Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film dla dzieci. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film dla dzieci. Pokaż wszystkie posty

30 sierpnia 2011

Zakurzone kino dla młodych duchem (seans drugi)

Chętnie bym Wam coś napisała o książkach, ale mogę tylko jedno - czytam. Czytam różne rzeczy naraz, np. "Płeć mózgu" do porannej herbatki. Niesamowicie mnie wciągnęła, z pewnością napiszę o niej szerszą notkę, bo to rzecz godna uwagi i rozjaśniająca wiele zawiłości w funkcjonowaniu świata. Na dobranoc usypiamy się z T. czytanym na głos "Triumfem owiec" Swann. Usypiamy się nie dlatego, że nudne, tylko dlatego, że słuchanie książki czytanej na głos działa kojąco. A czytamy o owcach, bo w końcu na zaśnięcie trzeba liczyć owce, a w "Triumfie..." jest co liczyć. Poza tym kończę audiobooka Collinsa "Kamień księżycowy" - ale jest tak wspaniały, że nie wiem, czy chcę skończyć. Spalmy wszystkie kryminały skandynawskie i czytajmy klasykę, naprawdę. (No, dobrze, możemy nie palić. Ale klasykę czytajmy.) A do tego czytam jeszcze "Półksiężyc" Diany Abu Jaber - romans rozgrywający się w środowisku arabskich imigrantów w Ameryce, bardzo piękny, poetycki, tylko że... romans. Nie mogę tej książce nic zarzucić, poza tym, że jest o miłości, a to jest takie, ech, nudne. Zważcie, że to musi być naprawdę świetna książka, skoro mówię, że o miłości nudne, a i tak czytam... A, i jeszcze kończę Zafona "El principe de la niebla". Kończę i puchnę z dumy, że mi się udało (już prawie) przeczytać pierwszą moją książkę po hiszpańsku.
I tak sobie czytam powoli, bez pośpiechu, wyglądając jesieni.

A żeby nie było o niczym, to wspomnę o kilku oglądanych ostatnio filmach - mieszaninie "Zakurzonego kina" i "Literatury na ekrany!", bo to stare ekranizacje jeszcze starszych książek dla młodzieży. A w ogóle to akcja wszystkich filmów rozgrywa się w czasie wakacji, więc uznajcie, ze ten post to taki pean pożegnalny na cześć tych, co to właśnie minęły.

Za "Bułeczkę" obwiniam Kasię.eire, bo to ona przypomniała o książce (Bułeczka Jadwigi Korczakowskiej) i ekranizacji u siebie na blogu. A naprawdę to jestem jej wdzięczna, bo to była rozkoszna podróż sentymentalna. Bardzo udana ekranizacja mimo kilku wprowadzonych w fabule zmian (nieznacznych).

Jeśli ktoś nie czytał: 
Osierocona Bronia, zwana Bułeczką, trafia pod opiekę wujostwa. Przenosi się ze wsi, gdzie była kochana przez wszystkich sąsiadów do miasta (w oryginale chyba była to Jelenia Góra, a w filmie Wrocław). Wujek jest do niej nastawiony bardzo przyjaźnie, ale rzadko bywa w domu, więc Bułeczka sama musi ułożyć sobie stosunki z nową "siostrzyczką" - rozpieszczoną, chorowitą Dziunią i zakochaną w niej gospodynią. Ciocia, mama Dziuni, zajmuje się teatrem i nie mieszka z rodziną. Bronia jest uroczą dziewczynką, ale bardzo roztrzepaną, gadatliwą i jednocześnie wrażliwą. Łatwo pakuje się w tarapaty, więc zanim wszystko się ułoży, sporo się wydarzy.


Sympatyczny, chyba już zapomniany film - bardzo mi się podobał jego nieco melancholijny nastrój i "przydymione" zdjęcia.


"The Parent Trap" powstał na podstawie książki "Mania czy Ania" Ericha Kastnera - chociaż tak naprawdę pozostawiono tylko pomysł, całkowicie przerabiając realia.

Susan i Sharon poznają się na wakacyjnym obozie. Dwie dziewczynki, podobne do siebie jak krople wody, nienawidzą się od pierwszego wejrzenia. Zmuszone do zaprzyjaźnienia się odkrywają, że są bliźniaczkami. Kiedy były małe, skłóceni rodzice podzielili się dziećmi i zerwali ze sobą wszystkie kontakty (prawdopodobnie jedna z bardziej obrzydliwych rzeczy, jakie można zrobić dzieciom, ale film akurat warstwy moralnej nie analizuje). Susan i Sharon decydują się na podstęp. Wykorzystując swoje podobieństwo zamieniają się rolami i ... rodzicami. Co z tego wyniknie?

Uroczy film i słodkie, pastelowe lata 60. Zdecydowanie zachęcam.


Dwadzieścia pięć lat później powstała druga część ("The Parent Trap 2"), z dorosłą już Hayley Mills, grającą obie bliźniaczki. Powstał też w latach 90. remake z małą Lindsay Lohan, również grającą obie role. A siostry Olsen mają na swoim koncie film "Czy to ty, czy to ja" luźno oparty na tej samej historii.


I na koniec kultowy polski serial, będący adaptacją jednej z moich ukochanych książek dzieciństwa "Dziewczyna i chłopak" Hanny Ożogowskiej. Książkę czytałam kilkaset razy, ale serialu w dzieciństwie nie obejrzałam, bo mi się nie podobały liczne zmiany, wprowadzone przez twórców. W sumie nadal mi się nie podobają i w ogóle twierdzę, ze spośród starych polskich seriali ten akurat wypada blado. Niepotrzebne dłużyzny plus nieprawdopodobny szowinizm (Tosia realizuje się głównie przy garach) i tyle. Ale i tak serial wzbudził we mnie ogromną tęsknotę za beztroskimi dziecięcymi wakacjami. Dwa miesiące wolnego, słońce, zabawa. Czy to naprawdę już nigdy nie wróci?

Jeśli ktoś nie czytał (nie czytał? serio? to niech przeczyta):
Tosia i Tomek to rodzeństwo, nie bliźnięta co prawda, ale bardzo do siebie podobne, z różnicą wieku bodajże jednego roku. W wyniku różnych skomplikowanych okoliczności muszą, bez wiedzy rodziców, zamienić się rolami. Tosia przebiera się za Tomka i udaje się na wakacje do leśniczówki - do srogiego wujka i dwóch starszych kuzynów, gdzie w nocy jest ciemno, psy mają wielkie zęby, a w ramach rozrywki łapie się raki ze szczypcami i ogólnie jest strasznie. A Tomek w sukienkach Tosi jedzie do cioci Isi i jej licznych córek (i jednego synka, ale małego, więc się nie liczy), z wizją zabawy lalkami i pomagania w kuchni... Jak im wyjdzie? Śpiewająco. No, prawie...




15 lutego 2011

Zdziecinnienie postępuje

Znów królują u mnie ekranizacje książek dla dzieci - dwa hity kinowe i jeden film chyba zupełnie nieznany w Polsce, podobnie jak jego pierwowzór książkowy.

Podróż Wędrowca do Świtu to moja ulubiona część narnijskiego cyklu (no, może ex aequo z Siostrzeńcem czarodzieja) i bardzo się cieszę, że nie została spaprana przez filmowców. 


Nie jest to może ekranizacja idealna, nadal nie ma całego uroku pierwowzoru - ani  magii starej angielskiej wersji serialowej - ale jest ładna, zgrabna i przyjemna. Ogląda się bez bólu, nic w treści nie zgrzyta, nie ma zbyt nachalnych momentów wzniosło-umoralniających. Nawet dubbing jest zaskakująco udany - po kilku minutach zapomniałam, że jest, a np. na dubbingowanym Harrym Potterze cierpiałam przez cały seans.


Dla niewtajemniczonych lub niepamiętających zbyt dobrze treści książki: Łucja i Edmund zostają wysłani do ciotki, gdzie muszą znosić swojego irytującego, wiecznie niezadowolonego kuzyna Eustachego. Za sprawą magii (rzecz jasna) przenoszą się wraz z nim do Narnii, gdzie trafiają na tytułowy okręt, na którym ponownie spotykają księcia Kaspiana. Kaspian wyruszył na morze, by odnaleźć zaginionych przyjaciół swojego ojca. Dzieci towarzyszą mu w wyprawie, razem odkrywając tajemnicze wyspy i płynąc coraz dalej na wschód, po niezbadanych wodach, za którymi kryje się ponoć kraina Aslana. Po drodze marudny Eustachy dostaje szkołę życia i pod wpływem doświadczeń zmienia się na lepsze. (Oczywiście Amerykanie nie byliby sobą, gdyby nie utkali tam jeszcze paru wątków umoralniających: Łucja zmaga się z zazdrością o urodę siostry, a Edmund - o sławę brata.)


Ryczypisk kupił mnie bezwarunkowo :)


Polecam dzieciom i dorosłym sympatykom Opowieści z Narnii.

****************************************************************

Dla równowagi teraz będę krytykować ;)

Kolokwialnie rzecz ujmując, po przeczytaniu książki "Percy Jackson i bogowie olimpijscy: Złodziej pioruna" napaliłam się na film. Uwielbiam ekranizacje,  tę możliwość zobaczenia "na żywo" tego, co wcześniej oglądałam tylko oczyma wyobraźni i przeżycia wszystkich emocji raz jeszcze. Nie oczekuję idealnie wiernej ekranizacji, ale równie dobrej jak pierwowzór. W tym wypadku się przeliczyłam.

Być może obejrzenie jej natychmiast po lekturze było błędem. Twórców poniosła fantazja i uznali, że są w stanie wymyślić wszystko lepiej niż Rick Riordan, więc z pierwowzoru zostawili w sumie tylko sam pomysł z bogami oraz imiona głównych bohaterów. Cała reszta, która  mi się tak podobała, w ogóle nie zaistniała. Może gdybym nie czytała książki i nie znała tej "reszty", nie odczułabym tak jej braku.


Bohaterowie - Percy i jego przyjaciele - są znacznie starsi niż w oryginale, gdzie mieli latek 12, li i jedynie. Głównym celem postarzenia ich było chyba wykreowanie nowych idoli wśród nastolatek. Zagubiony w książce Percy, w filmie nadzwyczaj gładko przełyka informacje o istnieniu greckich bogów i swoim pochodzeniu od nich. Zresztą to, co w powieści odkrywane było stopniowo przez całą akcję, tutaj zostaje mu skrótowo wyłożone już na samym początku. Zlikwidowano kilka fantastycznych postaci, np. głównych wrogów Percy'ego w obozie, czyli wojownicze dzieci Aresa, oraz Dionizosa w roli kierownika obozu (bez wątpienia niewłaściwy bóg na niewłaściwym miejscu). Annabeth, przyjaciółka Percy'ego i córka Ateny, która w książce odziedziczyła po bogini mądrości inteligencję i liczne zainteresowania, w filmie jest tylko szaloną wojowniczką. Innych hobby,  poza wywijaniem mieczem, brak (tak, Atena jest również boginią wojny, ale w nieco innym wydaniu). 


No i wreszcie zmiana, która mnie najbardziej zirytowała, czyli natura bogów. W książce byli tacy, jak w mitologii, czyli bardzo ludzcy - kłótliwi, pożądliwi, nieodpowiedzialni i egoistyczni. Filmowcy widoczni uznali, że takie zachowanie bogom nie przystoi, więc zamiast Zeusa Gromowładnego, mamy Zeusa Dobrotliwego, który w oczach ma mądrość (gdzie się podziało: "w nagrodę cię nie zabiję"?), zaś Posejdon tak naprawdę kocha tylko matkę Percy'ego i nieustannie tęskni za swoim ziemskim synem. Twórcy postanowili naprostować jeszcze kilka "błędów" pisarza i np. Meduza nosi turban w stylu boho zamiast czadoru, Percy nie zostawia matki w Hadesie, bo jakże to tak, a rzeczona matka pozbywa się partnera w znacznie mniej wyrafinowany sposób... Ech, te amerykańskie moralitety...



****************************************************************
From time to time to ekranizacja angielskiej klasyki literatury dziecięcej, chyba nigdy nie przetłumaczonej na język polski. Autorka, Lucy M. Boston, mieszkała w starej angielskiej rezydencji The Manor, którą przechrzciła na Green Knowe (co można przetłumaczyć jako Zielone Wzgórze ;) ). Tam stworzyła serię książek dla dzieci, których akcja rozgrywa się w tej właśnie rezydencji - stąd serię nazwano Green Knowe. Opowiada ona o tajemniczym domu, w którym przeszłość splata się bardzo dosłownie z teraźniejszością. Mieszkańcy widują duchy poprzednich mieszkańców, odkrywając sekrety ich historii.

Film powstał na podstawie drugiej książki z serii The Chimneys of Green Knowe. Niestety jej nie czytałam, więc nie mogę oceniać zgodności z oryginałem, niemniej sam film jest wart uwagi.

"I like this house" said Tolly. "It's like living in a book that keeps coming true"

Akcja rozgrywa się pod koniec II wojny. Bohater, Tolly, zostaje wysłany do rezydencji swojej babci. Ojciec Tolly'ego zaginął na wojnie, ale chłopiec nie traci wiary w jego odnalezienie. Tymczasem w nowym miejscu zamieszkania zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Pojawiają się ludzie, którzy zamieszkiwali rezydencję 200 lat wcześniej i Tolly zostaje wplątany w ich tajemnice.


Film jest bardzo angielski w klimacie (co tygrysy lubią najbardziej), grają w nim doskonali aktorzy: Maggie Smith i Timothy Spall (obydwoje znani m.in.  z Harry'ego Pottera). Akcja przypomina nieco "Północ w tajemniczym ogrodzie" Phillippy Pearce, ale o ile ekranizacja akurat tej książki mnie nie zachwyciła, to From time to time polecam.

4 stycznia 2011

Filmowy Nowy Rok - część 2.

Soren i Kludd to dwaj bracia. Soren żyje w świecie baśni - uwielbia opowieści ojca o mitycznych wojownikach Ga'Hoole i chciałby zostać jednym z nich. Kludd interesuje się tym, co "tu i teraz", nie lubi bajek i naśmiewa się z brata. Pewnego dnia, kiedy ich świat wywróci się do góry nogami, obydwaj staną przed strasznym wyborem, a jedynym dla nich ratunkiem mogą stać się Strażnicy Ga'Hoole - jeśli istnieją...

Aha, czy wspomniałam, że wszyscy bohaterowie to sowy?


Legendy sowiego królestwa: Strażnicy Ga'Hoole 
Legend of the Guardians: The Owls of Ga'Hoole
reż. Zack Snyder, Australia, USA 2010

Fabuła  nie jest specjalnie skomplikowana ani zbyt oryginalna - mówi, jak niemal wszystkie bajki, o odwiecznej walce dobra ze złem. Ogląda się ją bezboleśnie, a nawet, mimo prostoty - przyznaję bez bicia - z przyjemnością. Tempo akcji jest naprawdę szybkie, wydarzenia biegną bez chwili oddechu - aż się zastanawiałam, jakim sposobem nadążają za tym dzieci, ale może ja się nie znam. Ostatecznie wychowałam się na Reksiu i Misiu Uszatku, a nie na grach komputerowych. Prawdopodobnie dzieci nie będą też miały problemu z brutalnością walk (na metalowe pazury, chociaż odbywa sie bez rozlewu krwi). Styl prowadzenia akcji jest ogólnie dość komiksowy, ale czego można oczekiwać po Zacku Snyderze, reżyserze filmu "300".

Pod względem wizualnym jednak "Legendy..." to prawdziwy majstersztyk - animacja oszałamia urodą, ogląda się to to z otwartymi ustami, a jedyne, co przychodzi do głowy, to mało inteligentne "wow".  Co ja wam zresztą będę pisać, zobaczcie sami:

 


Twórcy mieli pewną manierę spowalniania niektórych ujęć, jakby mówili: "ej, patrzcie, ale nam to ładnie wyszło, nie? widzicie, widzicie, jak mu się piórka ruszają i jak te kropelki lecą, i jak ten ogień lśni, i jak...". Ale co tam, rzeczywiście ładnie im wyszło, więc nawet mi to nie przeszkadzało.


 Dużym dzieciom gorąco polecam.

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...