Tak, przyznaję, jestem fanką serii o Harrym Potterze. Zresztą nigdy tego nie ukrywałam. J.K. Rowling jako jego (s)twórczynię darzę ogromną sympatią i życzę jej jak najlepiej na polu literatury i każdym innym też. Mimo to niespecjalnie miałam chęć sięgać po jej pierwszą niepotterową książkę. Z jednej strony byłam bardzo ciekawa, jak sobie poradzi na nowym polu, z drugiej - wybrana przez nią tematyka raczej mnie odpychała. Jakieś wybory do rady miasta, no, proszę Was, kogo to obchodzi?
Los zdecydował za mnie, książka sama weszła mi w ręce, bo moja siostra upolowała ją w bibliotece. Skoro tak, to przecież nie wypada nie spróbować. I co? I muszę powiedzieć, że był to bardzo trafny wybór.
Wybory wyborami, radni radnymi, Rowling napisała po prostu powieść o ludziach. Mamy więc kilka rodzin, mieszkańców małego angielskiego miasteczka, których losy nieustannie się splatają. Nie ma wiodącego bohatera ani głównego wątku, bo padnięcie na początku trupem jednego z radnych, Barry'ego Fairbrothera, to tylko pretekst do snucia historii i - owszem - koło zamachowe pewnych wydarzeń. Trudno tak napisaną książkę streścić, wiec nie będę tego robić. Napiszę tylko tyle, że piękna fasada domu nie zawsze oddaje to, co dzieje się w jego środku.
Po tej książce jestem już pewna, że Rowling potrafi pisać. Jej bohaterowie to postaci z krwi i kości. Chwała jej za to, że nie ma tu żadnych podziałów na "dobrych" i "złych" (chociaż niektórzy sa trochę gorsi....), tym kibicujemy, a tamtych niech coś trafi. Każda z postaci prezentuje całą gamę szarości, inaczej ją odbieramy w zależności od tego, czyimi oczami się jej przyglądamy. Brawa dla pisarki także za to, że wprowadzając całą chmarę bohaterów, potrafiła nadać im tak wyraźne rysy, że nie gubiłam się w tym tłumie i nie miałam problemu z zapamiętaniem, kto jest kim, a do tego wszystkie wątki wydawały mi się równie interesujące. Jedyny mały minusik to zakończenie, do którego nie byłam do końca przekonana, ale to dlatego, że ciężko wyznaczyć koniec tak skonstruowanej fabuły - choć niby każdy z wątków został jakoś zakończony. Ale ja nie miałabym nic przeciwko, by dowiedzieć się, co bohaterowie będą robić po "the end". I potem. I jeszcze potem...
Niepoprawna wielbicielka "Alicji w Krainie Czarów", zawyża poziom czytelnictwa, folguje nałogowi, uprawia tsudoku i hoduje dwa małe mole (książkowe). Poprzednia nazwa bloga (Jedz, tańcz i czytaj) zdezaktualizowała się - mam dzieci, nie mam czasu na nic, ale nadal czytam. Zamiast spać.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powieść obyczajowa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powieść obyczajowa. Pokaż wszystkie posty
14 marca 2013
27 stycznia 2013
Nowa przyjaźń literacka
Zaprzyjaźniłam się właśnie z panią Gaskell, a to nie byle kto, bo bliska znajoma i biografka Charlotty Bronte. Wstrzymywałam się dość długo, bo po pierwsze - dopiero niedawno wyszły w Polsce tłumaczenia jej powieści, po drugie - ich cena mnie blokowała, po trzecie - wszyscy się nimi zachwycali na blogach, i powieściami, i ekranizacjami, więc czułam przesyt. Poza tym, sama "Północ i Południe", mimo zachęcającej rekomendacji: "dla miłośników Jane Austen i sióstr Bronte", odstraszała mnie tematem. Jak słyszałam o rolniczym Południu i przemysłowej Północy, o fabrykach, maszynach, strajkach, nie mogłam jakoś pojąć uniesień. Brzmiało to jak szkolna lektura pozytywistyczna i kusiło umiarkowanie (chociaż ja w sumie pozytywizm lubiłam).
No, ale zakupiłam, przeczytałam i teraz też się już mogę zachwycać. Bo niestety niczego oryginalnego nie powiem - podobało mi się i już. To jest jednak inna proza niż sióstr Bronte czy Austen, bardziej chłodna i elegancka, nie dostrzegłam tu typowych dla tamtych pasji i namiętności. W ogóle nie pasuje mi do kategorii romansów, bo akurat "romans" to była jej najmniej udana część. Para głównych bohaterów, Margaret Hale i John Thornton, pozostali dla mnie dość nijacy - i ani się z nimi nie zaprzyjaźniłam, ani nie bardzo uwierzyłam w uczucie, które miałoby się (lub nie) między nimi rozwijać. To znaczy, owszem - zostali przez pisarkę scharakteryzowani słownie, ale ja nie "czułam" ich charakterów, moim zdaniem nie wynikały one z samej akcji. O wiele lepiej wyszło pani Gaskell tworzenie spójnych bohaterów z dalszych planów. Tak samo to, czy jakieś uczucie między parą głównych bohaterów mogło zakiełkować, pozostało dla mnie sprawa drugorzędną, wręcz nie bardzo mnie to interesowało.
A jednak, mimo tego zastrzeżenia, uważam, że jest to świetna powieść obyczajowa, temat "przemysłowy" nie powinien nikogo odstraszyć. Doskonale mi się mieszkało z rodziną Hale pod jednym dachem, czy był to dach plebanii na Południu, czy domu w robotniczym miasteczku na Północy. Siedziałam z nimi przy posiłkach, wychodziłam na spacery, spotykałam ludzi - chętnie robiłabym to jeszcze przez kolejne pół tysiąca stron.Czułam się całkowicie zadomowiona.
Swoją drogą, kiedy czytałam o robotniczym Milton, przypominały mi się wspomnienia Frances Hodgson Burnett, która jako dziecko też miała umiarkowane szczęście zamieszkiwać w przemysłowych rejonach Anglii. Najbardziej jej opis sadzy, wirującej w powietrzu, osiadającej na wszystkim dookoła, także twarzach i sukniach...
Przede mną teraz serial z 2004 r., podobno doskonały. Jako ciekawostkę dodam, że Thorntona zagrał w nim Richard Armitage, czyli Thorin Dębowa Tarcza z Hobbita :) Druga powieść, "Żony i córki", tez już czeka na półce, ale chwilowo zagłębiłam się w czytaniu cudzej korespondencji, choć to podobno brzydko (ale może mi panowie wybaczą, zarówno Tolkien, jaki i Lem z Mrożkiem), więc pani Gaskell musi chwilkę poczekać.
***
A jeśli chodzi o prywatę, to chaos totalny trwa. Remont posuwa się tempem ślimaczym, a musimy zdążyć do wiosny, optymalnie byłoby skończyć za jakieś 7 tygodni. Na razie szanse marne, zwłaszcza że środki finansowe na wyczerpaniu. Obecnie najgodniej prezentuje się toaleta, pomieszczenie niewielkie, ale jakże istotne ;) Chociaż tak całkiem skończone też nie jest. Nie najlepszy to wynik, zważywszy, że remont zaczął się trzy tygodnie temu. Na szczęście kuchnia też już ruszona, sporo przeróbek instalacyjnych trzeba tam było wykonać, żeby przemienić standardy sprzed 50 lat w dzisiejsze. Wkrótce powinni nam wymieniać okna, czekamy na to z utęsknieniem, ale pozostaję sceptyczna, jeśli chodzi o terminowość firmy - choć może mnie zaskoczą. Ocieplenie idzie, warto byłoby to wykorzystać. Na kolejny ogień pójdzie łazienka - to największe wyzwanie, zupełnie nie wiemy, jak ją ugryźć, a koszt remontu przeraża. Ale zrobienie porządku jest niezbędne, nie da się już czekać dłużej. Wrzuciłabym zdjęcia, ale mnie odrzuca na myśl, że miałabym się do niej publicznie przyznać (chociaż jej stan to nie nasza zasługa, a pozostałość po poprzednich właścicielach). Dodam je, jak już będziemy mieć wersje "przed" i "po"...
Ciężko mi się skupić na czymkolwiek, siedząc w środku tego remontu i kompletnego zagracenia, stosów paczek i mebli, wśród gruzu, pyłu, hałasu wiertarki i kucia. Żałuje, że ten jedyny w życiu czas oczekiwania na pierwsze dziecko upływa w takich okolicznościach - delektowanie się nim jest skazane na niepowodzenie. Fizycznie męczę się zastraszająco szybko, a w głowie mam chaos. Miotanie się między lekarzem a supermarketem budowlanym to taka średnia przyjemność. Ostatnio poszłam nawet dla odprężenia pod lokalną bibliotekę - mam na osiedlu aż dwie filie - czy mnie nogi zaniosą w prawo czy w lewo, zawsze dotrę do książek ;) Obejrzałam ją sobie z wierzchu, pomacałam, powzdychałam, ale nie weszłam. Znoszenie teraz do domu lektur to nie jest dobry pomysł, a nie ma szans, żebym weszła, zarejestrowała się i wyszła z pustymi rękami. To się nigdy nie zdarza...
![](http://library.vu.edu.pk/cgi-bin/nph-proxy.cgi/000100A/https/blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgCy2ndFC3eAi38t8fMWWLEEEYEL2W5cHsqP0CUkgPDjH553NgmWcK0X0hWjsglH3Aq0PFSY7gKo79_ecCfXP4Fc5Wkl1RgD-DHVLTxQ7Ala-1CsRRaCGRi0dcUh1QEdgS_6OGoRP2OG7Rq/s1600/gaskell.jpg)
A jednak, mimo tego zastrzeżenia, uważam, że jest to świetna powieść obyczajowa, temat "przemysłowy" nie powinien nikogo odstraszyć. Doskonale mi się mieszkało z rodziną Hale pod jednym dachem, czy był to dach plebanii na Południu, czy domu w robotniczym miasteczku na Północy. Siedziałam z nimi przy posiłkach, wychodziłam na spacery, spotykałam ludzi - chętnie robiłabym to jeszcze przez kolejne pół tysiąca stron.Czułam się całkowicie zadomowiona.
Swoją drogą, kiedy czytałam o robotniczym Milton, przypominały mi się wspomnienia Frances Hodgson Burnett, która jako dziecko też miała umiarkowane szczęście zamieszkiwać w przemysłowych rejonach Anglii. Najbardziej jej opis sadzy, wirującej w powietrzu, osiadającej na wszystkim dookoła, także twarzach i sukniach...
Przede mną teraz serial z 2004 r., podobno doskonały. Jako ciekawostkę dodam, że Thorntona zagrał w nim Richard Armitage, czyli Thorin Dębowa Tarcza z Hobbita :) Druga powieść, "Żony i córki", tez już czeka na półce, ale chwilowo zagłębiłam się w czytaniu cudzej korespondencji, choć to podobno brzydko (ale może mi panowie wybaczą, zarówno Tolkien, jaki i Lem z Mrożkiem), więc pani Gaskell musi chwilkę poczekać.
***
A jeśli chodzi o prywatę, to chaos totalny trwa. Remont posuwa się tempem ślimaczym, a musimy zdążyć do wiosny, optymalnie byłoby skończyć za jakieś 7 tygodni. Na razie szanse marne, zwłaszcza że środki finansowe na wyczerpaniu. Obecnie najgodniej prezentuje się toaleta, pomieszczenie niewielkie, ale jakże istotne ;) Chociaż tak całkiem skończone też nie jest. Nie najlepszy to wynik, zważywszy, że remont zaczął się trzy tygodnie temu. Na szczęście kuchnia też już ruszona, sporo przeróbek instalacyjnych trzeba tam było wykonać, żeby przemienić standardy sprzed 50 lat w dzisiejsze. Wkrótce powinni nam wymieniać okna, czekamy na to z utęsknieniem, ale pozostaję sceptyczna, jeśli chodzi o terminowość firmy - choć może mnie zaskoczą. Ocieplenie idzie, warto byłoby to wykorzystać. Na kolejny ogień pójdzie łazienka - to największe wyzwanie, zupełnie nie wiemy, jak ją ugryźć, a koszt remontu przeraża. Ale zrobienie porządku jest niezbędne, nie da się już czekać dłużej. Wrzuciłabym zdjęcia, ale mnie odrzuca na myśl, że miałabym się do niej publicznie przyznać (chociaż jej stan to nie nasza zasługa, a pozostałość po poprzednich właścicielach). Dodam je, jak już będziemy mieć wersje "przed" i "po"...
Ciężko mi się skupić na czymkolwiek, siedząc w środku tego remontu i kompletnego zagracenia, stosów paczek i mebli, wśród gruzu, pyłu, hałasu wiertarki i kucia. Żałuje, że ten jedyny w życiu czas oczekiwania na pierwsze dziecko upływa w takich okolicznościach - delektowanie się nim jest skazane na niepowodzenie. Fizycznie męczę się zastraszająco szybko, a w głowie mam chaos. Miotanie się między lekarzem a supermarketem budowlanym to taka średnia przyjemność. Ostatnio poszłam nawet dla odprężenia pod lokalną bibliotekę - mam na osiedlu aż dwie filie - czy mnie nogi zaniosą w prawo czy w lewo, zawsze dotrę do książek ;) Obejrzałam ją sobie z wierzchu, pomacałam, powzdychałam, ale nie weszłam. Znoszenie teraz do domu lektur to nie jest dobry pomysł, a nie ma szans, żebym weszła, zarejestrowała się i wyszła z pustymi rękami. To się nigdy nie zdarza...
4 listopada 2012
Ostatni skok lamparta
Ostatnio czuję się jak szczurek biegający w kółku, przebieram łapkami, przebieram, a kółko kręci się coraz to szybciej i czuję, że zaraz będę musiała wyskoczyć. Dla równowagi więc opowiem Wam o książce, która pozwoliła mi się zatrzymać, choć na krótką chwilę.
Giuseppe Tomasi di Lampedusa - nie byle kto, bo książę Palmy i Lampedusy - napisał w życiu jedną powieść. Pech chciał, że wydano ja dopiero rok po jego śmierci, więc nigdy nie dowiedział się, z jakim przyjęciem się spotkała. A uznano ją za arcydzieło i okrzyknięto najważniejszą włoską powieścią współczesną (niektórzy twierdzą, że to w ogóle jedyna prawdziwa włoska powieść) - doczekała się ponad stu wznowień w samych Włoszech, została też przetłumaczona na wiele języków. W 1963 r. (5 lat po pierwszym wydaniu) została zekranizowana przez Luchina Viscontiego, a film z jednej strony jeszcze bardziej rozsławił powieść, ale z drugiej, okrzyknięty również dziełem genialnym - nieco ją przyćmił.
"Il Gattopardo" - wydana po polsku początkowo jako 'Lampart", a ostatnio jako "Gepard" - opowiada o ostatnim wielkim potomku rodu Salina, a rozgrywa w drugiej połowie XIX w. W tle mamy gęsta atmosferę Sycylii oraz przemiany polityczne na niespotykaną skalę (to okres jednoczenia się księstw włoskich w jedno państwo), a na pierwszym planie księcia Fabrizio Salinę, głowę rodu z lampartem w herbie, przedstawiciela czasów, które właśnie nieubłaganie dobiegają końca.
Nie będę tu streszczać akcji, zwłaszcza że nie ona była dla mnie najważniejsza. Najbardziej zachwycił mnie klimat powieści, nie wydarzenia. Życie na kartach książki toczy się wolno. Kobiety w szeleszczących sukniach zasiadają do herbaty. Książę spaceruje po ogrodzie. Jest czas, żeby zauważyć, jaka jest pogoda, powąchać dojrzewającą brzoskwinię. W życiu rodziny i w ich ojczyźnie mogą dziać się dramaty, ale ród Salina jest zbyt dystyngowany, żeby drzeć szaty i krzyczeć. Podczas czytania przypominał mi się film, który zachwycił mnie jakiś czas temu, zatytułowany "Jestem miłością", nawiasem mówiąc, też włoskie dzieło i ponoć do "Lamparta" porównywane (kiedy go oglądałam, jeszcze powieści nie znałam, więc niewiele mi to mówiło). Podobieństwo nie polega tylko na tym, że oba mówią o zamożnych rodzinach i o końcu pewnej epoki, ale także na tym doskonałym uchwyceniu każdej chwili, zatrzymaniu w kadrze drobiazgów, na które nie zwraca się uwagi w codziennym pośpiechu - filiżanka herbaty, kropla na szybie, spojrzenie rzucone z ukosa, stłumiona emocja, którą można dostrzec za lekkim skrzywieniem ust (ale kto normalnie ma czas zauważyć?). Bardzo jestem ciekawa ekranizacji Viscontiego, czy podtrzymał w filmie ten sposób narracji, czy skupił się raczej na akcji - np. pojawieniu się w rodzinie pięknej Angeliki, córki dorobkiewicza, dla której dawniej progi pałacu książąt byłyby za wysokie, ale cóż - czasy się zmieniają... Film na pewno obejrzę, a książkę polecam.
![](http://library.vu.edu.pk/cgi-bin/nph-proxy.cgi/000100A/https/blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjlL9bwYM4vHKl1UgAnemywQdka2KauV1zNTfl4WzkkeY5yXU715PG7lxh5-tc7vE45_dAKAvHn5umUddkEgKXB_xZcx-oU1sb4eUWgvrD1HQ0prH1Nl8dQl6isNvXUiL6VpD40GliZ5S31/s1600/MV5BMTg0ODY5MTI2OV5BMl5BanBnXkFtZTcwMjUwNTY0NA@@._V1._SY317_CR7,0,214,317_.jpg)
Giuseppe Tomasi di Lampedusa - nie byle kto, bo książę Palmy i Lampedusy - napisał w życiu jedną powieść. Pech chciał, że wydano ja dopiero rok po jego śmierci, więc nigdy nie dowiedział się, z jakim przyjęciem się spotkała. A uznano ją za arcydzieło i okrzyknięto najważniejszą włoską powieścią współczesną (niektórzy twierdzą, że to w ogóle jedyna prawdziwa włoska powieść) - doczekała się ponad stu wznowień w samych Włoszech, została też przetłumaczona na wiele języków. W 1963 r. (5 lat po pierwszym wydaniu) została zekranizowana przez Luchina Viscontiego, a film z jednej strony jeszcze bardziej rozsławił powieść, ale z drugiej, okrzyknięty również dziełem genialnym - nieco ją przyćmił.
"Il Gattopardo" - wydana po polsku początkowo jako 'Lampart", a ostatnio jako "Gepard" - opowiada o ostatnim wielkim potomku rodu Salina, a rozgrywa w drugiej połowie XIX w. W tle mamy gęsta atmosferę Sycylii oraz przemiany polityczne na niespotykaną skalę (to okres jednoczenia się księstw włoskich w jedno państwo), a na pierwszym planie księcia Fabrizio Salinę, głowę rodu z lampartem w herbie, przedstawiciela czasów, które właśnie nieubłaganie dobiegają końca.
Nie będę tu streszczać akcji, zwłaszcza że nie ona była dla mnie najważniejsza. Najbardziej zachwycił mnie klimat powieści, nie wydarzenia. Życie na kartach książki toczy się wolno. Kobiety w szeleszczących sukniach zasiadają do herbaty. Książę spaceruje po ogrodzie. Jest czas, żeby zauważyć, jaka jest pogoda, powąchać dojrzewającą brzoskwinię. W życiu rodziny i w ich ojczyźnie mogą dziać się dramaty, ale ród Salina jest zbyt dystyngowany, żeby drzeć szaty i krzyczeć. Podczas czytania przypominał mi się film, który zachwycił mnie jakiś czas temu, zatytułowany "Jestem miłością", nawiasem mówiąc, też włoskie dzieło i ponoć do "Lamparta" porównywane (kiedy go oglądałam, jeszcze powieści nie znałam, więc niewiele mi to mówiło). Podobieństwo nie polega tylko na tym, że oba mówią o zamożnych rodzinach i o końcu pewnej epoki, ale także na tym doskonałym uchwyceniu każdej chwili, zatrzymaniu w kadrze drobiazgów, na które nie zwraca się uwagi w codziennym pośpiechu - filiżanka herbaty, kropla na szybie, spojrzenie rzucone z ukosa, stłumiona emocja, którą można dostrzec za lekkim skrzywieniem ust (ale kto normalnie ma czas zauważyć?). Bardzo jestem ciekawa ekranizacji Viscontiego, czy podtrzymał w filmie ten sposób narracji, czy skupił się raczej na akcji - np. pojawieniu się w rodzinie pięknej Angeliki, córki dorobkiewicza, dla której dawniej progi pałacu książąt byłyby za wysokie, ale cóż - czasy się zmieniają... Film na pewno obejrzę, a książkę polecam.
![](http://library.vu.edu.pk/cgi-bin/nph-proxy.cgi/000100A/https/blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjlL9bwYM4vHKl1UgAnemywQdka2KauV1zNTfl4WzkkeY5yXU715PG7lxh5-tc7vE45_dAKAvHn5umUddkEgKXB_xZcx-oU1sb4eUWgvrD1HQ0prH1Nl8dQl6isNvXUiL6VpD40GliZ5S31/s1600/MV5BMTg0ODY5MTI2OV5BMl5BanBnXkFtZTcwMjUwNTY0NA@@._V1._SY317_CR7,0,214,317_.jpg)
![](http://library.vu.edu.pk/cgi-bin/nph-proxy.cgi/000100A/https/blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgP4GlH32yE1UnFAzI-zRcOGwLAsfPHwxitF8Jq4QtD8frODLXknYe8e0SGkotwsNrBeAqdMb7WyTmXo0dUsUALhHZXxPDwAK3UJAOHyz1ztIcoOW9JwqHoos5couZgD9VByJDOGc1wMDgr/s320/Tisdall_Leopard.jpg)
4 października 2012
Telenowela na Jeżycach ("McDusia" M. Musierowicz)
Cztery lata wierni czytelnicy Jeżycjady odczekali się na przyjazd Magdusi do Poznania. Ja też czekałam. Oczekiwanie dłużyło mi się niemiłosiernie, zwłaszcza, że nowy tom zapowiadany był już w poprzedniej "Sprężynie", a i samo dziewczę wjechało na poznański peron w 2008 roku (wtedy rozgrywała się akcja ostatniego tomu).
Należę do tej frakcji wielbicieli "Jeżycjady", która uważa ostatnie tomy za - niestety-niestety - coraz słabsze. Brak w nich tego doskonałego dawniej wyczucia komizmu i trafnych obserwacji, które Autorka zastąpiła podwójną porcją moralizatorstwa i obficie podlała patosem. Krzewienie wartości dobra rzecz, ale pod warunkiem, że nie wsuwa się w powieści na plan pierwszy. Bohaterowie też coraz bardziej przypominają karykatury samych siebie -szczególnie irytują: święta Gabryjela z dzielną grzywką, wzór cnót wszelakich, i natchniony starzec ucieleśniony-wzorzec-staropolskich-mądrości Ignacy Borejko. Rozkoszne dzieci (Bobcio z pisankami czy Tomcio i Romcia żujący balonówę) zmieniły się w małych starców, mądrych od kołyski i - co najgorsze - zostały wysunięte na plan pierwszy. Pierwotnie "Jeżycjada" była kierowana do nastolatków (choć czytywana przez pełne spektrum odbiorców), których życie uczuciowe dziesięciolatka niekoniecznie interesuje najbardziej.
Nic dziwnego, że "McDusi" oczekiwałam z poważnymi wątpliwościami, których nie rozwiewało nieustanne przesuwanie premiery. Wczoraj wreszcie wyczekiwane wydarzenia nastąpiło. Zanim udało mi się rzucić do księgarni, dorwałam się do forum fanów Musierowicz na gazeta.pl, gdzie spojlerowanie trwało w najlepsze. Opinie były - ach, niestety - mocno krytyczne. Poczytałam, podłamałam się (zwłaszcza cytatami) i popędziłam na zakupy. Nikogo chyba nie zdziwi, że książkę połknęłam w jeden wieczór. I co?
Nie jest tak źle, jak się obawiałam.
Nie jest tak dobrze, jak na to liczyłam.
Wspomniane forum fanów jest nader krytyczne i sporo ich opinii uważam za zwykle czepialstwo (do którego mają prawo, ale ja osobiście nie zamierzam robić rozbioru każdego zdania powieści). Jeden zarzut jest jednak nie do podważenia - "McDusia" jest po prostu nudna. Nie będę tu streszczać fabuły - wielbiciele będą chcieli mieć niespodziankę, a ci, którzy "Jeżycjady" nie czytują i tak się nie połapią w licznych bohaterach. Nawet gdybym jednak chciała akcję streszczać, to nie mogę - bo jej tam po prostu nie ma. Magdusia Ogorzałkówna przyjeżdża do Poznania uporządkować rzeczy po pradziadku. Laura przygotowuje się do ślubu, który w końcu bierze. Koniec. Nic więcej się nie dzieje.
Mamy za to pełen przegląd postaci z poprzednich tomów - pojawiają się choć na ułamek sekundy albo przynajmniej ktoś wspomina, co się z nimi dzieje. Powieść rozgrywa się w ostatnim tygodniu grudnia 2009 r., a jest to okres sprzyjający zgromadzeniom, nawet i bez ślubów. Miło było dowiedzieć się, co u wszystkich słychać, odwiedzić stare kąty, wygrzać się w cieple borejkowskich... kaloryferów ;) Niemniej mam wrażenie, jakbym obejrzała 20 odcinków telenoweli. Zajęło to sporo czasu (powieść liczy 300 stron), ale właściwie nic się nie wydarzyło. Jeden bohater popatrzył na drugiego, drugi pomyślał coś o trzecim... Wątek uczuciowy z główną bohaterką niby jest, ale jest to wątek najmniej udany ze wszystkich, kompletnie niewiarygodny, upchnięty na siłę, bo tradycji musi stać się zadość i pierwszoplanowe dziewczę musi być na koniec szczęśliwie zakochane.
Kolejny minus to przesłodzenie powieści. Jest miło, dobrze, krzepiąco, wszyscy mają w oczach łzy wzruszenia, wybaczają dawnym wrogom, którzy ułatwiają to, gorąco się kajając. Wroga właściwie jest sztuka jedna. Reszta konfliktów już dawno roztopiła się w cieple borejkowskich serc. To jedyna we wszechświecie tak wielka rodzina, która nie generuje absolutnie żadnych sporów (przynajmniej od czasu spacyfikowania drapieżnego Tygryska i przemienienia go w uroczą syrenkę). Wszyscy się kochają i stoją ramie przy ramieniu - oni kontra ten okropny współczesny świat. Naprawdę, jakiś przyjemny dramacik, np.na linii mąż Róży - teściowa (która w końcu może mu mieć sporo za złe), ubarwiłby znacznie powieść. Niestety, Fryderyk jako postać średnio krzepiąca jest obecnie tylko cieniem na ścianie, przesuwającym się gdzieś w tle.
Było tez kilka mniejszych irytacji. Kilka tomów temu pojawiła się pewna nieznośna maniera - i niestety została utrzymana. Co drugie zdanie bohaterów, to zwrotka jakiegoś wiersza. Nie przypominam sobie, żeby np. w domu Żaczków ("Szósta klepka") przerzucano się nieustannie poezją lub żeby w stanie wojennym Kreska pocieszała się recytując sobie cichcem "Pana Tadeusza" ("Opium w rosole"). Nie mam nic przeciwko wieszczom narodowym, ale bardziej wierzę w rodzinę rzucającą przy stole hasłem "kto mlaszcze, dostanie w paszczę" niż dławiącą się na patriotycznych strofach, recytowanych między zupą a drugim daniem.
I wreszcie - paskudne ilustracje. Dawniej bardzo lubiłam rysunki bohaterów, wykonywane przez Autorkę. Chyba jednak nie radzi sobie ona z postarzaniem swoich bohaterów (czy to w "Sprężynie" był cudowny Baltona w charakterze starego obleśnego dziada?). Aurelia Bittner w postaci postarzonej pacynki jest po prostu upiorna*, przypomina postać z horroru i nie wiem, jakim cudem nikt w wydawnictwie nie zaprotestował. Od ilustracji, na samym początku książki, przedstawiającej licealistów Ignacego Grzegorza i Magdusię, nie mogłam się długą chwilę oderwać, bo nie rozumiałam, co właściwie widzę - początkowo myślałam, ze coś się ze skalą popsuło. Ignaś wyglądał jak dziesięciolatek, ale w powiększeniu, a Magdusia jak kwadratowy krasnalek, sięgający mu do pasa. Nie znalazłam w treści wzmianki o tym, że Ignacy wyrósł na dwa metry, ani że Magdusia liczyła sobie zaledwie metr trzydzieści wraz z fryzurą, więc chyba po prostu coś się posypało z proporcjami ciała. Utwierdziłam się w tym przekonaniu, kiedy na kolejnych rysunkach zobaczyłam bohaterów z zagadkowo krótkimi rączkami, po wyprostowaniu sięgającymi najwyżej bioder. Jedyna Laura się Autorce udała.
Podsumowując, jako fanka oczywiście ustawie "McDusię" na półce i pewnie kiedyś do niej wrócę, tak jak się wpada w odwiedziny do dobrych znajomych. Może trochę chętniej niż od ostatnich tomów, ze względu na nieobecność irytujących przemądrzałych dziesięciolatków (trochę się tylko Gramatyczna Łucja popisuje, ale niezbyt często). Ale jeżeli ktoś chciałby zaczynać przygodę z Musierowicz - to zdecydowanie nie od tego tomu.
*Inna sprawa, że żadna kobieta z "Jeżycjady" nie zmienia fryzury od ukończenia 16 roku życia. Jednej Idzie włosy odrosły po brutalnym strzyżeniu. Hasło, że "kobieta zmienną jest" to w tym kontekście jakiś dowcip. Mężczyźni za to zapuszczają wąsy. Nie wiem, czy to jakiś fetysz aktorki, ale mam wrażenie, że wąsy nie są najpopularniejszym obecnie atrybutem czterdziestolatka. Żeby chociaż broda, ale nie! - styl Piasta Kołodzieja dominuje.
11 czerwca 2012
Los szyty na miarę
Świetna książka, sześćset stron od których nie można się oderwać.
I niech Was nie zwiedzie zapowiedź z okładki, jak zwykle ni w pięć, ni w jedenaście: Tajna miłość w czasach nienawiści, nędzy i zdrady. Jaka znów tajna miłość? Czy redaktorzy w ogóle czytali tę powieść? Miłość, może i nawet tajna, jest, ale na bardzo dalekim planie. Na pierwszym są zamotane losy Siry Quiroga, na drugim nie mniej poplątane dzieje Hiszpanii w latach 30. XX wieku.
Sira, córka niezamożnej krawcowej, mogła wieść całkiem zwyczajne życie. Mogła poślubić swego narzeczonego Ignacia, spokojnego, dobrego, choć może nieco nudnego mężczyznę, urodzić dzieci i dbać o wiązanie końca z końcem, starając się przetrwać burzę hiszpańskiej wojny domowej. Los chciał inaczej. Nie dał jej zaznać spokoju, w zamian oferując jednak sporo emocji. Rzucił z Madrytu do Tetuanu w Maroku, z powrotem do Madrytu, a potem do Lizbony. Postawił jej na drodze pewnego uwodzicielskiego oszusta i angielską kochankę wysokiego komisarza w Maroku, uwikłał w szpiegowską aferę i w intratny, lecz niebezpieczny (sic!) krawiecki biznes. Nie pozwolił jej się nudzić ani przez chwilę. Czytelnikowi też nie.
Powieść na przykładzie losów Siry doskonale opisuje dzieje hiszpańskiej wojny domowej i losy kraju podczas drugiej wojny światowej. Kiedy nagle na czoło powieści zaczęli wysuwać się politycy, zresztą prawdziwe postaci tamtych czasów, pomyślałam sobie "o nie, tak się dobrze zaczęło, a teraz będą przynudzać". Nic podobnego. Dzieje polityki czyta się jak najlepszą sensację, nie tylko dlatego, ze to były ciekawe czasy, ale także dzięki umiejętnej narracji pisarki.
Mogłabym wysunąć jeden zarzut - Sira miała zbyt wielkie szczęście, za często wychodziła z różnych sytuacji bez szwanku. Ale nie będę się czepiać, bo trzymałam za nią kciuki przez bite sześćset stron. Więc musiało się jej udawać ;) A i tak ją przecież los nieźle poobijał. Duży plus za zakończenie oraz za przesłanie - losy państw często zależą od małych, nieznanych, zapomnianych ludzi, którzy nikną w tle wielkiej polityki i nikt o nich później nie pamięta.
Bardzo dobra książka, gorąco polecam.
Źródło zdjęć - dla znających hiszpański jest to też fascynujące źródło informacji o tym, co w książce było prawdą, a co fikcją, zdjęć miejsc akcji i bohaterów.
Maria Duenas
Krawcowa z Madrytu
El tiempo entre costuras
Świat Ksiażki 2011
ss. 600
I niech Was nie zwiedzie zapowiedź z okładki, jak zwykle ni w pięć, ni w jedenaście: Tajna miłość w czasach nienawiści, nędzy i zdrady. Jaka znów tajna miłość? Czy redaktorzy w ogóle czytali tę powieść? Miłość, może i nawet tajna, jest, ale na bardzo dalekim planie. Na pierwszym są zamotane losy Siry Quiroga, na drugim nie mniej poplątane dzieje Hiszpanii w latach 30. XX wieku.
Sira, córka niezamożnej krawcowej, mogła wieść całkiem zwyczajne życie. Mogła poślubić swego narzeczonego Ignacia, spokojnego, dobrego, choć może nieco nudnego mężczyznę, urodzić dzieci i dbać o wiązanie końca z końcem, starając się przetrwać burzę hiszpańskiej wojny domowej. Los chciał inaczej. Nie dał jej zaznać spokoju, w zamian oferując jednak sporo emocji. Rzucił z Madrytu do Tetuanu w Maroku, z powrotem do Madrytu, a potem do Lizbony. Postawił jej na drodze pewnego uwodzicielskiego oszusta i angielską kochankę wysokiego komisarza w Maroku, uwikłał w szpiegowską aferę i w intratny, lecz niebezpieczny (sic!) krawiecki biznes. Nie pozwolił jej się nudzić ani przez chwilę. Czytelnikowi też nie.
Powieść na przykładzie losów Siry doskonale opisuje dzieje hiszpańskiej wojny domowej i losy kraju podczas drugiej wojny światowej. Kiedy nagle na czoło powieści zaczęli wysuwać się politycy, zresztą prawdziwe postaci tamtych czasów, pomyślałam sobie "o nie, tak się dobrze zaczęło, a teraz będą przynudzać". Nic podobnego. Dzieje polityki czyta się jak najlepszą sensację, nie tylko dlatego, ze to były ciekawe czasy, ale także dzięki umiejętnej narracji pisarki.
Mogłabym wysunąć jeden zarzut - Sira miała zbyt wielkie szczęście, za często wychodziła z różnych sytuacji bez szwanku. Ale nie będę się czepiać, bo trzymałam za nią kciuki przez bite sześćset stron. Więc musiało się jej udawać ;) A i tak ją przecież los nieźle poobijał. Duży plus za zakończenie oraz za przesłanie - losy państw często zależą od małych, nieznanych, zapomnianych ludzi, którzy nikną w tle wielkiej polityki i nikt o nich później nie pamięta.
Bardzo dobra książka, gorąco polecam.
![]() |
Tetuan lat 30. XX w. |
![]() |
Madryt lat 30. XX w. |
Maria Duenas
Krawcowa z Madrytu
El tiempo entre costuras
Świat Ksiażki 2011
ss. 600
4 czerwca 2012
Smutek w raju
Dobry przykład na to, jak wydawca może spaprać robotę, jeśli koniecznie chce zdążyć z wydaniem książki przed kinową ekranizacją. Mogę wybaczyć literówki, nawet błąd gramatyczny, ale na kolana rzuciła mnie "grupa hula-hoop", w której jakoby uczestniczyła bohaterka. Hula-hoop to takie plastikowe kółeczko, a taniec hawajski (akcja książki rozgrywa się na Hawajach), wyraźnie opisany w tym miejscu książki, nazywa się hula. Bose stopy uderzające o podłogę, wzrok podążając za łagodnym ruchem dłoni - rzeczywiście opis kręcenia hula-hoop jak w pysk strzelił. Rozumiem, że może nie każdy słyszał o tańcu hula, większość czytelników pewnie nie zwróci uwagi, ale to nie usprawiedliwia wydawcy. Ostatecznie od poprawiania błędów tłumacza są redaktorzy i korektorzy, którzy takie bzdury powinni prostować.
Przeczytałam tę powieść głównie dla miejsca akcji - Hawajów, bo kultura hawajska bardzo mnie interesuje i miałam ochotę podejrzeć, jak współcześnie wygląda to miejsce. Ze względu na koszty podróży osobiste odwiedziny raczej nie nastąpią w najbliższym czasie. Trochę uroków, ale i niedostatków, tego wyspiarskiego raju można dojrzeć pod warstwą fabularną i poczułam się usatysfakcjonowana. Zresztą mam jeszcze w planach obejrzenie ekranizacji - z tych samych przyczyn.
A jeśli chodzi o fabułę? Nie było źle, ale i bez fajerwerków. Matt King, spadkobierca bogatej hawajskiej rodziny, ojciec dwóch córek, traci w wypadku żonę. Dokładniej - kobieta nadal żyje, ale znajduje się w stanie głębokiej śpiączki, z której się nie wybudzi. Matt musi się uporać nie tylko z bólem po stracie, ale także z rolą ojca, która dotąd pełnił tylko z nazwy, a także z informacją, że jego żona prawdopodobnie nie była mu wierna.
Głównym minusem był dla mnie mało wiarygodny bohater. Często miałam wrażenie, że czytam monolog kobiety, która tylko udaje mężczyznę - sposób rozumowania po prostu mi nie pasował. Autorka jest młodą kobietą i myślę, że nie poradziła sobie z zadaniem, jakim jest wczucie się w psychikę mężczyzny w średnim wieku. Chociaż może wina znów leży po stronie tłumacza?
Po drugie - dziwny związek, jaki Matt tworzył z Joanie, także do mnie nie przemówił. Pisarka bardzo próbowała, ale nie przekonała mnie, że taka relacja rzeczywiście mogłaby istnieć. Może gdyby Matt był zupełną ciapą, trwałby w związku z kobietą, którą określiłabym mianem nie szalonej (to ma nawet taki pozytywnie-uwodzicielski posmak), tylko irytująco niezrównoważonej, płytkiej i niezbyt bystrej, która od życia chce tylko zabawy, jest fatalną matka i raczej marną żoną. Tymczasem Matt jawi się jako przystojny, inteligentny i bogaty, bardziej przyzwyczajony do żony, niż jakoś szaleńczo zakochany. Tu znów widzę w nim jakies typowo kobiece zachowania. (Pisarka przekonuje, że był zakochany, ale w żadnych scenkach z ich wspólnego życia tego nie dostrzegłam. Niektóre emocje powinny wynikać spomiędzy wierszy, a nie być wyraźnie napisane "on ją kochał kropka a ona taka niewdzięcznica kropka").
Po trzecie - jeśli współczesne dzieci są rzeczywiście takie, jak opisane w książce, to ja chyba podziękuję za własne. Podjęcie roli ojca wobec zwykłych dzieci byłoby już wyzwaniem, a te się chyba wdały w matkę...
Mimo wszystko nie czytało się źle, szybko poszło, chociaż te z założenia dramatyczne wątki jakoś nie wzbudziły u mnie głębszych emocji. Ale może ja taka zmanierowana jestem. W każdym razie nie potrafię zgodzić się z Sofią Coppolą, której rekomendacja widnieje na okładce, jakoby był to jakiś książkowy "namberłan". Pozycja dla chętnych.
Przeczytałam tę powieść głównie dla miejsca akcji - Hawajów, bo kultura hawajska bardzo mnie interesuje i miałam ochotę podejrzeć, jak współcześnie wygląda to miejsce. Ze względu na koszty podróży osobiste odwiedziny raczej nie nastąpią w najbliższym czasie. Trochę uroków, ale i niedostatków, tego wyspiarskiego raju można dojrzeć pod warstwą fabularną i poczułam się usatysfakcjonowana. Zresztą mam jeszcze w planach obejrzenie ekranizacji - z tych samych przyczyn.
A jeśli chodzi o fabułę? Nie było źle, ale i bez fajerwerków. Matt King, spadkobierca bogatej hawajskiej rodziny, ojciec dwóch córek, traci w wypadku żonę. Dokładniej - kobieta nadal żyje, ale znajduje się w stanie głębokiej śpiączki, z której się nie wybudzi. Matt musi się uporać nie tylko z bólem po stracie, ale także z rolą ojca, która dotąd pełnił tylko z nazwy, a także z informacją, że jego żona prawdopodobnie nie była mu wierna.
Głównym minusem był dla mnie mało wiarygodny bohater. Często miałam wrażenie, że czytam monolog kobiety, która tylko udaje mężczyznę - sposób rozumowania po prostu mi nie pasował. Autorka jest młodą kobietą i myślę, że nie poradziła sobie z zadaniem, jakim jest wczucie się w psychikę mężczyzny w średnim wieku. Chociaż może wina znów leży po stronie tłumacza?
Po drugie - dziwny związek, jaki Matt tworzył z Joanie, także do mnie nie przemówił. Pisarka bardzo próbowała, ale nie przekonała mnie, że taka relacja rzeczywiście mogłaby istnieć. Może gdyby Matt był zupełną ciapą, trwałby w związku z kobietą, którą określiłabym mianem nie szalonej (to ma nawet taki pozytywnie-uwodzicielski posmak), tylko irytująco niezrównoważonej, płytkiej i niezbyt bystrej, która od życia chce tylko zabawy, jest fatalną matka i raczej marną żoną. Tymczasem Matt jawi się jako przystojny, inteligentny i bogaty, bardziej przyzwyczajony do żony, niż jakoś szaleńczo zakochany. Tu znów widzę w nim jakies typowo kobiece zachowania. (Pisarka przekonuje, że był zakochany, ale w żadnych scenkach z ich wspólnego życia tego nie dostrzegłam. Niektóre emocje powinny wynikać spomiędzy wierszy, a nie być wyraźnie napisane "on ją kochał kropka a ona taka niewdzięcznica kropka").
Po trzecie - jeśli współczesne dzieci są rzeczywiście takie, jak opisane w książce, to ja chyba podziękuję za własne. Podjęcie roli ojca wobec zwykłych dzieci byłoby już wyzwaniem, a te się chyba wdały w matkę...
Mimo wszystko nie czytało się źle, szybko poszło, chociaż te z założenia dramatyczne wątki jakoś nie wzbudziły u mnie głębszych emocji. Ale może ja taka zmanierowana jestem. W każdym razie nie potrafię zgodzić się z Sofią Coppolą, której rekomendacja widnieje na okładce, jakoby był to jakiś książkowy "namberłan". Pozycja dla chętnych.
28 maja 2012
Wiosna w ogrodzie zen
Fakt, że autorzy dręczący Prowansję i hańbiący Bretanię nie zostali jeszcze zlinczowani przez miejscową ludność, dowodzi tylko dobroci miejscowej ludności.
Malmsten z pewnością Francji nie dręczy i nie hańbi i jest bardzo daleko od głównego nurtu literatury przeprowadzkowej: "przeprowadziłem się do innego kraju i jacy oni tu są wszyscy dziwni". Jeśli ktoś spodziewa się drugiej Frances Mayes albo Petera Mayle'a, głęboko się rozczaruje. A chyba takie są oczekiwania większości czytelników, sądząc po blogowych recenzjach - głównie negatywnych. To prawda, autorka-narratorka przeniosła się ze Szwecji do Francji, ale jej powieść opowiada raczej o pielęgnacji ogrodu niż o szoku kulturowym. Chyba że za szok można uznać wysoką cenę wody w Finistere...
Bodil Malmsten
Cena wody w Finistere
Priset på vatten i Finistère
Zostałam całkowicie zaczarowana przez tę powieść i obiema rękami podpisuję się pod rekomendacją Kapuścińskiego na okładce. Popołudnie w ogrodzie - cisza, nic się nie dzieje, szumią drzewa, śpiewają ptaki, czasem wpadnie niespodziewany gość, z którym będzie się niespiesznie piło herbatę na zacienionej werandzie. Taka właśnie jest atmosfera tej książki. Streszczanie akcji nic Wam nie da, bo akcji tu niewiele, więcej nastroju.
Jednoczę się z wszechświatem, żadnej mistyki, zwykłe uczucie przynależności. Nic w tym dziwnego.
Jeśli mam się do czegoś przyczepić, to do drugiej połowy książki, gdzie na plan pierwszy wysuwają się problemy z napisaniem powieści. Właśnie tej powieści, "Ceny wody...". Malmsten właściwie nie chce jej pisać, robi to głownie z powodu problemów finansowych. Po pewnym czasie zaczęło mnie to irytować, zwłaszcza że miałam wrażenie, że te narzekania miały na celu głównie zwiększenie objętości dzieła. Jestem to jednak w stanie wybaczyć autorce, bo to jedna z tych magicznych książek, które mam ochotę przeczytać ponowne natychmiast po przewróceniu ostatniej strony.
Mam ogromną słabość do pisarzy, którzy nie są ani hurraoptymistami, ani czarnowidzami, ale potrafią doceniać piękno świata, nie zapominając przy tym o jego dramatach. Są wojny, ludzie giną, ale nadal wiosną kwitną kwiaty.
Nafaszerowane narkotykami dzieci wysyła się z karabinem w ręce na wojny plemienne, gdzie indziej sadza się je w brudzie na posadzce w śmierdzącej piwnicy i każe kleić tenisówki, dzieci głodują, są wykorzystywane — nie mogę powiedzieć, że o tym nie wiem. Ja wiem, wszyscy wiedzą, widzieliśmy zdjęcia, całą masę zdjęć (...). ... moje pokolenie niczemu nie zaradziło, znów na to pozwalamy, nie tylko w Afryce, wszędzie, pozwalamy, by to trwało.
Moje pokolenie miało wszystko: pigułkę anty-koncepcyjną, pracę i jasną przyszłość. Nie podzieliło się nią, zatrzymało dla siebie, na emeryturę. Skonfiskowało przyszłość następców — z lenistwa i egoizmu, nie pomnożyliśmy tego daru, zagarniając, ile się dało, zdefraudowaliśmy przyszłość, ukradliśmy ją. Moje pokolenie to pokolenie psychopatów — cudze cierpienie jest dla nas nierealne, nie czujemy go, jesteśmy tylko my i nasi: oczywiście. (...)
Wiedzieć, jak głęboka jest nasza wina, i mimo to żyć w pełnym słońcu, jechać samochodem przez wioski i miasteczka, do siebie, w stronę morza, zbliżać się do domu, mieć dom, do którego się wraca, wysyłać przekazy „Lekarzom bez granic", wrzucać pieniążek do skarbonki, w całym tym bezsensie żyć szczęśliwie, gdyż postawa odwrotna byłaby jeszcze większym bezsensem.
Malmsten z pewnością Francji nie dręczy i nie hańbi i jest bardzo daleko od głównego nurtu literatury przeprowadzkowej: "przeprowadziłem się do innego kraju i jacy oni tu są wszyscy dziwni". Jeśli ktoś spodziewa się drugiej Frances Mayes albo Petera Mayle'a, głęboko się rozczaruje. A chyba takie są oczekiwania większości czytelników, sądząc po blogowych recenzjach - głównie negatywnych. To prawda, autorka-narratorka przeniosła się ze Szwecji do Francji, ale jej powieść opowiada raczej o pielęgnacji ogrodu niż o szoku kulturowym. Chyba że za szok można uznać wysoką cenę wody w Finistere...
Bodil Malmsten
Cena wody w Finistere
Priset på vatten i Finistère
Wydawnictwo Literackie 2007
Zostałam całkowicie zaczarowana przez tę powieść i obiema rękami podpisuję się pod rekomendacją Kapuścińskiego na okładce. Popołudnie w ogrodzie - cisza, nic się nie dzieje, szumią drzewa, śpiewają ptaki, czasem wpadnie niespodziewany gość, z którym będzie się niespiesznie piło herbatę na zacienionej werandzie. Taka właśnie jest atmosfera tej książki. Streszczanie akcji nic Wam nie da, bo akcji tu niewiele, więcej nastroju.
Jednoczę się z wszechświatem, żadnej mistyki, zwykłe uczucie przynależności. Nic w tym dziwnego.
Jeśli mam się do czegoś przyczepić, to do drugiej połowy książki, gdzie na plan pierwszy wysuwają się problemy z napisaniem powieści. Właśnie tej powieści, "Ceny wody...". Malmsten właściwie nie chce jej pisać, robi to głownie z powodu problemów finansowych. Po pewnym czasie zaczęło mnie to irytować, zwłaszcza że miałam wrażenie, że te narzekania miały na celu głównie zwiększenie objętości dzieła. Jestem to jednak w stanie wybaczyć autorce, bo to jedna z tych magicznych książek, które mam ochotę przeczytać ponowne natychmiast po przewróceniu ostatniej strony.
Mam ogromną słabość do pisarzy, którzy nie są ani hurraoptymistami, ani czarnowidzami, ale potrafią doceniać piękno świata, nie zapominając przy tym o jego dramatach. Są wojny, ludzie giną, ale nadal wiosną kwitną kwiaty.
Nafaszerowane narkotykami dzieci wysyła się z karabinem w ręce na wojny plemienne, gdzie indziej sadza się je w brudzie na posadzce w śmierdzącej piwnicy i każe kleić tenisówki, dzieci głodują, są wykorzystywane — nie mogę powiedzieć, że o tym nie wiem. Ja wiem, wszyscy wiedzą, widzieliśmy zdjęcia, całą masę zdjęć (...). ... moje pokolenie niczemu nie zaradziło, znów na to pozwalamy, nie tylko w Afryce, wszędzie, pozwalamy, by to trwało.
Moje pokolenie miało wszystko: pigułkę anty-koncepcyjną, pracę i jasną przyszłość. Nie podzieliło się nią, zatrzymało dla siebie, na emeryturę. Skonfiskowało przyszłość następców — z lenistwa i egoizmu, nie pomnożyliśmy tego daru, zagarniając, ile się dało, zdefraudowaliśmy przyszłość, ukradliśmy ją. Moje pokolenie to pokolenie psychopatów — cudze cierpienie jest dla nas nierealne, nie czujemy go, jesteśmy tylko my i nasi: oczywiście. (...)
Wiedzieć, jak głęboka jest nasza wina, i mimo to żyć w pełnym słońcu, jechać samochodem przez wioski i miasteczka, do siebie, w stronę morza, zbliżać się do domu, mieć dom, do którego się wraca, wysyłać przekazy „Lekarzom bez granic", wrzucać pieniążek do skarbonki, w całym tym bezsensie żyć szczęśliwie, gdyż postawa odwrotna byłaby jeszcze większym bezsensem.
30 marca 2012
Czytam klasykę - Ulubione książki mojej babci
Przyznaję, że Maria Rodziewiczówna znalazła się na mojej liście klasyków do przeczytania głównie z jednego powodu - koszmarnie mi się myliła z Mniszkówną i chciałam je wreszcie zacząć rozróżniać. Żadnej do tej pory nie czytałam, ale jak się kojarzy Mniszkówna wiadomo - melodramaty, sentymenta i parodia autorstwa Magdaleny Samozwaniec. Siłą skojarzeń i po Rodziewiczównie spodziewałam się romansów okrutnych.
Niniejszym uroczyście to odszczekuję. Cudnie pisała Rodziewiczówna i współczesne pisarki mogłyby się od niej uczyć. Dramat miesza się z dowcipem, miłość z tragedią. Bohaterowie są ludzcy, żadne tam papierowe marionetki. Akcja potrafi zaskoczyć nagłym skrętem w bok. Zakończenie krzepi - jak to w lekkich powieściach, czytanych dla przyjemności, wskazane.
Zaczęłam od "Między ustami a brzegiem pucharu". Dobrze, ze miałam starsze wydanie, bo ta całująca się para na okładce odrzuciłaby mnie z pewnością. A tymczasem w treści pocałunki można policzyć na palcach jednej ręki. Chociaż ciężko mi było przebrnąć przez początek, bo zaczyna się od czułego kląskania hrabiego Wentzla i pięknej Aurory. Szybko jednak się okazuje, że to nie nowi Romeo i Julia. Aurora mężatką jest, a Wentzel to fircyk, co mężatki lubi. Nie lubi natomiast Polaków - pech chciał, że jego ojciec, niemiecki hrabia, ożenił się z polską dziewczyną. Ta jednak zmarła szybko, dając życie Wentzlowi i od tej pory chłopak nie miał do czynienia z polską gałęzią rodziny, a publicznie się do takiej w ogóle nie przyznawał. Za "wyzwanie" od Polaków sam wyzywał - na pojedynek.
Wszystko zmienia się jednak, kiedy poznaje piękną pannę Jadwigę, wychowankę swojej polskiej babki. Przyzwyczajony do umizgów kawaler spotyka się z lodowatym przyjęciem, a babka, która uważa go za Prusaka, nie puszcza nawet za próg. Panna zresztą jest zaręczona, więc szanse Wentzla bliskie są zeru. Jak wiadomo jednak między ustami a brzegiem pucharu wiele zdarzyć się może...
To, co mnie urzekło najbardziej to poczucie humoru pisarki. Wcale się go nie spodziewałam, a tymczasem dialogi od niego aż kipią. No i ta atmosfera dworkowa, cudowna. Ciężkie to były czasy dla Polaków, a jednak urzekająco piękne. Jeśli ktoś lubi "Nad Niemnem" (a wiem, ze są tacy i nie jestem wyjątkiem) to powinien po Rodziewiczównę sięgnąć obowiązkowo. Dobra wiadomość, że ją ostatnio wznawia, w ładnych okładkach, wydawnictwo MG (które wsławiło się przekładami - nareszcie - "Shirley" i "Lokatorki Wildfell Hall").
Zaraz po przewróceniu ostatniej strony "Między ustami..." złapałam za "Strasznego dziadunia". Opis nie zachęcał - jakiś niesympatyczny acz bogaty dziadek, dwóch dorosłych wnuków, o czym tu czytać? Wsiąkłam od pierwszej strony nie oderwałam się dopóki nie skończyłam. Tym razem obyło się bez stosunków polsko-niemieckich. Akcja w dużym stopniu toczyła się w Petersburgu, gdzie studiował jeden z wnuków wrednego dziadka Polikarpa - Hieronim. Sierota, ale mądry i prawy, nie miał na świcie nikogo poza przyjacielem Żabbą i małą dziewczynką, wychowanką uratowaną z powodzi. Swego dziadka do bliskich nie zaliczał - ten bogaty starzec żądał od swych wnuków bezwzględnego posłuszeństwa i tylko za nie nagradzał - słuchał go drugi z wnuków, Wojciech, ale Hieronim miał własny plan na życie. Jednak plany planami a życie życiem, los miał dla Hieronima w zanadrzu okrutne niespodzianki, planując odebranie mu wszystkiego, co mu jeszcze na świecie pozostało.
"Straszny dziadunio" był powieściowym debiutem Rodziewiczówny - wygrała nim konkurs ogłoszony przez czasopismo "Świt". Wydał mi się nieco bardziej naiwny niż dojrzalsza "Między ustami...", ale nadal wart uwagi. Polecam i planuję przeczytać kolejne powieści Rodziewiczówny.
Maria Rodziewiczówna
Między ustami a brzegiem pucharu (1890)
Straszny dziadunio (1887)
Niniejszym uroczyście to odszczekuję. Cudnie pisała Rodziewiczówna i współczesne pisarki mogłyby się od niej uczyć. Dramat miesza się z dowcipem, miłość z tragedią. Bohaterowie są ludzcy, żadne tam papierowe marionetki. Akcja potrafi zaskoczyć nagłym skrętem w bok. Zakończenie krzepi - jak to w lekkich powieściach, czytanych dla przyjemności, wskazane.
Zaczęłam od "Między ustami a brzegiem pucharu". Dobrze, ze miałam starsze wydanie, bo ta całująca się para na okładce odrzuciłaby mnie z pewnością. A tymczasem w treści pocałunki można policzyć na palcach jednej ręki. Chociaż ciężko mi było przebrnąć przez początek, bo zaczyna się od czułego kląskania hrabiego Wentzla i pięknej Aurory. Szybko jednak się okazuje, że to nie nowi Romeo i Julia. Aurora mężatką jest, a Wentzel to fircyk, co mężatki lubi. Nie lubi natomiast Polaków - pech chciał, że jego ojciec, niemiecki hrabia, ożenił się z polską dziewczyną. Ta jednak zmarła szybko, dając życie Wentzlowi i od tej pory chłopak nie miał do czynienia z polską gałęzią rodziny, a publicznie się do takiej w ogóle nie przyznawał. Za "wyzwanie" od Polaków sam wyzywał - na pojedynek.
Wszystko zmienia się jednak, kiedy poznaje piękną pannę Jadwigę, wychowankę swojej polskiej babki. Przyzwyczajony do umizgów kawaler spotyka się z lodowatym przyjęciem, a babka, która uważa go za Prusaka, nie puszcza nawet za próg. Panna zresztą jest zaręczona, więc szanse Wentzla bliskie są zeru. Jak wiadomo jednak między ustami a brzegiem pucharu wiele zdarzyć się może...
To, co mnie urzekło najbardziej to poczucie humoru pisarki. Wcale się go nie spodziewałam, a tymczasem dialogi od niego aż kipią. No i ta atmosfera dworkowa, cudowna. Ciężkie to były czasy dla Polaków, a jednak urzekająco piękne. Jeśli ktoś lubi "Nad Niemnem" (a wiem, ze są tacy i nie jestem wyjątkiem) to powinien po Rodziewiczównę sięgnąć obowiązkowo. Dobra wiadomość, że ją ostatnio wznawia, w ładnych okładkach, wydawnictwo MG (które wsławiło się przekładami - nareszcie - "Shirley" i "Lokatorki Wildfell Hall").
Zaraz po przewróceniu ostatniej strony "Między ustami..." złapałam za "Strasznego dziadunia". Opis nie zachęcał - jakiś niesympatyczny acz bogaty dziadek, dwóch dorosłych wnuków, o czym tu czytać? Wsiąkłam od pierwszej strony nie oderwałam się dopóki nie skończyłam. Tym razem obyło się bez stosunków polsko-niemieckich. Akcja w dużym stopniu toczyła się w Petersburgu, gdzie studiował jeden z wnuków wrednego dziadka Polikarpa - Hieronim. Sierota, ale mądry i prawy, nie miał na świcie nikogo poza przyjacielem Żabbą i małą dziewczynką, wychowanką uratowaną z powodzi. Swego dziadka do bliskich nie zaliczał - ten bogaty starzec żądał od swych wnuków bezwzględnego posłuszeństwa i tylko za nie nagradzał - słuchał go drugi z wnuków, Wojciech, ale Hieronim miał własny plan na życie. Jednak plany planami a życie życiem, los miał dla Hieronima w zanadrzu okrutne niespodzianki, planując odebranie mu wszystkiego, co mu jeszcze na świecie pozostało.
"Straszny dziadunio" był powieściowym debiutem Rodziewiczówny - wygrała nim konkurs ogłoszony przez czasopismo "Świt". Wydał mi się nieco bardziej naiwny niż dojrzalsza "Między ustami...", ale nadal wart uwagi. Polecam i planuję przeczytać kolejne powieści Rodziewiczówny.
Maria Rodziewiczówna
Między ustami a brzegiem pucharu (1890)
Straszny dziadunio (1887)
14 marca 2012
Panienka z leśnego dworku
Eugenia Marlitt
Złota Elżunia
Goldelse, 1866
Wyd. Siedmioróg 1998
Recenzja na blogu Klasyka Młodego Czytelnika.
12 marca 2012
Edukacja Helenki
Słyszałam o dydaktyzmie Zofii Urbanowskiej, oglądałam romansową okładkę z serduszkiem (ohydną, swoją drogą) i byłam pełna jak najgorszych przeczuć co do lektury. Tymczasem "Księżniczka" okazała się przemiłą niespodzianką. W swoich czasach zresztą była "bestsellerem" i nawet przetłumaczono ją na język francuski. Chętnie czytałabym więcej takich polskich perełek. Jane Austen i siostry Bronte wielkimi są, ale na Anglii świat się nie kończy, a polskie panienki XIX-wieczne też miewały ciekawe żywota ;)
Zofia Urbanowska
Księżniczka
1886
Bohaterka książki, siedemnastoletnia Helenka, wychowywała się w bogatym domu. Śliczna jak obrazek dziewczyna ma dobre serce, ale przyzwyczajona jest do zbytków i zaspokajania zachcianek. Jej matka to wzór arystokratki, kobieta, której ulubionym zajęciem jest siedzenie w pozie omdlałej na szezlongu, a w swej córce wytrwale pielęgnuje ów uroczy "rys słabości", który jej zdaniem jest główną ozdobą dziewczyny. Ojciec to człowiek dobry, ale niepotrafiący gospodarować pieniędzmi, których zawsze miał pod dostatkiem. Dobre serce i nieumiejętność odmowy wpędzają go w końcu w poważne długi. Rodzina staje na skraju bankructwa.
Helenka, dotąd żyjąca głównie myślą o balach, na których właśnie zaczęła bywać, staje nagle w obliczu nieuniknionej nędzy. Matka ma dwie białe, delikatne i lewe rączki, ojciec jest stary i schorowany, a ratunku szuka w modlitwie. Helenka musi zakasać swoje muślinowe rękawki i wziąć się do pracy.
Jako "panna sklepowa" trafia do firmy ogrodniczej i domu rodziny Radliczów. Dom ten w niczym nie przypomina jej własnego. Rodzina nazywana jest przez Helenkę szyderczo "kwakrami" - ze względu na skromny i prosty styl życia. Powoli jednak rozpieszczona panienka dostrzega pielęgnowane przez Radliczów wartości i rozpoczyna długi a zwłaszcza nader bolesny proces wewnętrznej przemiany.
Obawiałam się ciężkiego przypadku romansu, ale wątek miłosny występuje tu na bardzo dalekim planie. Główną rolę odgrywa przemiana bohaterki oraz zmagania z ciężką sytuacją finansową. Walka Helenki o uratowanie rodziców przed bankructwem naprawdę wciąga. W dodatku historia pracy bohaterki nad własnym charakterem jest psychologicznie prawdziwa - żadne tam hop siup, tylko pot, łzy i wewnętrzny bunt. Poza samą fabułą powieść jest po prostu ciekawym obrazkiem obyczajowym Polski okresu rozbiorów, a także stosunków polsko-niemieckich. W dodatku to zdecydowanie pozytywistyczno-feministyczne dzieło, podkreślające rolę kobiet w społeczeństwie, a także konieczność kształcenia tychże w czymś więcej niż śpiew i haft. Książka Urbanowskiej niewątpliwie ma pełnić rolę edukacyjną, zresztą została napisana na konkurs "Tygodnika Ilustrowanego" na powieść ukazującą obraz i wzór "dojrzałej kobiety, a kobieta przedstawiona być miała na polu właściwego jej działania w rodzinie lub poza jej obrębem". Abstrahując jednak od nauk płynących z lektury, sama fabuła jest wyjątkowo wciągająca, styl uroczy, a przekazywane nauki niezmiennie aktualne.
Zachęcam gorąco i samej sobie życzę podobnych literackich odkryć.
A na koniec minimalistyczny cytacik:
"Wzrosłaś w atmosferze zbytku i nie masz pojęcia o poprzestawaniu na małym - a jednakże ono czyni ludzi szczęśliwszymi, bo im daje większą swobodę. Człowiek, nie mogący się obejść bez wielu rzeczy, staje się rzeczywiście ich niewolnikiem. Im więcej potrzeb, tym większa niewola." (s. 39)
Recenzja ukazała się także na blogu "Klasyka Młodego Czytelnika", ale jest to dobra lektura dla ludzi w każdym wieku.
![](http://library.vu.edu.pk/cgi-bin/nph-proxy.cgi/000100A/https/blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiqeqboiyGzaXT3jT7ilgGd7Kskz9rTXQHLuFmQ5EmOLvpBUD5uAXp6Bsj-KLHP4ZSxUiX8rE5ZWpDpa0zzO0IqpSpOtmBzmILP0QmaoQrkwJ7fjp6EHq6lqzXcQ0kzoWPMLmUkQUb2a_Q/s320/ksiezniczka.jpg)
Księżniczka
1886
Bohaterka książki, siedemnastoletnia Helenka, wychowywała się w bogatym domu. Śliczna jak obrazek dziewczyna ma dobre serce, ale przyzwyczajona jest do zbytków i zaspokajania zachcianek. Jej matka to wzór arystokratki, kobieta, której ulubionym zajęciem jest siedzenie w pozie omdlałej na szezlongu, a w swej córce wytrwale pielęgnuje ów uroczy "rys słabości", który jej zdaniem jest główną ozdobą dziewczyny. Ojciec to człowiek dobry, ale niepotrafiący gospodarować pieniędzmi, których zawsze miał pod dostatkiem. Dobre serce i nieumiejętność odmowy wpędzają go w końcu w poważne długi. Rodzina staje na skraju bankructwa.
Helenka, dotąd żyjąca głównie myślą o balach, na których właśnie zaczęła bywać, staje nagle w obliczu nieuniknionej nędzy. Matka ma dwie białe, delikatne i lewe rączki, ojciec jest stary i schorowany, a ratunku szuka w modlitwie. Helenka musi zakasać swoje muślinowe rękawki i wziąć się do pracy.
Jako "panna sklepowa" trafia do firmy ogrodniczej i domu rodziny Radliczów. Dom ten w niczym nie przypomina jej własnego. Rodzina nazywana jest przez Helenkę szyderczo "kwakrami" - ze względu na skromny i prosty styl życia. Powoli jednak rozpieszczona panienka dostrzega pielęgnowane przez Radliczów wartości i rozpoczyna długi a zwłaszcza nader bolesny proces wewnętrznej przemiany.
Obawiałam się ciężkiego przypadku romansu, ale wątek miłosny występuje tu na bardzo dalekim planie. Główną rolę odgrywa przemiana bohaterki oraz zmagania z ciężką sytuacją finansową. Walka Helenki o uratowanie rodziców przed bankructwem naprawdę wciąga. W dodatku historia pracy bohaterki nad własnym charakterem jest psychologicznie prawdziwa - żadne tam hop siup, tylko pot, łzy i wewnętrzny bunt. Poza samą fabułą powieść jest po prostu ciekawym obrazkiem obyczajowym Polski okresu rozbiorów, a także stosunków polsko-niemieckich. W dodatku to zdecydowanie pozytywistyczno-feministyczne dzieło, podkreślające rolę kobiet w społeczeństwie, a także konieczność kształcenia tychże w czymś więcej niż śpiew i haft. Książka Urbanowskiej niewątpliwie ma pełnić rolę edukacyjną, zresztą została napisana na konkurs "Tygodnika Ilustrowanego" na powieść ukazującą obraz i wzór "dojrzałej kobiety, a kobieta przedstawiona być miała na polu właściwego jej działania w rodzinie lub poza jej obrębem". Abstrahując jednak od nauk płynących z lektury, sama fabuła jest wyjątkowo wciągająca, styl uroczy, a przekazywane nauki niezmiennie aktualne.
Zachęcam gorąco i samej sobie życzę podobnych literackich odkryć.
A na koniec minimalistyczny cytacik:
"Wzrosłaś w atmosferze zbytku i nie masz pojęcia o poprzestawaniu na małym - a jednakże ono czyni ludzi szczęśliwszymi, bo im daje większą swobodę. Człowiek, nie mogący się obejść bez wielu rzeczy, staje się rzeczywiście ich niewolnikiem. Im więcej potrzeb, tym większa niewola." (s. 39)
Recenzja ukazała się także na blogu "Klasyka Młodego Czytelnika", ale jest to dobra lektura dla ludzi w każdym wieku.
21 lutego 2012
Cztery kąty, a Ben w piątym
W literackiej przygodzie z noblistką Doris Lessing - dotąd niezbyt udanej - zastosowałam zasadę 'do trzech razy sztuka'. I chociaż trzecia przeczytana przeze mnie książka tej autorki będzie prawdopodobnie zarazem ostatnią, to przyznaję, że naprawdę zrobiła na mnie wrażenie.
Poprzednio czytałam "Marthę Quest" oraz "Alfreda i Emily", ale dopiero "Piątemu dziecku" udało się mnie zainteresować, poruszyć, skłonić do przemyśleń. W dodatku treść powieści znakomicie koresponduje z oglądanym niedawno filmem "Musimy porozmawiać o Kevinie".
Harriet i David to młode małżeństwo, które w szalonych latach 60. stawia opór seksualnej rewolucji i planuje wielki dom oraz gromadkę dzieci. Marzenia wydaja się spełniać, jedno po drugim przychodzą na świat urocze maluchy, wypełniając śmiechem domostwo pod Londynem, do którego każdy z radością przyjeżdża i zachwyca się panującą w nim atmosferą. Nieco chmurek pojawia się na tym idealnym firmamencie, bo Harriet czuje się wyczerpana kolejnymi ciążami, a poza tym rodzina zależna jest od pomocy teściów - finansowej i fizycznej. Małżonkowie z zapałem wprowadzają w życie swoje plany, odsuwając na bok myśl o jakichkolwiek przeszkodach. Trudności jednak odsunąć się nie pozwalają - przybywają z nowymi siłami, atakując rodzinę kolejną, tym razem niechcianą ciążą (planowano przerwę po czwartym dziecku, żeby Harriet doszła do siebie) i narodzinami "odmieńca". Mały Ben jest dzieckiem pozornie zdrowym, ale nie normalnym. Nadzwyczajnie silny, agresywny, brutalny, nie umie nawiązać kontaktu z innymi ludźmi. Spełnione marzenie Davida i Harriet zaczyna rozsadzać ich szczęśliwy dom od środka. Czy należy oddać Bena do ośrodka dla ratowania rodziny? Ale czy da się uratować rodzinę, pozbywając się jej fragmentu, udając, że nigdy nie istniał?
Nie mogłam przestać myśleć o tym, jak ja bym się zachowała w obliczu takiej sytuacji. I nie wiem. Nikt nie wie, dopóki nie stanie przed równie dramatycznym wyborem. Dlatego nie oceniam bohaterów i drogi, którą wybrali. Przyznaję jednak, że nie polubiłam specjalnie ani Harriet, ani Davida. Nie podobało mi się to, że realizują swoje marzenia, domagając się pomocy od wszystkich dookoła.
Doris Lessing
Piąte dziecko
The Fifth Child
PIW 2005, ss. 142
Dlaczego uważam, że to będzie moje ostatnie spotkanie z Doris Lessing? Bo nadal nie po drodze mi ze stylem jej pisania. Książka zainteresowała mnie treścią, wciągnęła, chciałam wiedzieć, jakie będą losy bohaterów.
Ale jednocześnie - pozostałam obojętna. Obserwowałam wszystko tak, jak naukowiec obserwuje bakterie pod mikroskopem. Bez emocji. Bez współodczuwania. Czysto laboratoryjne zainteresowanie. Coś takiego jest w języku pisarki, że stawia między mną a bohaterami szklaną ścianę i nie pozwala mi się zaangażować. Po trzech książkach zwątpiłam, że kiedykolwiek sie przez tą szybę przebiję. Dlatego nie planuję kontynuować znajomości z Lessing. Niemniej "Piąte dziecko" gorąco polecam.
Poprzednio czytałam "Marthę Quest" oraz "Alfreda i Emily", ale dopiero "Piątemu dziecku" udało się mnie zainteresować, poruszyć, skłonić do przemyśleń. W dodatku treść powieści znakomicie koresponduje z oglądanym niedawno filmem "Musimy porozmawiać o Kevinie".
Harriet i David to młode małżeństwo, które w szalonych latach 60. stawia opór seksualnej rewolucji i planuje wielki dom oraz gromadkę dzieci. Marzenia wydaja się spełniać, jedno po drugim przychodzą na świat urocze maluchy, wypełniając śmiechem domostwo pod Londynem, do którego każdy z radością przyjeżdża i zachwyca się panującą w nim atmosferą. Nieco chmurek pojawia się na tym idealnym firmamencie, bo Harriet czuje się wyczerpana kolejnymi ciążami, a poza tym rodzina zależna jest od pomocy teściów - finansowej i fizycznej. Małżonkowie z zapałem wprowadzają w życie swoje plany, odsuwając na bok myśl o jakichkolwiek przeszkodach. Trudności jednak odsunąć się nie pozwalają - przybywają z nowymi siłami, atakując rodzinę kolejną, tym razem niechcianą ciążą (planowano przerwę po czwartym dziecku, żeby Harriet doszła do siebie) i narodzinami "odmieńca". Mały Ben jest dzieckiem pozornie zdrowym, ale nie normalnym. Nadzwyczajnie silny, agresywny, brutalny, nie umie nawiązać kontaktu z innymi ludźmi. Spełnione marzenie Davida i Harriet zaczyna rozsadzać ich szczęśliwy dom od środka. Czy należy oddać Bena do ośrodka dla ratowania rodziny? Ale czy da się uratować rodzinę, pozbywając się jej fragmentu, udając, że nigdy nie istniał?
Nie mogłam przestać myśleć o tym, jak ja bym się zachowała w obliczu takiej sytuacji. I nie wiem. Nikt nie wie, dopóki nie stanie przed równie dramatycznym wyborem. Dlatego nie oceniam bohaterów i drogi, którą wybrali. Przyznaję jednak, że nie polubiłam specjalnie ani Harriet, ani Davida. Nie podobało mi się to, że realizują swoje marzenia, domagając się pomocy od wszystkich dookoła.
![](http://library.vu.edu.pk/cgi-bin/nph-proxy.cgi/000100A/https/blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhRZp2ZmiNJeiWvMaNoBSvgtZzveTwZAV7at1nTCqpR5an0y-OCbLEBP2Kn21xTXIQwlVXeXgAit9xSkJHc5JnyrOveZfNJmvETs3XzQNbJlFS7hxeIr6cXrl8k-KYc_DOR9v9Y68zx1Ic/s320/piate_dziecko.jpg)
Piąte dziecko
The Fifth Child
PIW 2005, ss. 142
Dlaczego uważam, że to będzie moje ostatnie spotkanie z Doris Lessing? Bo nadal nie po drodze mi ze stylem jej pisania. Książka zainteresowała mnie treścią, wciągnęła, chciałam wiedzieć, jakie będą losy bohaterów.
Ale jednocześnie - pozostałam obojętna. Obserwowałam wszystko tak, jak naukowiec obserwuje bakterie pod mikroskopem. Bez emocji. Bez współodczuwania. Czysto laboratoryjne zainteresowanie. Coś takiego jest w języku pisarki, że stawia między mną a bohaterami szklaną ścianę i nie pozwala mi się zaangażować. Po trzech książkach zwątpiłam, że kiedykolwiek sie przez tą szybę przebiję. Dlatego nie planuję kontynuować znajomości z Lessing. Niemniej "Piąte dziecko" gorąco polecam.
13 stycznia 2012
Inna Emma Watson
Watsonowie to druga z niepublikowanych za życia autorki powieści Jane Austen - szeroko zakrojona, ale nigdy nie ukończona.
Bohaterka, 19-letnia Emma Watson, powraca do rodzinnego domu po 14 latach (!) nieobecności. Jako pięciolatka została oddana na wychowanie swojej bezdzietnej ciotce (można się domyślać, że było to po śmierci jej matki, która w powieści się nie pojawia). Ta jednak właśnie powtórnie wyszła za mąż i wyjechała do Irlandii, Emma powraca więc do niemal nieznanego ojca i rodzeństwa. Ma trzy siostry: Elżbietę, Margaret i Penelopę, oraz dwóch braci - Roberta, już żonatego, i Samuela. Emma zaczyna nawiązywać z nimi powoli kontakt, odkrywając, że nie wszyscy budzą w niej sympatię należną rodzinie.
Powieść rozpoczyna się od wyprawy Emmy na bal, na którym poznaje bogatą rodzinę Osbournów oraz uwielbianego przez kobiety Toma Musgrave'a, a także wychowawcę lorda Osbourne'a - pastora Mr. Howarda, który - jak możemy się domyślać - miał stać się ukochanym bohaterki. Jak zwykle jest tu kilka świetnych charakterystyk bohaterów, choćby fircyka Toma i przewrotnej Margaret. Główna bohaterka jednak jest, w zachowanym fragmencie, dość nijaka - ładna, grzeczna i wychowana znacznie lepiej niż jej rodzeństwo.
Powieść urywa się zdecydowanie zbyt szybko, może po zaledwie 1/4 całości. Rękopis zachował się w zbiorach siostry Jane - Cassandry - i dzięki niej wiadomo też, jakie miały być dalsze losy bohaterów. Po latach książka została dokończona przez pisarkę Joan Aiken, jednak nie miałam okazji jej czytać i nie wiem, czy się tego podejmę. Rozpoczęta powieść jest ciekawa, ale nie wyróżnia się szczególnie oryginalną fabułą i chyba wystarcza mi do szczęścia informacja o niezrealizowanych planach pisarki.
Jeśli ktoś z Was lubi czytać tzw. "dalsze ciągi" czy powieści inspirowane twórczością Jane Austen, to polecam stronę Jane Austen Centre, na której opisane są wszystkie (?), które powstały.
Książka została wydana po polsku w zbiorku zawierającym także "Lady Susan" i "Sanditon".
Bohaterka, 19-letnia Emma Watson, powraca do rodzinnego domu po 14 latach (!) nieobecności. Jako pięciolatka została oddana na wychowanie swojej bezdzietnej ciotce (można się domyślać, że było to po śmierci jej matki, która w powieści się nie pojawia). Ta jednak właśnie powtórnie wyszła za mąż i wyjechała do Irlandii, Emma powraca więc do niemal nieznanego ojca i rodzeństwa. Ma trzy siostry: Elżbietę, Margaret i Penelopę, oraz dwóch braci - Roberta, już żonatego, i Samuela. Emma zaczyna nawiązywać z nimi powoli kontakt, odkrywając, że nie wszyscy budzą w niej sympatię należną rodzinie.
Powieść rozpoczyna się od wyprawy Emmy na bal, na którym poznaje bogatą rodzinę Osbournów oraz uwielbianego przez kobiety Toma Musgrave'a, a także wychowawcę lorda Osbourne'a - pastora Mr. Howarda, który - jak możemy się domyślać - miał stać się ukochanym bohaterki. Jak zwykle jest tu kilka świetnych charakterystyk bohaterów, choćby fircyka Toma i przewrotnej Margaret. Główna bohaterka jednak jest, w zachowanym fragmencie, dość nijaka - ładna, grzeczna i wychowana znacznie lepiej niż jej rodzeństwo.
Powieść urywa się zdecydowanie zbyt szybko, może po zaledwie 1/4 całości. Rękopis zachował się w zbiorach siostry Jane - Cassandry - i dzięki niej wiadomo też, jakie miały być dalsze losy bohaterów. Po latach książka została dokończona przez pisarkę Joan Aiken, jednak nie miałam okazji jej czytać i nie wiem, czy się tego podejmę. Rozpoczęta powieść jest ciekawa, ale nie wyróżnia się szczególnie oryginalną fabułą i chyba wystarcza mi do szczęścia informacja o niezrealizowanych planach pisarki.
Jeśli ktoś z Was lubi czytać tzw. "dalsze ciągi" czy powieści inspirowane twórczością Jane Austen, to polecam stronę Jane Austen Centre, na której opisane są wszystkie (?), które powstały.
Książka została wydana po polsku w zbiorku zawierającym także "Lady Susan" i "Sanditon".
12 stycznia 2012
Kokietka
Bardzo podoba mi się ta okładka, bo idealnie oddaje szkicowy charakter tej pierwszej powieści Jane Austen. Lady Susan powstała ok. 1795 r. i za życia autorki nie została opublikowana. Jako kolejne Austen stworzyła w latach 1795-1799: Elinor i Marianne, Pierwsze wrażenia i Susan, które później dopracowała i wydała pod tytułami: Rozważna i romantyczna (w 1811), Duma i uprzedzenie i Opactwo Northanger*.
Powieść ta jest bardzo nietypowa dla Austen.
Po pierwsze - bohaterka.
Zamiast młodego, uroczego dziewczęcia, któremu czytelnicy gotowi są kibicować, mamy wyrachowaną kokietkę, w wieku ok. 35 lat, matkę nastoletniej córki, ale nadal piękną i powabną. Kobieta ta, niedawno owdowiała, bynajmniej nie pogrąża się w rozpaczy po śmierci męża, ale spiskuje, intryguje i korzysta ze wszystkich uroków życia. Zatrzymuje się u rodziny zmarłego męża, gdzie próbuje uwieść brata pani domu, nie bacząc na to, że ma już jednego kochanka. Swoją córkę, Fryderykę - słodką choć zahukaną szesnastolatkę, której nie kocha - stara się wydać bogato za mąż. Protesty córki, która nie znosi swego przyszłego narzeczonego, zupełnie jej nie obchodzą.
Po drugie - forma.
Powieść ma formę epistolarną, całej historii dowiadujemy się z listów wymienianych między bohaterami fabuły - Lady Susan, jej przyjaciółki, jej szwagierki, rodziców tejże szwagierki i innych. Przypominało mi to lekturę "Niebezpiecznych związków", zwłaszcza biorąc pod uwagę charakterek bohaterki. Dobrze się czytało, chociaż początkowo nie mogłam się połapać w ogromnej liczbie panów i pań de Courcy oraz panów i pań Vernon. Minus - taka forma nie pozwoliła pisarce na rozwinięcie swego największego daru - obserwacji. Styl listów dostosowany jest do światopoglądu osoby piszącej, trudno więc oczekiwać w nich typowych dla Austen smaczków życia codziennego i błyskotliwych charakterystyk. Niemniej przewrotny charakter głównej bohaterki został świetnie oddany dzięki konfrontacji listów pisanych przez nią samą i obserwatorów jej zachowania.
Po trzecie - treść.
Przyznam, że zaskoczyły mnie w tej książce wymieniane wprost zdrady, romanse pozamałżeńskie, rozwody i związki z wyrachowania. Niby w innych książkach też można się doczytać podobnych treści (multum ślubów dla pieniędzy, seksu przedmałżeńskiego, znaczy tych... 'uwiedzeń'..., a w rezultacie i nieślubnych dzieci), ale wszystko to jest bardziej w tle, nie dotyczy bezpośrednio głównych bohaterek. Tutaj natomiast wskakujemy w sam środek bałaganu - lady Susan uwodzi nie tylko żonatego mężczyznę dla siebie, ale też cudzego narzeczonego, którego następnie chce ożenić z własną córką...
Ciekawa, choć niestety krótka lektura - polecam wielbicielom talentu Jane Austen.
* Wg Wikipedii.
Powieść ta jest bardzo nietypowa dla Austen.
Po pierwsze - bohaterka.
Zamiast młodego, uroczego dziewczęcia, któremu czytelnicy gotowi są kibicować, mamy wyrachowaną kokietkę, w wieku ok. 35 lat, matkę nastoletniej córki, ale nadal piękną i powabną. Kobieta ta, niedawno owdowiała, bynajmniej nie pogrąża się w rozpaczy po śmierci męża, ale spiskuje, intryguje i korzysta ze wszystkich uroków życia. Zatrzymuje się u rodziny zmarłego męża, gdzie próbuje uwieść brata pani domu, nie bacząc na to, że ma już jednego kochanka. Swoją córkę, Fryderykę - słodką choć zahukaną szesnastolatkę, której nie kocha - stara się wydać bogato za mąż. Protesty córki, która nie znosi swego przyszłego narzeczonego, zupełnie jej nie obchodzą.
Po drugie - forma.
Powieść ma formę epistolarną, całej historii dowiadujemy się z listów wymienianych między bohaterami fabuły - Lady Susan, jej przyjaciółki, jej szwagierki, rodziców tejże szwagierki i innych. Przypominało mi to lekturę "Niebezpiecznych związków", zwłaszcza biorąc pod uwagę charakterek bohaterki. Dobrze się czytało, chociaż początkowo nie mogłam się połapać w ogromnej liczbie panów i pań de Courcy oraz panów i pań Vernon. Minus - taka forma nie pozwoliła pisarce na rozwinięcie swego największego daru - obserwacji. Styl listów dostosowany jest do światopoglądu osoby piszącej, trudno więc oczekiwać w nich typowych dla Austen smaczków życia codziennego i błyskotliwych charakterystyk. Niemniej przewrotny charakter głównej bohaterki został świetnie oddany dzięki konfrontacji listów pisanych przez nią samą i obserwatorów jej zachowania.
Po trzecie - treść.
Przyznam, że zaskoczyły mnie w tej książce wymieniane wprost zdrady, romanse pozamałżeńskie, rozwody i związki z wyrachowania. Niby w innych książkach też można się doczytać podobnych treści (multum ślubów dla pieniędzy, seksu przedmałżeńskiego, znaczy tych... 'uwiedzeń'..., a w rezultacie i nieślubnych dzieci), ale wszystko to jest bardziej w tle, nie dotyczy bezpośrednio głównych bohaterek. Tutaj natomiast wskakujemy w sam środek bałaganu - lady Susan uwodzi nie tylko żonatego mężczyznę dla siebie, ale też cudzego narzeczonego, którego następnie chce ożenić z własną córką...
Ciekawa, choć niestety krótka lektura - polecam wielbicielom talentu Jane Austen.
* Wg Wikipedii.
27 grudnia 2011
Turecki cukiereczek
Elif Safak
Pchli pałac
Wydawnictwo Literackie, 2009
ss. 504Jakimś cudem nigdy nie wspomniałam o przeczytanym już dość dawno Pchlim pałacu. Pewnie przez to, że bardzo ciężko mi było tę lekturę ocenić. Przez pierwszą połowę książki byłam daleka od zachwytu. Fabuła - historia tureckiej kamienicy "Cukiereczek" i jej mieszkańców - opowiadana jest przez wiele osób i przez to dość ciężka do śledzenia. Brnęłam więc utrudzenie, starając się zrozumieć, co w tej powieści wzbudzało na blogach takie zachwyty. W połowie nastąpił kryzys, na szczęście zdecydowałam się kontynuować i oto drugą połowę połknęłam błyskawicznie i ze smakiem. Doceniłam niebanalną budowę książki, egzotyczny klimat i wyrazistych bohaterów.
Niespodziewanie więc dla mnie samej Pchli pałac trafił na listę ciekawszych książek przeczytanych w tym roku. Podsumowanie tegoroczne zresztą wkrótce się pojawi, a Pchli pałac polecam, ale nie wszystkim. Moja koleżanka do końca nie dociągnęła, twierdząc że nie potrafi znaleźć w tej opowieści żadnego celu i czuje wyłącznie zmęczenie czytając. Czyli czytajcie, ale na własną odpowiedzialność ;) Ja mam na półce Bękarta ze Stambułu i mam nadzieję wkrótce się za niego zabrać.
***
A chwilowa przerwa w książkowych recenzjach nie wynika z tego, że nie czytam. Czytam i to dużo, łapiąc dziesięć srok za ogon. Pozaczynałam stanowczo zbyt wiele książek i teraz nie mogę się zdecydować, którą kontynuować. Ale to przez to, że mam nadwyżkę pozycji oczekujących na przeczytanie. Mikołaj pod choinkę przyniósł na szczęście tylko jedną (tak, specjalnie nie chciałam dostawać książek i dobudowywać wieżyczek w stosiku), ale za to upragnioną - Listy Mrożka i Lema.
Poza tym od stycznia chcę uruchomić drugi blog (za zachętą Agnesto i Mery) - Klasykę młodego czytelnika. Będzie tam o szeroko pojętej klasyce dla dzieci i młodzieży, czyli książkach starych i bardzo starych, często zapomnianych albo wręcz przeciwnie - zachowywanych w czułej pamięci, ale niewznawianych. Blog będzie otwarty dla wszystkich chętnych - tzn. każdy kto chciałby zamieścić notkę na temat będzie mógł to zrobić (o szczegółach wkrótce). Raczej nie dam rady samotnie prowadzić dwóch blogów. Niemniej ostatnio "wzięło mnie" na dziecięcą klasykę i przeczytałam kilka (świetnych) pozycji, ale recenzje pojawią się na dopiero na nowym blogu.
27 listopada 2011
Jęcząca Martha
Martha Quest to prawdopodobnie najbardziej irytująca bohaterka, jaką miałam wątpliwą przyjemność poznać.
Albatros 2008
Coś mi nie po drodze z panią Lessing. To już drugie moje podejście do jej powieści i trudno mi je zaliczyć do udanych.
Siedemnastoletnią Marthę poznajemy, kiedy mieszka ze swoimi rodzicami w brytyjskiej kolonii w Afryce Południowej. Ma nieokreślone, ale wielkie aspiracje, a przede wszystkim chce się wyrwać z domu. Od ojca, hipochondryka, weterana pierwszej wojny światowej, wiecznie wspominającego walkę, i - zwłaszcza - od matki, której serdecznie nie znosi, buntując się przeciw wszystkim głoszonym przez nią wartościom. Martha czuje, że odstaje od swoich zaściankowych rodziców i sąsiadów. Uważa się za przeciwną rasizmowi i wyzyskowi Czarnych w kolonii, czyta lewicowe lektury. Szczęśliwie udaje jej się dostać pracę w mieście, gdzie się przenosi, a tam szybko wpada w towarzystwo rówieśników, które spędza czas na zabawach i pijaństwie.
Martha została przez pisarkę odmalowana bardzo plastycznie, niemniej jest postacią, którą ciężko mi znieść. Z jednej strony czuje się lepsza od innych, aspiruje do bycia ponad zwykłym codziennym życiem (czy to na farmie, czy w mieście). Praca sekretarki to dla niej za mało, choć nie ma do niej żadnych kwalifikacji; zabawy w klubie wywołują u niej niechęć, a jednak nieustannie bierze w nich udział. Z drugiej strony - mimo tych wewnętrznych, skrywanych odczuć, nie próbuje brać losu w swoje ręce. Płynie z prądem, popychana przez innych ludzi to z jednej, to z drugiej strony.
Nie kontynuuje edukacji, właściwie sama nie wie dlaczego, bo jakoś tak wyszło. Podejmuje pracę, bo znalazł ją dla niej znajomy. Chodzi do klubów, bo tak wypada zbuntowanym młodym ludziom. Spotyka się z Donovanem, bo tak sobie życzy matka. Z ramion Donovana płynnie przechodzi w ramiona Perry'ego - właściwie nie wiadomo czemu, chyba dlatego, że on miał taką chęć.
"Martha została przez Donovana wysadzona przy krawężniku, ale to Perry odprowadził ją pod drzwi i pocałował; z czego zrozumiała, że jest teraz dziewczyną Perry'ego, a nie Donovana."
I tak dalej, aż wreszcie ląduje na ślubnym kobiercu, też nie wie dlaczego. Czuje, że tego nie chce, ale nie potrafi podjąć żadnej akcji. Jedyne, co wie, to że jej życie wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby się gdzie indziej urodziła. Truizm, ale jakże typowy dla wieku nastoletniego.
"Bo nie było wątpliwości, że całe jej niezadowolenie wynikało z tego, że zasługiwała na coś, czego od życia nie dostała".
"Martha Quest" to pierwszy tom cyklu, więc domyślam się, że w kolejnych następuje przemiana bohaterki. Szkoda, że na okładce brak informacji, że jest to tylko pierwszy tom, bo jako zamknięta całość powieść jest właściwie o niczym. Męczyłam się strasznie, czytając, prawie zmuszałam się, żeby znów wziąć książkę do ręki. Ponad połowa treści jest tym, jak Martha bywała na potańcówkach, to z jednym, to z innym mężczyzną, była niezadowolona, ale udawała zadowoloną, a naprawdę to wszystko ją nudziło, bo ona była ponad to. Uh... Dlatego, mimo że chciałabym wiedzieć, czy Martha "wyjdzie na ludzi", nie podejmę się czytania kontynuacji.
"Martha Quest (...) była albo znudzoną, pochmurną i krytycznie nastawioną młodą kobietą z wymuszonym uśmiechem, albo rozgadaną gąską, śmiejącą się głośno i sztucznie."
Drugi minus, który widzę w książce, to powtarzalność. Poprzednio czytałam opowieść Lessing o jej rodzicach pt. "Alfred i Emily". Okazało się, że rodzice Marthy są identyczni jak rodzice Lessing, nawet imiona mają te same (zresztą Martha też nosi wyraźne cechy Doris). Jeśli w trzeciej książce, po którą sięgnę, opisani będą znów tacy sami ludzie, zacznę podejrzewać, że albo pisarka nie potrafi stworzyć nic nowego, albo ma jakiś gigantyczny kompleks na tle swojej rodziny.
Trzeci z subiektywnych minusów to styl Lessing. Mnie osobiście on po prostu nie pasuje, jest zbyt chaotyczny, czasem miałam wrażenie, że jedno zdanie nie łączy się nijak z drugim. Przez pierwsze 50 stron muszę przystosować swój umysł do jej sposobu opowiadania, a podobno Lessing jest chwalona za prostotę...
18 października 2011
Popołudnie w tajemniczym ogrodzie
Zanurzyłam się w poetyckich opisach ogrodu Zawrocia, jakbym zanurzała się w chłodnej wodzie podczas upalnego dnia. Co za cudowna odmiana po ostatnich doświadczeniach z polską literaturą dla pań.
Tego lata, w Zawrociu Hanny Kowalewskiej ukazało się pod koniec lat 90., kiedy motyw otrzymania w spadku (lub dobrowolnej wyprowadzki do) domu z ogrodem na wsi nie był jeszcze tak oklepany. Ale nawet teraz, kiedy co druga bohaterka próbuje odbudowywać swoje życie na łonie natury z zapałem godnym Jana Jakuba Rousseau, książka Kowalewskiej nadal pozostaje oryginalna.
Dwudziestokilkuletnia Matylda, warszawianka o mocno nieuporządkowanym życiu osobistym, otrzymuje w spadku po babce Zawrocie, czyli dom z ogrodem, w pobliżu prowincjonalnego miasteczka. Jest to o tyle zaskakujące, że owa babka wyrzekła się swojej córki i ani z nią, ani z wnuczką Matyldą nie utrzymywała żadnych kontaktów. Zdumiona Matylda przyjmuje dar, ale próbuje odkryć, jakie motywy mogły kierować jej mało sympatyczną przodkinią - bo raczej nie była to skrucha. Jednocześnie próbuje dojść do ładu ze wspomnieniem babki, z własnym poplątanym życiem, mężczyzną, który czeka na nią w mieście (ale możliwe, że długo czekać nie będzie), z uczuciami do niego, ale i tymi nowoobudzonymi - do Zawrocia.
Autorka jest poetką i to widać. Powieść ma postać monologu wewnętrznego Matyldy, z nielicznymi dialogami. Język jest piękny, melancholijny, subtelny jak akwarela. Opisy ogrodu pozwalają do niego wejść, usiąść pod jabłonią i napawać się zapachem rozgrzanej trawy lub moknąć razem z bohaterką w ulewie.
Fabuła wciąga. Niby wiele się nie dzieje - bohaterka prowadzi wewnętrzną rozmowę z babką, trochę szpera po domu, trochę rozmawia ze zgorzkniałą ciotką, przepełnioną nienawiścią kuzynką, kuzynem geniuszem lub szaleńcem. Nic tu nie jest proste, łatwe do odgadnięcia, żadnych schematów.
Jeżeli coś mi przeszkadzało, to właśnie bohaterowie - wszyscy są histeryczni i melodramatyczni, wewnętrznie rozedrgani, okaleczeni przez przeszłość i często pałający nienawiścią do teraźniejszości. Mężczyźni zbyt emocjonalni, jakby w ich męskich ciałach zamknięto kobiecą psychikę. Artyści. Egoistyczny gatunek, za którym nie przepadam. Niemniej wszystkie postacie były ostre, wyraziste, pełnokrwiste, a to rzadkość, którą doceniam.
Początkowo chyba książka była planowana jako zamknięta całość - wszystkie wątki zostały rozwiązane. Powstał jednak ciąg dalszy i z radością po niego sięgnę, żeby móc znów zajrzeć do Zawrocia.
29 czerwca 2011
Uwielbiam Amerykańskie Południe
Do tego entuzjastycznego wniosku doszłam po lekturze Służących. Po wszystkich blogowych recenzjach, pełnych ochów i achów, nie wątpiłam, że będzie to ciekawa lektura. Okazało się, że nie tylko świetnie się czyta opowieść pani Stockett, ale i sam klimat Amerykańskiego Południa niesamowicie mi odpowiada. Cudownie było wrócić do świata znanego z doskonałych lektur poznanych podczas wyzwania: Sekretnego życia pszczół, Koloru Purpury, Boskich sekretów siostrzanego stowarzyszenia Ya-Ya itp. Chcę jeszcze, chcę jeszcze!
Książka opowiada historię kilku kobiet, białych i czarnych, żyjących w latach 60. w miasteczku Jackson w Missisipi. Oczami dwóch czarnych służących, Aibleen i Minny, oraz Skeeter, białej dziewczyny, która marzy o zostaniu dziennikarką (a jej matka marzy, żeby wydać ją szybko za mąż), poznajemy świat, w którym niewolnictwo już od dawna nie istnieje, ale segregacja rasowa jest boleśnie żywa. (Nawiasem mówiąc, czytam teraz Koniec jest moim początkiem Terzaniego - opisuje on swój pobyt w Nowym Jorku pod koniec lat 60. i wspomina, że sytuacja Czarnych była tragiczna. W tym liberalnym multikulturowym Nowym Jorku! To co powiedziałby o głębokim Południu?)
Zastanawiałam się, czy mam oczekiwać drastycznej historii, bliskiej Kolorowi purpury, czy - sądząc po błękitnej okładce - raczej kobiecego czytadła. Treść okazała się wypośrodkowana. Problemy przedstawione w powieści są bardzo poważne, ale ubrane w zgrabną lekką historię. To książka o kobietach i o słodkim (ale nie dla wszystkich) świecie lat 60. Czyta się znakomicie, daje do myślenia i z pewnością chętnie do wykreowanego w niej świata powrócę.
Kathryn Stockett
Służące
The Help
Media Rodzina 2010
ss. 584
Media Rodzina 2010
ss. 584
Wydawnictwu oberwie się po uszach za liczne literówki. W innych recenzjach pojawiał się też już zarzut dziwnego potraktowania tytułu - w oryginale powieść ma tytuł The Help i tak samo nazwana jest książka napisana przez Skeeter. W tłumaczeniu książka Skeeter ma tytuł "Pomoc", a powieść - "Służące". Szkoda, ale przeżyję.
Czekam teraz na ekranizację, chociaż filmu się boję - najbardziej tej tony lukru, którą prawdopodobnie oblepią całą historię. Już zdjęcia mnie przerażają, bo:
- niezbyt urodziwa, patykowata, blada i rozczochrana Skeeter ma słodką buzię i nie można pojąć, dlaczego mężczyźni za nią nie szaleją,
- tłusta Hilly jest, rzecz jasna, chuda,
- niska i gruba Minny jest lekko przy kości,
- nawet mała córeczka Elizabeth, która w ksiażce była niezbyt urodziwym tłuścioszkiem, w filmie jest uroczą blondyneczką,
- itd.
![](http://library.vu.edu.pk/cgi-bin/nph-proxy.cgi/000100A/https/blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjI3_ZUbmaOZuTcr4F4ns6B4u3tH6ylycPh5dtOZdjqPVRb2hTfeyPoWjzejjQLfXsQ3OhAhbjjaGIwsN00BYIaUVs6wF_egL48d8zSLYUZWD0jiX0Y_JvFLLMiILkme34Npmg6z_c9Wbug/s200/the-help-2011-movie-poster.jpg)
Biorąc pod uwagę, co filmowcy zrobili ze wspaniałymi Sekretnym życiem pszczół i "Ya-Ya", to nie jestem pewna, czy wybiorę się do kina. Trailer utrzymany jest w kolorach cukierkowo-pastelowych i obawiam się, że może z tego wyjść słodka, pusta i kolorowa historyjka, w której głębsza treść zostanie starannie ukryta pod warstwą kremu waniliowego i kandyzowanych wisienek oraz dokładnie podlana patosem. Mnóstwem patosu. Ale trzymam kciuki, żebym się myliła :)
20 kwietnia 2011
To nie jest kraj dla samotnych kobiet
Sally Gunning
Wojna wdowy
The Widows War
The Widows War
Muza 2007
ss. 204
ss. 204
Połowa XVIII wieku, mała nadmorska osada na Cape Cod. Zadomowieni w Ameryce biali tworzą tu konserwatywną protestancką wspólnotę. Mieszkańcy żyją głównie z połowów wielorybów - tym też zajmuje się Edward, mąż Lydii Berry. Chciałoby się powiedzieć, że świat staje na głowie, kiedy Edward pewnego dnia z połowu nie powraca, ale właściwie tak nie jest. To prawda, że życie Lydii zupełnie się odmienia, ale wszystko dzieje się według przyjętych zasad i zgodnie z prawem. Majątek Berrych przechodzi na jedynego męskiego krewniaka - zięcia Lydii, a jej przysługuje prawo do korzystania z jednej trzeciej tegoż. Powinna zamieszkać z córką, zięciem i wnukami, zdać się na ich opiekę i czekać na śmierć lub ponowny ożenek.
Dodajmy, że wdowa Berry nie ma nawet 40 lat. Do tej pory żyła w szczęśliwym związku, we własnym domu (oczywiście wszystko było własnością jej męża, ale jako że mąż był kochający, nie musiała się tym przejmować), bardzo samodzielnie - bo Edward spędzał na morzu wiele czasu, a ona wtedy sama troszczyła się o gospodarstwo. Teraz za jednym zamachem traci męża, dom i prawo decydowania o sobie. We wszystkim powinna podporządkować się decyzjom zięcia. Jeśli będzie wystarczająco miła i posłuszna, na pewno o nią zadba.
Czy możecie sobie wyobrazić czasy, kiedy o wartości kobiety świadczy to, czy jest posłuszna? Bo ja już nie. Lydia żyła w takim świecie i nigdy dotąd się nie buntowała, ale teraz coś w niej pęka. Nie chce dużo. Nie jest pierwszą sufrażystką. Jest dorosłą, rozsądną kobietą, która chciałaby, żeby cokolwiek w jej życiu zależało od niej samej. W rezultacie zraża do siebie zięcia (i tak jej nieprzychylnego), córkę, przyjaznego prawnika i całą protestancką wspólnotę. Jak sobie da radę, kiedy znajdzie się na marginesie społeczności?
To świetna książka. Muza powoli wyrasta na moje ulubione wydawnictwo. Sally Gunning jest specjalistką od XVIII w. i drobiazgowo oddała realia ówczesnego codziennego życia. Bohaterowie wydają się tak prawdziwi, że przez całą książkę trzymałam kciuki za Lydię - żeby się nie dała, wbrew wszystkiemu. Bałam się trochę, że Autorka pójdzie na łatwiznę i podsunie idealnego kandydata na męża, co pomoże bohaterce nie tyle się uniezależnić, co uzależnić od kogoś sympatyczniejszego niż zięć, ale na szczęście to nie nastąpiło. Kandydaci się pojawiają, ale ani ich charaktery, ani pobudki nie są jednoznaczne, a Lydia też nie jest zbyt ufna, bo boi się wpadnięcia w pułapkę zależności.
![](http://library.vu.edu.pk/cgi-bin/nph-proxy.cgi/000100A/https/blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgQEHmXUM8S11FDM4YycRKkiBMgV59ubOwAJFGGCRcTxucFF0oQR9eRpxL0CXlcR1OLV62z1Xt2Z9gQBnd6hfA_YxEcobtTgiiOqz2QNzOjRtuYOBqxJLXhgtIYDJdq5FEi_O_lAfhNzSc/s1600/ww_pb_sm.jpg)
![](http://library.vu.edu.pk/cgi-bin/nph-proxy.cgi/000100A/https/blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgMjN57s9UviwimwUc9DdTQLb1Jvt8ZAkkx3EQlB4yrjjBfDZgBS3bB1RY_vy2yws0mAigcTh1TYExoftqLgLXisVlrR06IAxdfM85AcDCxLa15szcboIZO4g_hS3b-AMFYTqeBBpxL_Lk/s1600/bound_pb_sm.jpg)
![](http://library.vu.edu.pk/cgi-bin/nph-proxy.cgi/000100A/https/blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh6_hz-6LnVGKU-jXF2WWHnY-Y7le3cafQAPQgoqQqIGP8DJUFPDcATL7_eZO9gR9w6XDYEiRHKI89u2qLf8lfiknIOnu0UYuohhPyXTUAo7JKDR39matM0TetSzxcF9KeRulMXJdrNdqU/s1600/rebellionpb_sm.jpg)
Bardzo gorąco polecam "Wojnę wdowy", a dodam jeszcze, że Gunning napisała dwie kolejne książki, w których postać Lydii pojawia się na dalszym planie: "Bound" i "The Rebellion of Jane Clarke" - w tej drugiej bohaterką jest wnuczka Lydii. Nie wiem, czy Muza planuje je wydać, ale wersje angielskie mają tak śliczne okładki, że chyba się pokuszę i zakupię oryginały.
6 kwietnia 2011
Wygrzana w afrykańskim słońcu
Mimo, ze wiosna ostatnio nieco oklapła, przez kilka ostatnich popołudni mogłam do woli wygrzewać się w gorącym słońcu Botswany. Siedziałam na werandzie domu z mma Precious Ramotswe, kobietą słusznej postury, o bolesnej przeszłości, ale dobrym sercu i dużej dozie zdrowego rozsądku, niezależnej, ciekawej świata i ludzi, zakochanej w swoim kontynencie. W wolnych chwilach popijałyśmy herbatkę z czerwonokrzewu, a kiedy zjawiał się klient Agencji Detektywistycznej Nr 1 przesiadałyśmy się do lekko zdezelowanej białej furgonetki i ruszałyśmy w poszukiwaniu rozwiązania zagadki.
![](http://library.vu.edu.pk/cgi-bin/nph-proxy.cgi/000100A/https/blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiSbMBqGH3-oSwHPjI26c3yYvLxMtXCIa6rU2F50PkdeWLthsTjrnyTYpRZIwwvxffNc_UYYGsHCZ_9qhH5f6k7UZcmAUd0-xkVm7WVklDxB4MdeYBRQdP_PbSjCv2H34xLKHH90aqve84/s1600/kobieca-agencja-detektywistyczna-nr-1-b108129.jpg)
Tak naprawdę "Kobieca agencja..." nie jest kryminałem sensu stricte. Zagadki detektywistyczne są tylko pretekstem, pozwalającym czytelnikowi odkrywać Afrykę. Sprawy mma Ramotswe bywają różne - czasem bardzo poważne, czasem dość zabawne. A to córka znika po lekcjach nie wiadomo gdzie, a to trwale znika czyjś mąż, inny mąż chyba zdradza, a pewien człowiek nie jest tym, za kogo się podaje. McCall Smith nie idealizuje jednak Afryki i spod lekkiego tomu przebijają bardzo poważne problemy tego kontynentu i społeczeństwa - korupcja, narkotyki, fatalna sytuacja kobiet, śmiertelnie niebezpieczna przyroda itp.
Podsumowując - mądra i relaksująca lektura, taka do której na pewno będę chciała wracać.
A jeszcze bardziej niż słońce Botswany rozgrzewa mnie fakt, że powstało aż dwanaście tomów o agencji mma Ramotswe (co prawda skromnych objętościowo- wystarczają na jedno popołudnie, jak się ma całe wolne popołudnie, rzecz jasna), a do tego ekranizacja w postaci serialu, którego nie omieszkam obejrzeć.
Alexander McCall Smith
Kobieca Agencja Detektywistyczna nr 1
The No.1 Ladies' Detective Agency
Zysk i Ska 2004
ss. 186
Alexander McCall Smith
Kobieca Agencja Detektywistyczna nr 1
The No.1 Ladies' Detective Agency
Zysk i Ska 2004
ss. 186
10 lutego 2011
Świat, który nadejdzie
Dara Horn
Lepszy świat
The world to come
Tłum. Urszula GardnerLepszy świat
The world to come
Książnica 2007
ss. 400
"Wart milion dolarów obraz Chagalla ginie z muzeum sztuki żydowskiej podczas wieczorku dla samotnych serc. Podejrzanym o kradzież jest Benjamin Zyskind, kiedyś cudowne dziecko, teraz układający pytania do teleturniejów samotnik, przekonany, że ten sam obraz wisiał na ścianie salonu w jego domu rodzinnym. Ben robi co może, by uniknąć konfrontacji z policją, równocześnie starając się rozwikłać zagadkę obrazu, który skrywa nie tylko historię jego rodziny, ale i tajemnice niezwykłej przyjaźni dwóch wielkich żydowskich artystów: Marca Chagalla i Der Nistera."
Zastanawiałam się, czy nie zatytułować tej notki: "Kto wymyśla blurby?". Bardzo bym chciała, żeby mi ta osoba wskazała fragmenty książki, wskazujące, jak to "Ben robi co może, by uniknąć konfrontacji z policją" oraz próbuje "rozwikłać zagadkę obrazu", a także te, w których mowa o ukrytych w obrazie tajemnicach przyjaźni Chagalla i Der Nistera. Notka jednoznacznie skojarzyła mi się z książką, której głównym tematem jest kradzież dzieła sztuki i ukryte w nim tajemnice - może coś w stylu "Szachownicy flamandzkiej" Pereza (którą zresztą gorąco polecam) i było to skojarzenie zupełnie mylne.
Inna sprawa, że chyba powinnam być autorowi blurba gorąco wdzięczna. Być może nigdy nie ściągnęłabym tej książki z bibliotecznej półki (gdzie udałam się, żeby "tylko oddać i NIC nie wypożyczać"), gdyby nie rzuciły się na mnie hasła: "kradzież dzieła sztuki" i "Chagall". Dzięki niemu miałam szansę przeczytać zdumiewająco piękną powieść (zdumiewająco - w kontekście jej małej popularności), głęboko osadzoną w kulturze żydowskiej - oplecioną wokół obrazu Chagalla historię kilkorga ludzi, która toczy się na przestrzeni kilkudziesięciu lat i trzech kontynentów, wijąc się między młodą bolszewicką Rosją, współczesną Ameryką a ogarniętym wojną Wietnamem.
Punktem wyjściowym jest rzeczywiście kradzież obrazu Chagalla "Szkic do obrazu >>Nad Witebskiem<<" z Muzeum Żydowskiego w Nowym Jorku - podczas odbywającego się tam przyjęcia ktoś po prostu ściągnął obraz ze ściany. Co ciekawe, jest to wydarzenie autentyczne, które miało miejsce 7 czerwca 2001 r. Obraz odnaleziono w lutym 2002 r. na poczcie w Kansas. Autorka zainspirowała się kradzieżą, tworząc jednak własną opowieść, całkowicie fikcyjną, niemającą nic wspólnego z rzeczywistymi postaciami i motywacjami złodziei.
![]() |
Marc Chagall "Szkic do obrazu >>Nad Witebskiem<<" |
![]() |
Marc Chagall "Nad Witebskiem" |
Udało jej się doskonale - stworzyła idealną mieszankę trudnej rzeczywistości Żydów, którzy pozostają obcymi nawet w krajach, które zamieszkują od pokoleń, oraz magii ich kultury i wierzeń. Przy okazji uratowała od zapomnienia kilka przepięknych opowieści żydowskich pisarzy oraz uświadomiła mi (aż wstyd się przyznać), że Marc Chagall (który kojarzył mi się wyłącznie z Francją) był w rzeczywistości białoruskim Żydem i nazywał się Mojsza Chackielewicz Szahałau. Wątki życiorysu Chagalla, które pojawiają się w powieści - jego praca w sierocińcu w Małachówce i późniejsza emigracja - też są zresztą oparte na faktach, podobnie jak niewesoła historia pisarza Der Nistera.
Piękna opowieść, ale uwaga - nie taka, która porywa od pierwszej strony, wciąga w wir wydarzeń i bez tchu rzuca po całym świecie, ale taka, którą czyta się powoli i do której chce się wracać.
PS. Znów tytuł oryginału "Świat, który nadejdzie" bez porównania lepiej oddaje treść książki - można go zinterpretować na wiele sposobów.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Winter is coming... Tym razem w komiksie.
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...
![](http://library.vu.edu.pk/cgi-bin/nph-proxy.cgi/000100A/https/blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhQ_JQJaK71vNXAzlh6KRw5p-7KxleQmCALafL4nHCR_vS25_l12zo9AbIJcP23zJ5SPV_O6wYS57Zg3tKPOGBrjEZP1XaBcAwwthcaf19M0kR9YccycYoikG9T0t0u0xQsenjsvuSsEyKL/s400/Screen+Shot+2018-05-06+at+16.55.02.png)
-
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...
-
Cztery lata wierni czytelnicy Jeżycjady odczekali się na przyjazd Magdusi do Poznania. Ja też czekałam. Oczekiwanie dłużyło mi się niemi...
-
Moje pierwsze zetknięcie z Jane Eyre było całkiem nieświadome. W wieku kilku lat oglądałam z rodzicami jakiś film i jedyne co z niego zapami...