuć, ale trailer pozwalał mi żywić nadzieję, że nie będzie najgorzej. Dotarłam do kina tak szybko, jak się dało, czyli dzień po premierze, podekscytowana jak przed pierwszą randką. Przyzwyczajona do multipleksów (półgodzinny bloczek reklam) nie spieszyłam się nadmiernie i o zgrozo, po raz pierwszy od kilkunastu lat się spóźniłam - reklam nie było. Dużo mi nie umknęło, ale nawet tych paru minut, których nie widziałam, żałuję.
Było dobrze. Naprawdę dobrze. Jasne, że wiele wątków trzeba było skrócić, ale to, co ważne zachowano. Katniss była bardzo przekonująca (chociaż jak na głodujący dystrykt aktorka wygląda na dobrze odżywioną, ale niech już będzie), scenografia świetna, akcja trzymająca w napięciu, śmierć Rue poruszająca... T., który nie czytał trylogii, tez był zachwycony, więc to film nie tylko dla fanów. Szczerze mówiąc, najchętniej poszlabym na niego po raz drugi, a to mi się od czasów "Titanica" nie zdarzyło, więc niech to będzie dla Was rekomendacją. Ale poprawkę na "fanowanie" weźcie ;)
Gale |
Katniss i Primrose |
Effie i Katniss |
Ważniejsi uczestnicy Igrzysk - poza planem nie wyglądają już tak morderczo ;) |
26 lutego 2012
Dzieci z lasu
Frederick Marryat
Dzieci puszczy
The Children of The New Forest
1847
Książka praktycznie niedostępna po polsku, wydano ją tylko raz - w 1931 r. - egzemplarz można zdobyć pewnie tylko w antykwariatach. Od dawna miałam na nią ochotę, a obecnie Kindle otworzył przede mną raj w postaci łatwo dostępnych, darmowych i legalnych klasyków w języku angielskim. Natychmiast skorzystałam i pierwszą książką przeczytaną na tym cudownym urządzeniu były właśnie "Dzieci Puszczy", czyli "The Children of the New Forest".
Recenzja na stronie Klasyka Młodego Czytelnika.
20 lipca 2011
Najsłodszy film świata
Nie przepadam za dziećmi. Na ulicy oglądam się za każdym psem i kotem, ale niemal nigdy za wózkiem. Nie żywię do nich szczególnej antypatii, po prostu cudze mnie nie interesują, a własnych jeszcze nie mam.
Na francuski dokument "Bebes" nie skusiła mnie wizja małych rączek, nóżek, paluszków i obślinionych mordek, ale aspekt kulturowy. Film opisuje - bez słów - rok z życia czworga dzieci, od urodzenia do pierwszych kroków: Ponijao z Namibii, Mari z Japonii, Hattie ze Stanów i Bayara z Mongolii.
Po filmie chcę mieć natychmiast gromadkę pociech, najlepiej każde z innym kolorem skóry... To o czymś świadczy prawda?
Pod względem kulturowym film jest fascynujący, pod względem wizualnym przepiękny - uczta dla oczu. No a jeśli chodzi o bohaterów - słodki. Słodszy. Najsłodszy.
Poza tym to kopalnia informacji. Okazuje się na przykład, że:
- papier toaletowy jest bardzo smaczny, jeśli się go dostatecznie długo i z przekonaniem mamle;
- kilkumiesięczne dzieci mogą pełzać na golasa po piachu i kamieniach oraz pić wodę z rzeki;
- wszystkie zwierzęta, włączając w to krowy, kozy i koguta, mają więcej cierpliwości do dzieci niż ja;
- można umyć dziecko za pomocą wylizywania albo własnym mlekiem;
- dwulatek jest w stanie zająć się młodszym rodzeństwem.
Bardzo podobały mi się obrazki z Namibii, uświadamiające, że tak naprawdę nie potrzeba niczego, żadnego przedmiotu, żeby wychować dziecko (no, dobra, zależy to nieco od klimatu) oraz z Mongolii, gdzie dziecko mogło swobodnie wypełznąć z jurty na trawę (i prosto pod krowie kopyta), od początku będąc częścią natury. W porównaniu z nimi, małe Hattie z USA i Mari z Tokio wydawały mi się całkiem odizolowane od świata zewnętrznego i pozbawione towarzystwa rówieśników.
Polecam bardzo gorąco, nie tylko wielbicielom szkrabów.
Bobasy/Bebes/Babies, reż. Thomas Balmes, Francja 2011.
Bobasy/Bebes/Babies, reż. Thomas Balmes, Francja 2011.
1 czerwca 2011
Wpis dzieckowo-książkowy
Dzieci nie posiadam, ale Dzień Dziecka nieodmiennie od lat obchodzę i nie przeszkadza mi nawet fakt, że już prawie przestałam mieć dwójkę z przodu (o wiek chodzi, nie o zęby). Tak patriotycznie postanowiłam dziś wspomnieć o moich ukochanych polskich książkach z dzieciństwa (wśród zagranicznych rządziła klasyka: Montgomery, Burnett, Lindgren itp.).
Od dziecka czytałam wszystko, co mi wpadło w ręce, a tak się złożyło, że u mojej babci stał wielki regał z książkami wśród których kryły się skarby pamiętające dzieciństwo mojego taty i jego sióstr. W ten sposób stałam się fanką czytanek z języka polskiego z przełomu lat 50. - bo rzecz jasna nawet podręczników nie oszczędziłam - o pięknym prosocjalistycznym wydźwięku. Pamiętam, że było tam o budowniczych nowej Polski, prostych robotnikach, oraz o dzieciach wiejskich, co to dzielnie przez pola, zimą, na boso i pod górkę szły. Uwielbiałam je :)
Na szczęście znalazło się tam także sporo dobrej literatury i dzięki niej moje dzieciństwo czytelnicze, na początku lat 90., upłynęło pod hasłem Polski Ludowej. Oto pozycje, w których się zaczytywałam i które nadal uważam za doskonałe (a dzięki nim żywię także sentyment do lat 60., w których żyć nie miałam okazji).
Adam Bahdaj rządzi
To pisarz instytucja, biada tym, którzy nie znają - choć na szczęście nadal się go wznawia. Zaczytywałam się w dwóch mrożących krew w żyłach kryminałach "Uwaga! Czarny parasol!" i "Kapelusz za sto tysięcy". Na Tolka Banana stawiam do dzisiaj - chociaż filmu nie lubię, bo za bardzo różnił się od książki (ach ten skrzypiący dom i ukryty skarb, i duszne lato w Warszawie). Dla odmiany uwielbiam Dudusia zarówna w filmie/serialu "Podróż za jeden uśmiech", jak i w książce. Trzeba też wspomnieć o "Wakacjach z duchami" i "Do przerwy 0:1", a nieco starszym poleciłabym też dwuczęściową książkę o szukającym nieznanego ojca Maćku/Telemachu, wpisaną na listę honorową IBBY.
Szukając skarbów z Panem Samochodzikiem
Pan Samochodzik jest moim idolem do dziś i nadal żałuję, że nie poszłam w jego ślady. W końcu kto by nie chciał zawodowo szukać skarbów.
Ach, ten polski James Bond, detektyw-muzealnik-dżentelmen, który używał intelektu, a bronią się brzydził, i potrafił rozwikłać najbardziej tajemniczą z tajemnic w Polsce i zagranicą. Ach, samochód-amfibia, brzydki jak odrapane czółno, na którym ktoś postawił namiot. Ach, te wszystkie piękne panny, które brały udział w przygodach, ale w głębi duszy marzyły tylko o domku z ogródkiem i gotowaniu obiadków dla męża i dzieci (i jako takie były ideałem pana Tomasza).
Wolę się przyznać (zanim mnie T. wyda), że Pan Samochodzik nadal jest dla mnie lekiem na depresję i aktualnie nawet słucham audiobooka "Księgi Strachów".
PS. Uznaję tylko Pana Samochodzika autorstwa Zbigniewa Nienackiego, pochodnych nie czytałam i nie planuję.
Szaleństwa z Majką Skowron
Chociaż jeśli mam być szczera, to moją ukochaną, znaną niemal na pamięć książką Autora "Majki" jest "Nasturcja i Lew". Mądry portret nastolatka u progu pierwszej miłości, odrobina przygody, odrobina historii, szczypta fantastyki. Majka była dla mnie zbyt mało odpowiedzialna.
Aleksander Minkowski napisał całe mnóstwo książek dla młodzieży i nadal nie tracę nadziei, że przeczytam wszystkie. Wyróżniały się doskonałymi plastycznymi portretami bohaterów i psychologiczną głębią (wartość zapomniana w czasach pamiętników wampirzych księżniczek i ich ukochanych upadłych aniołów).
Lilybeth lubi Krystynę Boglar jak Klementyna kolor czerwony
Nie czytałam debiutanckiego "Wiercipiętka", ale od drugiej książki tej Autorki "Klementyna lubi kolor czerwony" (znakomicie ilustrowanej przez Butenkę) poczynając, wszystko było doskonałe. Kojarzycie bliźniaki z "Każdy pies ma dwa końce" i "Nie głaskać kota pod włos"? Jak upychały zapasy jedzenia na później w wielkim miśku oraz wyczarowywały pogodę tańcząc nad rosołem w środku nocy? Z poważniejszych pozycji głęboko poruszyły mnie "Brent" i "Kolacja na Titaniku" - do dziś pamiętam to uczucie ściśniętego gardła, z którym je czytałam.
Którędy do Eldorado?
Marta Tomaszewska to kolejna cudowna pisarka, w ulubionych też musiałabym wymienić wszystkie jej utwory. "Zorro, załóż okulary" wyniesioną od babci nadal mam na półce (i nie oddam). Najbardziej kochałam jednak "Tajemnicę białego pokoju" - wypożyczałam ją z biblioteki średnio co trzecią wizytę ;)
Zabawa z rodem Sawanów
Zabawa z rodem Sawanów
Ewa Lach - ech, zapomniałam nazwiska tej Autorki, a nie tak łatwo ją teraz znaleźć. Trafiłam przez forum z imionami dla dzieci :) A to dlatego, że bohaterowie kilku jej książek to rodzeństwo Sawanów o nietypowych imionach: Kastor i Pola, Marek i Roma, Cyprian, Seweryn i Berenika. Świetne były też inne książki, choćby"Pępek węża" czy "Romeo, Julia i błąd Szeryfa" o amatorskiej próbie wystawienia Szekspira przez siostry bliźniaczki i o ich owdowiałym ojcu. Chyba poszukam starych egzemplarzy na allegro, bo za parę lat słuch o nich całkiem zaginie, a szkoda by była wielka. Na marginesie - Autorka zadebiutowała chyba jako czternastolatka i pamiętam, że gorąco wierzyłam, że uda mi się ją przebić i wydać pierwszą powieść jeszcze wcześniej ;)
Mądrze o życiu
"Życie za życie" Zofii Chądzyńskiej to dla mnie majstersztyk, jeśli nie czytaliście w dzieciństwie, przeczytajcie teraz. Osierocony przez ojca Marek żyje ze zgorzkniałą oschłą matką w małym domku przy śluzie, a kłopoty w szkole sprawiają, że traci ostatnią rzecz, na której mu zależy. Wtedy pojawia się mała dziewczynka, jeszcze dziecko, która chce dla niego wyprostować świat, poświęcając samą siebie. Znakomicie oddane realia i fantastyczna gra językowa. Lubiłam też równie dobrą, choć już bardziej "dla dzieci", "Przez Ciebie, Drabie!" (Drab to imię psa, a nie młodociany chuligan ;) ).
*********************************************************
No to sobie zrobiłam Dzień Dziecka, pisząc o tym, o czym lubię najbardziej :) Resztę Wam już daruję (bo mogłabym tak długo), wspomnę tylko jeszcze o "W pustyni i w puszczy", którą uwielbiałam i czytałam rytualnie raz do roku oraz o zwariowanych panienkach z twórczości Makuszyńskiego. I o doskonałych opowiadaniach Zofii Żurakowskiej z okresu 20-lecia międzywojennego. I jeszcze o serii Chmielewskiej o Janeczce i Pawełku.... I jeszcze o... i jeszcze...
Na marginesie - dostępność książek w czasach mojego dzieciństwa była zdecydowanie mniejsza. Te, które miałam, czytałam na okrągło, bibliotekę też miałam przerobioną w całości kilkakrotnie. Ale nie byłam nieszczęśliwa z tego powodu, przeciwnie, dzięki temu mogłam wracać do ukochanych światów po wielokroć. Aż szkoda, że wśród "dorosłych" książek nie mam tylu, które chciałabym przeczytać ponownie... pięć razy ;)
15 kwietnia 2011
Niňos de guerra
Tak mnie ta książka zaskoczyła, że aż mam problem z ubraniem myśli w słowa.
Historia, którą przedstawia, dotyczy zjawiska "niňos de guerra", czyli dzieci, które w czasie wojny domowej w Hiszpanii, zostały wysłane poza granice kraju z dala od działań wojennych, ale i od rodzin. Dwie siostry, 12-letnia Harmonia i 6-letnia Rosa, to córki komunistycznych bojowników. Rodzice przed udaniem się na pole walki oddają dzieci do sierocińca (tymczasowo). Kiedy konflikt przybiera na sile, dziewczynki wraz z resztą dzieci z sierocińca zostają wysłane do Związku Sowieckiego. Tam żyją w domu dziecka, tęskniąc, ale powoli się aklimatyzując. Po rewolucji przychodzi druga wojna światowa, a po niej zimna wojna i hiszpańscy rodzice z "bloku zachodniego" wydają się być już na zawsze rozdzieleni ze swoimi dziećmi, jednak nie tracą nadziei na połączenie.
Temat bardzo mnie zainteresował, wcześniej nie zetknęłam się w ogóle z informacją o takiej dziecięcej emigracji. Uwielbiam książki pisane z punktu widzenia dziecka. Czytało się ją doskonale. Wydawałoby się więc, ze ocena powinna być entuzjastyczna. Odczuwam jednak potrzebę przyczepienia się.
Z jednej strony mamy wojnę, dramatyczne rozbicie rodziny, traumę dzieci, wywózkę do dalekiego kraju o zupełnie innej kulturze i obyczajach, o języku nie wspominając, represje, śmierć itp., itd. Z drugiej - losy bohaterów są zadziwiająco bezproblemowe, zamiast traumy jest raczej nastrój melancholijno-nostalgiczny, a happy end (w zakresie prawdopodobieństwa, na szczęście) wyskakuje z każdej strony. Brak opisu realiów historycznych, przez co o życiu codziennym hiszpańskich dzieci w Rosji nie dowiedziałam się wiele. Powieść jest króciutka, przeczytałam ją w godzinę, a streszcza praktycznie całe życie dziewczynek, więc nic dziwnego, że raczej prześlizguje się po najważniejszych wydarzeniach niż w nie zagłębia. Zaczęłam się jednak zastanawiać, jaki właściwie cel przyświecał Autorce przy pisaniu, co chciała w ten sposób przekazać i odpowiedzi póki co nie odnalazłam. Może inspirowała się swoimi lub cudzymi wspomnieniami?
Przy tym wszystkim jednak podkreślam, że naprawdę doskonale się tę książkę czytało i nabrałam ogromnej ochoty na kolejne lektury autorstwa Mariny Mayoral. Operuje ślicznym subtelnym językiem, doskonale - w oszczędnych słowach - odmalowuje charaktery i uczucia. Lektura zostawiła mnie w bardzo spokojnym i pogodnym nastroju. Trochę mi się chwilami kojarzyła z filmem "Zaczarowane baletki" (książki niestety nie czytałam), też opowiadającym o dziewczynkach, które muszę odnaleźć własną drogę.
Przy tym wszystkim jednak podkreślam, że naprawdę doskonale się tę książkę czytało i nabrałam ogromnej ochoty na kolejne lektury autorstwa Mariny Mayoral. Operuje ślicznym subtelnym językiem, doskonale - w oszczędnych słowach - odmalowuje charaktery i uczucia. Lektura zostawiła mnie w bardzo spokojnym i pogodnym nastroju. Trochę mi się chwilami kojarzyła z filmem "Zaczarowane baletki" (książki niestety nie czytałam), też opowiadającym o dziewczynkach, które muszę odnaleźć własną drogę.
Polecam.
30 marca 2011
Ojciec i syn
Mąż
Peter Karena i jego najstarszy syn, Llewelyn
"What I do for the living? I live for the living"
Peter Karena jest Europejczykiem, ale wychował się w Nowej Zelandii - w dzieciństwie został adoptowany przez Maoryską rodzinę. Jego przybrany ojciec nigdy nie zaakceptował go do końca i stosunki miedzy nim a Peterem są bardzo napięte. Jednak sam Peter jest wspaniałym ojcem dla własnych dzieci - a ma ich sześcioro. Jest dla mnie wręcz encyklopedycznym wzorem ojca - mądrym, silnym, kochającym. Potrafi zapewnić rodzinie byt, dostarczyć pożywienie, zbudować dom, okazać uczucia. Daje dzieciom wolność i miłość, uczy samodzielności.
Film jest dokumentem - twórcy przez cztery lata obserwowali i filmowali losy rodziny. Stworzyli fascynujący portret ludzi, którzy we współczesnym świecie nie zagubili tego co najważniejsze. Żyją w bliskim kontakcie z przyrodą i sobą nawzajem. Przedmioty materialne nie mają dla nich wielkiego znaczenia. Dają sobie radę nawet wtedy, gdy tracą dom (prawdopodobnie wskutek knowań ojca Petera). Kiedy im się przyglądałam czułam tęsknotę za takim życiem - za wypisaniem się z nieustannej gonitwy, która trwa we współczesnym świecie, znalezieniem swojego miejsca na ziemi i życiem według prostych zasad.
Poza tym, przyznaję, szalenie zazdroszczę takiego dzieciństwa dzieciom Petera. Ponieważ czasu się nie cofnie, mam nadzieję, że chociaż uda mi się stworzyć namiastkę takiego świata moim dzieciom.
reż. Thomas Burstyn
11-letni Boy także żyje w Nowej Zelandii, ale jego dzieciństwo różni się znacząco od świata rodziny Karena. Mieszka z młodszym bratem Rockym (który wierzy, że posiada supermoce), babcią, która się nimi opiekuje i rozlicznym kuzynostwem. Matka chłopców nie żyje, ojciec siedzi w więzieniu. Boy właściwie go nie zna, ale wierzy, że tata do niego wróci.
Czasem marzenia się spełniają... I podobno jest to takie chińskie przekleństwo... Alamein, ojciec chłopców, wraca do domu akurat pod nieobecność babci i przewraca życie dzieciaków do góry nogami. Idealizujący go Boy nie potrafi krytycznie ocenić jego poczynań - dla niego tata jest takim samym bożyszczem jak Michael Jackson (czy wspomniałam, że akcja toczy się w latach 80.?). Zresztą chłopiec kłamie tak dobrze, że nawet siebie samego potrafi długo oszukiwać...
The Boy to komedia wyciskająca łzy z oczu albo dramat z przymrużeniem oka - ja szlochałam pod koniec jak głupia. Nie jest to smutny film, ale silnie działa na emocje (Amerykanie mogli by się na tym przykładzie uczyć, jak wywoływać łzy bez choćby grama patosu). Całość jest naprawdę świetna i fenomenalnie zagrana. Dzieciaki zasłużyły na wszystkie filmowe nagrody świata, a Taika Waititi (reżyser, scenarzysta i aktor grający ojca dzieci) jest tak przekonujący w swojej roli, że wręcz nie potrafię go sobie wyobrazić jako dojrzałego odpowiedzialnego człowieka. Gorąco polecam.
Rozwodnik
Pewnego razu piękna Włoszka spotkała nie mniej urodziwego Meksykanina (wyglądającego jak skrzyżowanie latynoskiego Jezusa i pirata z Karaibów). Roberta i Jorge zakochali się w sobie, pobrali, spłodzili syna. I wszystko byłoby pięknie, gdyby wkrótce nie odkryli, że więcej ich dzieli niż łączy, a ich wizja przyszłości znajduje się na przeciwległych biegunach. Po kilku latach separacji zdecydowali się na ostateczne rozstanie. Roberta postanowiła wrócić wraz z synkiem do Rzymu. Jorge, który przekładał życie bliskie naturze nad uroki cywilizacji, zdecydowany był zostać.
Tak mogłaby się zaczynać opowieść o ostrej walce o dziecko toczonej przez rodziców, ze wszystkim obrzydliwymi zagrywkami... Na szczęście, mimo rozczarowania wspólnym życiem, Jorge i Roberta nie znienawidzili się i nie postanowili walczyć ze sobą. Uznali filozoficznie, że widocznie przeznaczone im było się spotkać właśnie po to, żeby stworzyć tak cudowne dziecko, jak ich synek Natan.
Przed wyjazdem Natana z matką do Europy, Jorge zabrał małego na wyprawę, by pokazać mu część jego dziedzictwa. Na rafie koralowej, w drewnianym domu na palach wyrastających wprost z Morza Karaibskiego, z krokodylem przepływającym obok - to chyba najbardziej niezwykłe wakacje na jakie może liczyć kilkulatek.
Kolejny magiczny dokument, pokazujący życie w symbiozie z dziką przyrodą, a jednocześnie hymn na cześć miłości ojcowskiej. Możemy obserwować ją w dwóch przejawach - relacji Jorge ze swoim ojcem i jego relacji z Natanem.
To białe to dziki ptak, którego Jorge i Natan oswajają |
Ten film najmocniej uzmysłowił mi rolę, jaka może odegrać ojciec w życiu dziecka - pokazując mu świat, oswajając z niebezpieczeństwem. Moja kobieca natura podczas oglądania podszeptywała mi nieustannie - przecież coś go ugryzie w te bose stópki, ukąsi go jakiś wąż, pożre krokodyl, wypadnie z tej łodzi, ten ptak go zaraz dziobnie, ten dom nie ma żadnej barierki, on zleci do wody itp. itd. (Ile znacie kobiet, które uczyłyby dziecko pływać na środku morza? I jakbyście się zachowały, gdyby podpływał do niego krokodyl? Taka już chyba natura matki, żeby we wszystkim wypatrywać najpierw ewentualnego zagrożenia dla potomstwa.)
Nie muszę chyba dodawać, że dzieciak przeżył, cały, zdrowy i szczęśliwy.
Piękny film, spokojny, wręcz medytacyjny, a jednak nie sposób się od niego oderwać.
reż. Pedro González-Rubio
W obu dokumentach bardzo podobał mi się sposób wychowywania dzieci. Nikt z dorosłych nie organizował im czasu - dzieciaki zajmowały się same sobą, bawiły z innymi dziećmi i pomagały dorosłym. I nie marudziły, że muszą im pomagać - raczej były z tego dumne, uznając to za wyróżnienie. Stare, dobre zapomniane relacje. Może to klucz do tego, by dziecko czuło się kochane i zadbane, nie uważając zarazem, że jest pępkiem wszechświata.
12 grudnia 2010
I że Cię prawdopodobnie nie opuszczę...
Elizabeth Gilbert
I że Cię nie opuszczę...
czyli Love Story
I że Cię nie opuszczę...
czyli Love Story
tłum. Marta Jabłońska-Majchrzak
Rebis 2010
audiobook
czyt. Anna DereszowskaW pewnej rzymskiej dzielnicy istnieje następująca tradycja związana z oświadczynami:
Kiedy mężczyzna chce poślubić swoją wybrankę, udaje się pod jej okno i zaczyna śpiewać pieśń o dźwięcznym tytule: Roma Nun Fa la Stupida Stasera, w której błaga Rzym o pomoc w realizacji swoich pragnień, czyli w uzyskaniu zgody ukochanej. Jego towarzysze i mężczyźni z okolicy wspomagają go śpiewając "Rzymie nie bądź głupi tej nocy, pomóż mu trochę". Na to ukochana podchodzi do okna i zaczyna śpiewać swoją partię, o całkiem przeciwnej wymowie - błaga w niej Rzym, żeby pomógł jej odrzucić prośby mężczyzny. Bo jak wiadomo małżeństwo to koniec wolności dla kobiety - dzieci, kuchnia - nie ma się do czego spieszyć. Kobiety z okolicy wychylają się z okien i wtórują jej - "Rzymie nie bądź głupi tej nocy, pomóż jej trochę".
Liz, Autorka i narratorka książki, nie uważa, żeby małżeństwo było szczególnym nieszczęściem akurat dla kobiety, ale sama nie ma ochoty wiązać się ponownie. Ma za sobą jedną przysięgę małżeńska oraz długi bolesny rozwód (o tym można poczytać w Jedz, módl się, kochaj), co wystarcza, żeby była sceptycznie ustosunkowana do tej instytucji. W dodatku jej wybranek, Felipe, także jest rozwodnikiem i nie czuje potrzeby ponownego składania przysięgi, która, jak widać, niewiele znaczy. Liz i Felipe zamierzają pozostać ze sobą na zawsze, ale w związku nieformalnym. Los jednak płata tej parze dość okrutnego figla. Felipe, który jest Brazylijczykiem, zostaje zatrzymany na amerykańskim lotnisku i otrzymuje zakaz wjazdu do kraju - mimo że jest stosunkowo bogatym biznesmenem i wcześniej wielokrotnie odwiedzał Stany (amerykańscy urzędnicy nigdy nie przestaną mnie zadziwiać) i mimo że jest uczuciowo związany z Amerykanką. Para staje przed dylematem - albo związek nieformalny i mieszkanie poza granicami USA, albo ślub. Liz nie wyobraża sobie życia na stałe poza ojczyzną, ma tam wszystkich bliskich, więc decyzja jest oczywista, chociaż podjęta bez entuzjazmu. Aby przekonać samą siebie, że małżeństwo nie jest z góry skazane na porażkę, Liz wykorzystuje te kilka miesięcy, które para spędza włócząc się po tanich hotelach Azji Południowej i czekając na decyzję władz amerykańskich, na poznanie historii i obyczajów związanych z tym sakramentem.
Pomimo tego, że pierwsza książka Gilbert Jedz, módl się, kochaj bardzo mi się spodobała, nie byłam przekonana do kontynuacji, bo oceniając po tytule, rzeczywiście spodziewałam się Love Story. Na szczęście myliłam się. Historię uczucia Liz i Felipe, okraszoną wszelkimi ich osobistymi perypetiami, dałoby się bez problemu streścić w jednym niedługim rozdziale. Reszta książki to tak naprawdę ciekawy felieton o sensie małżeństwa. Liz swobodnie podróżuje w czasie i przestrzeni. Pisze o początkach małżeństwa w czasach przedchrześcijańskich, o jego stopniowym "przejęciu" przez Kościół, o jego pojmowaniu jako instytucji religijnej i państwowej, która pozwala "zapanować" nad społeczeństwem. Przywołuje historie małżeństw swojej babki, matki, przyjaciół. Rozmawia z mieszkankami Tajlandii, w której przebywa, o ich zaskakująco odmiennym sposobie pojmowania damsko-męskiego związku. Próbuje dojść do tego, co przesądza o trwałości związku, a co o szczęściu współmałżonków (jak się okazuje, trwałe nie oznacza szczęśliwe, a tak jedno, jak i drugie nie musi być wcale wynikiem ślubu z wielkiej miłości). Ponieważ ani ona, ani Felipe, nie pragną dzieci, porusza też tematykę obecności potomstwa w związku.
Ponieważ należę do osób, które muszą wysłuchiwać pytań "kiedy ślub?" i "kiedy dzieci?" (odpowiedzi: "nie zastanawiałam się" i "pewnie kiedyś"), lektura szczególnie mi odpowiadała. Nie należę do ludzi, którzy uważają, że ślub trzeba wziąć, bo "tak się robi", a dzieci trzeba mieć "bo wszyscy mają", a w ogóle to "co ludzie powiedzą". Nie jestem przeciwniczką formalizacji związku. Po prostu, podobnie jak Autorce, wydaje mi się zadziwiające, że powiedzenie ukochanej osobie, że chce się z nią być do końca życia (i vice versa) ma w społeczeństwie różną wartość, w zależności od tego, kto się temu przysłuchuje. Sama ceremonia to przyjemna rzecz, ale czy rzeczywiście niezbędna? I że Cię nie opuszczę... pozwoliło mi spojrzeć na tę kwestię z różnych perspektyw. Zainteresowanym tematyką polecam.
Jeszcze kilka słów o jakości audiobooka. Annę Dereszowską poznałam w czasie słuchania "Igrzysk śmierci" i przyznaję, że ma bardzo przyjemny głos. Jak dla mnie jednak zbyt lubi przyjmować łzawe tony, co niekiedy naprawdę irytuje. Ogólnie jednak słucha się dobrze.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Winter is coming... Tym razem w komiksie.
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...
-
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...
-
Cztery lata wierni czytelnicy Jeżycjady odczekali się na przyjazd Magdusi do Poznania. Ja też czekałam. Oczekiwanie dłużyło mi się niemi...
-
Moje pierwsze zetknięcie z Jane Eyre było całkiem nieświadome. W wieku kilku lat oglądałam z rodzicami jakiś film i jedyne co z niego zapami...