Pokazywanie postów oznaczonych etykietą serial. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą serial. Pokaż wszystkie posty

24 lipca 2012

Literatura na ekrany! - "Emma" Jane Austen

Nie wiem, jak dobrze znane są ekranizacje "Emmy" w Polsce (na pewno ta z Gwyneth Paltrow), ale w Anglii na blogach i forach toczą się spore boje o to, która jest najlepsza. Oczywiście każdy jest przekonany, ze jego wybór jest jedynie słuszny. Tymczasem o gustach się nie dyskutuje i każdy sobie jedną (albo więcej, albo żadną) Emmę wybierze jako tą jedyną. Uwielbiam filmy kostiumowe, jeszcze bardziej ekranizacje XIX-wiecznej literatury, więc wszystkie obejrzałam z zainteresowaniem, ale która spodobała mi się najbardziej, zdradzę na końcu.


"Emma Woodhouse, osóbka przystojna, rozumna i bogata, posiadająca dostatni dom i obdarzona pogodnym usposobieniem, otrzymała, zda się, wszelkie dary, jakie życie ofiarować może; toteż przeżyła na świecie blisko dwadzieścia lat bez większych powodów do zmartwień i niezadowolenia". Młodsza córka zamożnego dżentelmena jest przekonana, że nigdy nie wyjdzie za mąż, bo zbyt lubi życie, jakie wiedzie w domu swego ojca - hipochondryka, ale jakże kochanego. Jest ładna, bystra i bogata, przynależy do najlepszej sfery. Ma dom, wielbiącego ją ojca, zamężną siostrę, gromadkę siostrzeńców, przyjaciół i nic jej więcej nie potrzeba. Jej życie codzienne jest jednak zbyt spokojne, jak dla tak młodej i energicznej osóbki, dlatego panna ubzdurała sobie, że doskonale zna się na ludziach i jest mistrzynią w kojarzeniu par. Na "ofiarę" wybiera pastora Eltona oraz swoją przyjaciółkę, Harriet - dziewczę ładne i naiwne, o nieznanym pochodzeniu (od dzieciństwa ktoś łoży na jej utrzymanie na miejscowej pensji dla dziewcząt i Emma wierzy, że ojciec Harriet jest nie tylko  bogaty, ale i odpowiednio urodzony) . Emma sporo namiesza, zanim uświadomi sobie rozmiar swoich omyłek, ale co ja Wam będę opowiadać... Austen zrobiła to znacznie lepiej.

"Emma" nie jest moją ulubioną powieścią Jane Austen i nie zachwyciła mnie specjalnie, kiedy ją pierwszy raz czytałam. Powrót do lektury po kilku latach okazał się znacznie bardziej udany - już wiem, że nie znajdę tu tej energii i tych emocji, co w "Dumie i uprzedzeniu", więc się ich nie spodziewam. Lubie jednak pospacerować w wolnym rytmie po wiosce Highbury i po ogrodach Hartfield, a nawet poirytować się na Emmę za jej zarozumialstwo wynikłe z młodego wieku, wysokiej pozycji i nieznajomości świata.

Emma z Dianą Fairfax (1960)
Ekranizacji powstało sporo - w latach 1940-1980 było ich sześć. Później nastąpiła 15-letnia przerwa, a od lat 90. Jane Austen znów zaczęła wracać na ekrany. Najstarsza ekranizacja, jaką udało mi się obejrzeć, to serial BBC z 1972 r., dlatego nie opowiem Wam o wcześniejszych. Znalazłam tylko informacje, że były to: "Emma" z 1948 r. z Judy Cambell w roli tytułowej (reż. Michel Barry), "Emma" z 1954 r. z Felicią Montealegre w roli tytułowej, "Emma" z 1957 r. z Sarah Churchill w roli tytułowej  i dwie ekranizacje z 1960 r. - angielska z Dianą Fairfax i amerykańska z Nancy Wickwire.





Emma, reż. John Glenister, miniserial BBC, UK 1972 (240 min, 6 odcinków)

Serial z BBC to właściwie całkiem niezła ekranizacja - zresztą od BBC trudno oczekiwać złej. Scenariusz - mimo kilku zmian w stosunku do oryginału - jest bardzo udany, dzięki czemu film oglądałam z zainteresowaniem (mimo że była to 4.  z oglądanych przeze mnie ekranizacji "Emmy"). Film jest jednak bardzo teatralny i wizualnie dość mocno się zestarzał - ma w końcu te 40 lat. W dodatku dobór głównych aktorów jest dość pechowy i chyba głównie z tego względu serial ten nie ma szans cieszyć się popularnością wśród współczesnych widzów.

Doran Godwin, która gra tytułową bohaterkę, jest - cóż - niedopasowana do obecnych kanonów urody. W ruchu wygląda lepiej niz na zdjęciach, ale kiedy zestawi się ją ze słodziutką jak karmelek Harriet Smith (Debbie Bowe), trudno uwierzyć, by ktokolwiek mógł się szczerze zainteresować Emmą. Charakterek też ma niezbyt pociagający -  nie ma w niej szczerości uczuć, manipuluje innymi raczej z nudów niż dla uszczęśliwienia ich. Pomiata biedną Harriet jak szmacianą lalką. Nie wzbudziła ani krzty mojej sympatii.
 

 Po lewej Emma, po prawej Harriet

Pan Knightley (John Karson) straszliwie mnie irytował - nie dość, że wyglądał na ojca Emmy (aktor miał 45 lat, był więc 7 lat starszy od bohatera, którego grał), to jeszcze właśnie tak się zachowywał. Nieustannie ją strofował i traktował jak głupiutkie dziecko, które trzeba pouczać na każdym kroku. Robił wrażenie obleśnego rozpustnika, który wychowuje młodziutką żonę, raczej z rozsądku niż miłości, a zdecydowanie nie taka była intencja Jane Austen. Ale w rezultacie wyrachowana Emma i przewidujący Knightley byli siebie godni, więc w sumie mogli stworzyć całkiem udany związek :)


Niezbyt spodobał mi się też ojciec Emmy, żywiutki jak młody pasikonik. Skakał to tu, to tam, zamiast przyzwoicie siedzieć w fotelu przy kominku, jak na starego hipochondryka przystało ;). Reszta aktorów była całkiem nieźle obsadzona.

Plus za uroczą staroświecką melodyjkę plumkaną na pianinie w czołówce serialu.


Emma, reż. Diarmuid Lawrence, UK 1996 (107 min.)

Dobra ekranizacja, z jedyną - jak dotąd - ciemnowłosą Emmą. Wierna książce - oczywiście w graniach możliwości, konieczne było przycięcie fabuły, by zmieścić ją w dwóch godzinach. Obejrzałam z przyjemnością, choć nie będzie to moja ulubiona ekranizacja i nie sądzę żebym kiedyś do niej wróciła.

Kate Beckinsale okazała się zaskakująco udana Emmą i moim zdaniem była najlepiej obsadzoną aktorką w tym filmie. Do reszty aktorów nie jestem przekonana - rzecz jasna, wszyscy grali dobrze, ale czegoś mi zabrakło. Po obejrzeniu serialu z 1995 r. na podst. "Dumy i uprzedzenia" nie potrafiłam już wyobrazić sobie Elizabeth Bennet inaczej niż z twarzą grającej ją aktorki. W tym przypadku nic takiego nie nastąpiło, bohaterowie filmu i książki pozostali dla mnie odrębnymi postaciami.

Nie mogłam się przekonać do Marka Stronga w roli Knightleya - to dobry aktor, ale cóż, nie można dogodzić każdemu (w tym wypadku mnie). Cały czas mi się wydawało, że tak powinien wyglądać Robespierre (czasy są zbliżone, w końcu "Emmę" wydano w 1815 r., kilkanaście lat po francuskiej rewolucji, więc może nie ma w tym nic złego, niemniej Robespierre nie wydaje mi się postacią szczególnie romansową ;)). Słodka i całkiem udana była Harriet Smith (Samantha Morton), ale Jane Fairfax (Olivia Williams) miała twarz nie do zapamiętania. Zresztą większość aktorów mogliby podmienić i nie odczułabym z tego powodu najmniejszego żalu.

Emma i Kinghtley
Jane i Frank Churchill


Emma, reż. Douglas McGrath, USA 1996 (121 min.)

Od razu wyznaję, że nie przepadam za tą ekranizacją. Obejrzałam ją po raz pierwszy lata temu, ale wydawała mi się wtedy boleśnie nudna. Teraz zrobiłam sobie powtórkę i również nie wzbudziła we mnie większych emocji.

Gwyneth Paltrow (jaka młodziutka!) bardzo pasuje mi wizualnie do roli Emmy, ale kreowanej przez nią bohaterki nie polubiłam. Irytująca panienka, która uważała się za lepszą i mądrzejszą od wszystkich, pozbawiona wdzięku, który mógłby osłodzić ten charakterek. Nie wiem, czy to wina interpretacji aktorki czy scenariusza.

 Za fatalnie obsadzoną uważam rolę Harriet. Toni Colette ma urodę... specyficzną, a Harriet miała być wdzięcznym dziewczątkiem. W dodatku charakterologicznie z milutkiej naiwnej panienki zrobiła przygłupią dziewuchę i naprawdę nie sposób pojąć, jak Emma mogła znieść dobrowolnie jej towarzystwo. Pełna rezerwy Jane Fairfax w wykonaniu Polly Walker także mnie nie zachwyciła. Wyglądała jakby nie tyle chciała trzymać innych na dystans (z ukrytych pobudek), co jakby gardziła całym towarzystwem i nie zamierzała się z nim pospolitować. Za to bardzo podobał mi się Jeremy Northam w roli Knightleya - był akurat w sam raz dojrzały, w sam raz przystojny i w sam raz sympatyczny - ale nie wystarczył bym nabrała sympatii do filmu.

Na plus należy Amerykanom policzyć, że ich ekranizacja jest wizualnie bardzo ładna. Stroje są zachwycające - w przeciwieństwie do grzybopodobnych czepków Kate Beckinsale.

Emma i Kinghtley
Jane Fairfax i Frank Churchill
(Czy Jane nie wygląda,
jakby mogła złapać Franka za kudły
i zawlec za sobą do domu?)


Emma, reż. Jim O'Hanlon, miniserial BBC, UK 2009 (240 min, 4 odcinki)

Teraz wreszcie będę się zachwycać. Romola Garai dała swojej Emmie ogromny urok osobisty. Aktorka, na zdjęciach piękna jak aniołek, zmienia się w ruchu. Jej twarz jest pełna ekspresji, mimika przebogata (aż do przesady), z jej twarzy można odczytać każdą emocję. Łatwo ją polubić, nawet jeśli ma się ochotę prać ją po głowie za zabawę ludźmi jak lalkami. Jako jedyna odtwórczyni tej roli Garai ożywiła swoją bohaterkę. Wreszcie mogłam zrozumieć, dlaczego Knightley się w niej zakochał...

Cudowna jest też Harriet, śliczna, ale niezbyt bystra - Louise Dylan idealnie pasuje do roli. Miła, uczciwa, naiwna - dobra dziewczyna, o pechowym pochodzeniu, łatwo poddająca się przewodnictwu "ważniejszej" przyjaciółki. Świetny Michael Gambon jako ojciec Emmy, jakby żywcem wyjęty z kart powieści. Zresztą - uważam każdą rolę za doskonale obsadzoną, musiałabym tu wymienić wszystkich aktorów.

Początkowo rozczarował mnie George Knightley - był dobrze zagrany, wiarygodny jako postać, widać było chemię między nim a Emmą, ale jednak był zupełnie inny niż w książce. Była to celowa decyzja twórców - pewne uwspółcześnienie tego romansu*. Dlatego nie mamy już płochej nastolatki i dojrzałego, poważnego dżentelmena, który wychowuje sobie przyszłą żonę, tylko parę przyjaciół. Dzieli ich co prawda spora różnica wieku, ale łączy wieloletnia bliska znajomość oraz bardzo młody sposób bycia Knightleya (przy jednoczesnej większej rozwadze i wiedzy życiowej niż jego uroczej przyjaciółki). Miało to swoje plusy, choć ta zażyłość między nimi, ich swobodne zachowania, nieco mi zgrzytały w kontekście początku XIX wieku. Grający Knightleya Jonny Lee Miller miał jednak tyle uroku, że nie tylko mu wszystko wybaczyłam, ale pod koniec prawie sama się w nim zakochałam.

Wielki plus za uroczą scenę balu. Tańczący wyglądają jakby naprawdę świetnie się bawili, a nie tylko odtwarzali układ choreograficzny. Scena, w której Knightley  pomaga Harriet - bezcenna. Drugi plas za fantastyczną czołówkę - złotawe wzory na szkarłatnym tle przypominały XIX-wieczna tkaninę, a muzyka obiecywała kolejny fantastyczny odcinek.

Scenariusz serialu napisała  Sandy Welch (autorka scenariusza do ekranizacji "Jane Eyre" - miniserialu z 2006 r.), więc wcale się nie dziwię, że wyszedł doskonale. Muszę jednak przyznać, że niektóre sceny i dialogi były niemal identyczne z ekranizacją z Kate Beckinsale. Zaczęłam wręcz szukać powiązań między tymi filmami, ale wersja z 1996 r. ma innego scenarzystę, więc już sama nie wiem, czy autorzy serialu "ściągali" z filmu, czy po prostu oba są aż tak wierne książce.

*W ciekawym dokumencie o kręceniu serialu twórcy przyznają, ze chcieli nakręcić "Emmę" dla współczesnego odbiorcy, stąd odeszli nieco od konwencji, co widać np. w wyraźnej gestykulacji bohaterów i mowie ich ciała (czytaj - aktorzy nie są tak sztywni, jak w pozostałych ekranizacjach). W moim odczuciu ta wzmożona gra mimiką sprawdziła się w przypadku "Emmy" doskonale.

Piknik na Box Hill


 ***************************

Kolejny raz sprawdziła się zasada, że nie da się zrobić naprawdę dobrej ekranizacji w postaci filmu - wymagane jest kilka odcinków, żeby uwypuklić wszystkie te cudowne detale, składające się na urok powieści. "Emma" z Romolą Garai trafia na półkę moich kostiumowo-ekranizacyjnych ulubieńców obok "Dumy i uprzedzenia" z 1995 r., "Jane Eyre" z 2006 r. i "Tajemnic domu na wzgórzu" z 1996 r.

17 lipca 2012

Literatura na ekrany! - Cykl o Ani z Zielonego Wzgórza (cz. 2)

Od połowy lat 80. na scenę wskakuje Kevin Sullivan, kanadyjski reżyser i producent, który przejmuje w swoje ręce ekranizacje powieści L.M. Montgomery. Wszystkie filmy o Ani powstałe od 1985 roku mają z nim coś wspólnego. W Polsce znany jest przed wszystkim z "trylogii" o Ani, w której rolę główną zagrała Megan Follows.


Megan Follows pokonała na castingu ponad 3 tysiące dziewcząt marzących, by zagrać Anię. Początkowo twórcy obawiali się, że jest za stara (miała około 17 lat, a Ania na początku filmu - 11), jednak ostatecznie otrzymała rolę i okazała się strzałem w dziesiątkę. Oczywiście - nie można zadowolić wszystkich, ale większość widzów uznaje ją za idealną Anię.

Ania z Zielonego Wzgórza / Anne of Green Gables (1985) - K. Sullivan jako scenarzysta, reżyser i producent

Szczodrze nagrodzony (Gemini i Emma) dwuodcinkowy film z Megan Follows w roli Ani to jak dotąd najlepsza ekranizacja powieści. Bardzo dobra obsada, świetnie oddany klimat powieści i dość wierna oryginałowi fabuła złożyły się na ogromny sukces jaki film odniósł daleko poza granicami Kanady. O ile nie udało się w 200 minut zapakować wszystkich przygód Ani, to przynajmniej twórcy ograniczyli inwencję własną i nie próbowali dopisywać przygód Ani na siłę.



Niestety, z biegiem czasu ekranizacje stawały się coraz luźniej związane z pierwowzorem.

Ania z Avonlea (Ania z Zielonego Wzgórza. Kontynuacja) / Anne of Avonlea (Anne of Green Gables. The Sequel, 1987) - K. Sullivan jako scenarzysta, reżyser i producent

Już w dwa lata po pierwszej części pojawiła się kolejna - nakręcona na podstawie "Ani z Avonlea", "Ani na Uniwersytecie" i "Ani z Szumiących Topoli". Trzy tomy zostały mocno skondensowane i wymiksowane.

Ania zaczyna pracę jako nauczycielka w Avonlea (Ania z Avonlea). Diana zaręcza się z Fredem, Ania odrzuca oświadczyny Gilberta. Zaczyna naukę w collegu. Na ślubie Diany Gilbert pojawia się z niejaką Christiną , chociaż wiadomo, kogo woli ;) (Ania na Uniwersytecie). Ania kończy college i podejmuje pracę nauczycielki w Kingsport, gdzie zmaga się z rodziną Pringle'ów i niesympatyczną panną Brooke (Ania z Szumiących Topoli). Kiedy powraca na Zielone Wzgórze, okazuje się, ze Gilbert jest chory, a wtedy Ania uświadamia sobie swoje prawdziwe uczucia i wszystko kończy się jak powinno (Ania na Uniwersytecie). Jak widać, twórcy całkiem swobodnie wymieszali wątki, sporo pozmieniali (zniknął Robert Gardner, a zamiast niego Ani oświadcza się ojciec Bietki; podczas zmagań z Pringlami Ania i Gilbert byli już zaręczeni itp.) ale całość jest  - mimo zmian - przyjemna i klimatyczna.



Gdyby też Sullivan na tym poprzestał, zachowałabym go w czułej pamięci. Niestety, postanowił powrócić na telewizyjne ekrany 13 lat później z trzecią częścią przygód Ani. Sama chęć ekranizacji jest słuszna i chwalebna, niestety oryginalne fabuły powieści nie wydały się chyba twórcom wystarczająco ciekawe i postanowili dodać co nieco od siebie. A właściwie - zmienić wszystko.

Ania z Zielonego Wzgórza: Dalsze losy / Anne of Green Gables. The Continuing Story (2000) - K. Sullivan jako scenarzysta i producent, S. Scaini jako reżyser

Dalsze losy Ani zostały przez twórców wymyślone. Zachowano tylko imiona niektórych bohaterów, ale fabuła nie ma nic wspólnego z powieściami L.M. Montgomery. Dlaczego nie zdecydowano się nakręcić tego filmu bez nawiązywania do Ani? Wystarczyłoby zmienić imiona bohaterów i nikt by go z cyklem nie powiązał. Niestety oznaczałoby to również znacznie mniejsze zainteresowanie widzów, których przed ekrany przyciągała właśnie Ania. Nie ukrywam, że bardzo mi się nie podoba takie żerowanie na czyjejś sławie oraz przekonanie twórców, że potrafią "poprawić" L.M. Montgomery.

Mamy tu więc Anię i Gilberta, którzy po 5-letnim rozstaniu (on studiował medycynę, ona uczyła w sierocińcu w Nowej Szkocji), wracają do Avonlea. Nie jest to jednak dawne Zielone Wzgórze - Maryla już nie żyje, gospodarstwo się rozpada. Nasza para postanawia przenieść się do... Nowego Jorku, gdzie Gilbert ma medyczny staż, a Ania dostaje pracę w wydawnictwie. Po pewnym czasie znów wracają do Avonlea, ale niestety okazuje się, że film przeniósł bohaterów nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie - wybucha I wojna światowa. Gilbert się zaciąga, następnie okazuje się być zaginionym w akcji, Ania wyrusza jego tropem, pojawiają się jacyś całkiem nowi bohaterowie, Ania zostaje sanitariuszką. W końcu odnajduje Gilberta, wracają (po raz trzeci) do Avonlea i wreszcie mogą żyć długo i szczęśliwie z adoptowanym synkiem Dominikiem...

Przyznam, ze korzystałam z omówienia fabuły na Wikipedii. Nie byłam w stanie obejrzeć tego dzieła w całości, bo mi zęby zgrzytały i zagłuszały dialogi. Może to nie jest zły film, ale ja nie chcę Ani sanitariuszki, chcę Wymarzony Domek, Złoty Brzeg, Zuzannę, Jima, bliźniaczki, Waltera, Shirleya, Rillę...


Częściowo można Sullivana wytłumaczyć tym, że przeniósł w czasie akcję już pierwszego swojego filmu. Książkowa Ania przybyła na Zielone Wzgórze w latach 80. XIX wieku, a filmowa - na początku XX wieku, tak więc całe jej życie toczyło się w zmienionych warunkach. W ten sposób rzeczywiście jej filmowa młodość przypadła na czasy wojny (w książkach były to czasy młodości dzieci Ani).


Trylogia Sullivana odniosła sukces, ale dla głównego twórcy wynikiem tego był... proces. Spadkobiercy L.M. Montgomery pozwali Sullivana, który odmówił wypłacenia im niebagatelnej sumy za prawo do adaptacji "Ani" oraz procentu od dochodu, czego domagali się na podstawie wcześniejszego kontraktu. Sprawę ostatecznie wygrał, ponieważ sąd oświadczył, ze nie ma podstaw, by spadkobiercy musieli wyrażać zgodę (zwłaszcza odpłatnie) na ekranizację powieści.
Moim zdaniem spadkobiercy nie mogli po prostu znieść trzeciego filmu i sumienie ich ruszyło... Może prababka ich zza grobu straszyła. Sullivan zemścił się w każdym razie swoim kolejnym dziełem.

Ania z Zielonego Wzgórza - nowy początek / Anne of Green Gables: A New Beginning (2008) - reżyseria i scenariusz K. Sullivan, produkcja K. Sullivan i T. Grant


Film opowiada losy Ani przed przybyciem na Zielone Wzgórze, wspominane przez Anię ok. 50-letnią (jest już babcią), ale jak to sugeruje tytuł - jest to całkowicie nowy początek.

Powieściowa Ania została osierocona jako 3-miesięczne niemowlę. Opiekę nad nią przejęła najpierw pani Thomas, a kiedy i ta zmarła - pani Hammond. W domu Hammondów Anię traktowano jak służącą do niańczenia dzieci. Ostatecznie oddano Anie do sierocińca, skąd trafiła na Zielone Wzgórze.

W filmie przeszłość Ani okazała się o wiele bardziej zawikłana. Uwaga - dalej są spojlery. Ponieważ film nie ma właściwie nic wspólnego z książką (nawiązuje jednak do poprzednich filmów), naprawdę nie wiecie czego się tu spodziewać... Przyznaję, że nie obejrzałam tego dzieła, przebrnęłam jakieś 20 minut i uznałam, że ten stek absurdów i banałów nie zasługuje, by na niego tracić cenny czas.

Dojrzała Ania, pisarka, której mąż Gilbert zginął w czasie II wojny światowej (sic!), wraca myślami do swojej przeszłości.  Wcześniej bardzo chciała pamiętać rodziców jako zgodne małżeństwo, dlatego sporo o nich wymyśliła, m.in. to, że szybko oboje zmarli. Naprawdę nie tworzyli zbyt udanego związku. Matka była nauczycielką, ojciec nieokrzesanym farmerem (jakim cudem spłodził uduchowioną Anię?), który nieumyślnie zabił swą małżonkę nieostrożnie powożąc wozem konnym. Ania miała wówczas na oko ok. 8 lat. Jej ojciec zbiegł*, a ona trafiła pod opiekę przyjaciółki matki, pani Thomas. Przyjaciółka miała jednak własne kłopoty, jej mąż pił. Kiedy stracił prawo do wykonywania zawodu, rodzina musiała wyjechać. Oddają Anię do miejskiego przytułku, a przeżycia Ani w tym miejscu zostały żywcem ściągnięte z pierwszego tomu Jane Eyre... Następnie trafia do domu teściowej pani Thomas - pani Amelii. I nawet jeśli ta postać jest grana przez Shirley MacLaine, to ja już i tak przestałam być zainteresowana.

* Kiedy Ania trafiła na Zielone Wzgórza, Walter Shirley pisał do Maryli, próbując odzyskać córkę, ale Maryla ukryła jego listy.

Film można obejrzeć na youtube, tylko po co...


W roli małej Ani wystąpiła 14-letnia debiutantka Hannah Endicott-Douglas, a w roli Ani dorosłej - Barbara Hershey

***************

Poza tą po części udaną, a po części nieszczęsną tetralogią Kevin Sullivan stworzył także (tradycyjnie jako reżyser/scenarzysta/producent) animowany serial, emitowany w Kanadzie w latach 2000-2002. Oprócz popularyzowania fabuły "Ani" dołożono mu także aspekt edukacyjny. Dzieciom może się spodobać - ja nie oglądałam i nie planuję, bo niestety wizualnie kreskówka wydaje mi się brzydka i już.


30 sierpnia 2011

Zakurzone kino dla młodych duchem (seans drugi)

Chętnie bym Wam coś napisała o książkach, ale mogę tylko jedno - czytam. Czytam różne rzeczy naraz, np. "Płeć mózgu" do porannej herbatki. Niesamowicie mnie wciągnęła, z pewnością napiszę o niej szerszą notkę, bo to rzecz godna uwagi i rozjaśniająca wiele zawiłości w funkcjonowaniu świata. Na dobranoc usypiamy się z T. czytanym na głos "Triumfem owiec" Swann. Usypiamy się nie dlatego, że nudne, tylko dlatego, że słuchanie książki czytanej na głos działa kojąco. A czytamy o owcach, bo w końcu na zaśnięcie trzeba liczyć owce, a w "Triumfie..." jest co liczyć. Poza tym kończę audiobooka Collinsa "Kamień księżycowy" - ale jest tak wspaniały, że nie wiem, czy chcę skończyć. Spalmy wszystkie kryminały skandynawskie i czytajmy klasykę, naprawdę. (No, dobrze, możemy nie palić. Ale klasykę czytajmy.) A do tego czytam jeszcze "Półksiężyc" Diany Abu Jaber - romans rozgrywający się w środowisku arabskich imigrantów w Ameryce, bardzo piękny, poetycki, tylko że... romans. Nie mogę tej książce nic zarzucić, poza tym, że jest o miłości, a to jest takie, ech, nudne. Zważcie, że to musi być naprawdę świetna książka, skoro mówię, że o miłości nudne, a i tak czytam... A, i jeszcze kończę Zafona "El principe de la niebla". Kończę i puchnę z dumy, że mi się udało (już prawie) przeczytać pierwszą moją książkę po hiszpańsku.
I tak sobie czytam powoli, bez pośpiechu, wyglądając jesieni.

A żeby nie było o niczym, to wspomnę o kilku oglądanych ostatnio filmach - mieszaninie "Zakurzonego kina" i "Literatury na ekrany!", bo to stare ekranizacje jeszcze starszych książek dla młodzieży. A w ogóle to akcja wszystkich filmów rozgrywa się w czasie wakacji, więc uznajcie, ze ten post to taki pean pożegnalny na cześć tych, co to właśnie minęły.

Za "Bułeczkę" obwiniam Kasię.eire, bo to ona przypomniała o książce (Bułeczka Jadwigi Korczakowskiej) i ekranizacji u siebie na blogu. A naprawdę to jestem jej wdzięczna, bo to była rozkoszna podróż sentymentalna. Bardzo udana ekranizacja mimo kilku wprowadzonych w fabule zmian (nieznacznych).

Jeśli ktoś nie czytał: 
Osierocona Bronia, zwana Bułeczką, trafia pod opiekę wujostwa. Przenosi się ze wsi, gdzie była kochana przez wszystkich sąsiadów do miasta (w oryginale chyba była to Jelenia Góra, a w filmie Wrocław). Wujek jest do niej nastawiony bardzo przyjaźnie, ale rzadko bywa w domu, więc Bułeczka sama musi ułożyć sobie stosunki z nową "siostrzyczką" - rozpieszczoną, chorowitą Dziunią i zakochaną w niej gospodynią. Ciocia, mama Dziuni, zajmuje się teatrem i nie mieszka z rodziną. Bronia jest uroczą dziewczynką, ale bardzo roztrzepaną, gadatliwą i jednocześnie wrażliwą. Łatwo pakuje się w tarapaty, więc zanim wszystko się ułoży, sporo się wydarzy.


Sympatyczny, chyba już zapomniany film - bardzo mi się podobał jego nieco melancholijny nastrój i "przydymione" zdjęcia.


"The Parent Trap" powstał na podstawie książki "Mania czy Ania" Ericha Kastnera - chociaż tak naprawdę pozostawiono tylko pomysł, całkowicie przerabiając realia.

Susan i Sharon poznają się na wakacyjnym obozie. Dwie dziewczynki, podobne do siebie jak krople wody, nienawidzą się od pierwszego wejrzenia. Zmuszone do zaprzyjaźnienia się odkrywają, że są bliźniaczkami. Kiedy były małe, skłóceni rodzice podzielili się dziećmi i zerwali ze sobą wszystkie kontakty (prawdopodobnie jedna z bardziej obrzydliwych rzeczy, jakie można zrobić dzieciom, ale film akurat warstwy moralnej nie analizuje). Susan i Sharon decydują się na podstęp. Wykorzystując swoje podobieństwo zamieniają się rolami i ... rodzicami. Co z tego wyniknie?

Uroczy film i słodkie, pastelowe lata 60. Zdecydowanie zachęcam.


Dwadzieścia pięć lat później powstała druga część ("The Parent Trap 2"), z dorosłą już Hayley Mills, grającą obie bliźniaczki. Powstał też w latach 90. remake z małą Lindsay Lohan, również grającą obie role. A siostry Olsen mają na swoim koncie film "Czy to ty, czy to ja" luźno oparty na tej samej historii.


I na koniec kultowy polski serial, będący adaptacją jednej z moich ukochanych książek dzieciństwa "Dziewczyna i chłopak" Hanny Ożogowskiej. Książkę czytałam kilkaset razy, ale serialu w dzieciństwie nie obejrzałam, bo mi się nie podobały liczne zmiany, wprowadzone przez twórców. W sumie nadal mi się nie podobają i w ogóle twierdzę, ze spośród starych polskich seriali ten akurat wypada blado. Niepotrzebne dłużyzny plus nieprawdopodobny szowinizm (Tosia realizuje się głównie przy garach) i tyle. Ale i tak serial wzbudził we mnie ogromną tęsknotę za beztroskimi dziecięcymi wakacjami. Dwa miesiące wolnego, słońce, zabawa. Czy to naprawdę już nigdy nie wróci?

Jeśli ktoś nie czytał (nie czytał? serio? to niech przeczyta):
Tosia i Tomek to rodzeństwo, nie bliźnięta co prawda, ale bardzo do siebie podobne, z różnicą wieku bodajże jednego roku. W wyniku różnych skomplikowanych okoliczności muszą, bez wiedzy rodziców, zamienić się rolami. Tosia przebiera się za Tomka i udaje się na wakacje do leśniczówki - do srogiego wujka i dwóch starszych kuzynów, gdzie w nocy jest ciemno, psy mają wielkie zęby, a w ramach rozrywki łapie się raki ze szczypcami i ogólnie jest strasznie. A Tomek w sukienkach Tosi jedzie do cioci Isi i jej licznych córek (i jednego synka, ale małego, więc się nie liczy), z wizją zabawy lalkami i pomagania w kuchni... Jak im wyjdzie? Śpiewająco. No, prawie...




Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...