Koniec świata, lilybeth czyta polską literaturę kobiecą i jeszcze chwali zamiast się czepiać. Specjalnie odczekałam trochę z recenzją, żeby sprawdzić, czy mi się z biegiem czasu nie przestanie podobać, ale nie - nadal uważam, że to dobra powieść. Trochę klimatem przypominała mi "Smażone zielone pomidory", a to w moich ustach komplement wielkiego kalibru.
Saga rodzinna jak się patrzy, zaczyna się u progu XX wieku i obejmuje 100 lat istnienia domu na Czerwonych Bagnach, nad którym ciąży jakaś klątwa - żaden mężczyzna nie może w nim zamieszkać, a jeśli próbuje, cóż, nie wychodzi mu to na zdrowie. Z musu dom zamieszkuje więc ród kobiecy - poczynając od pięknej Julianny, w której bez pamięci zakochał się dziedzic z sąsiedztwa, po małą Olgę w którym prym wiedzie córka Julianny, niemal stuletnia obecnie Roza. A jak kobiety same na odludziu mieszkają, to - wiadomo - pewnie czarownice. Za pomocą czarów czy bez nich, dały sobie radę na tym pustkowiu, a przeciwności było co niemiara, żeby wspomnieć chociaż dwie wojny światowe, choć Autorka skupia się jednak na perypetiach raczej natury uczuciowej.
Nie wiem czemu, może za sprawą mrocznej okładki, spodziewałam się jakiejś poważnej, głębokiej lektury, coś o rzeczywistym ciężkim losie kobiet uwikłanych w historię, walczących ze społeczną niechęcią. Pod tym względem się rozczarowałam, bo to jednak powieść wagi lekkiej, ale życzę sobie więcej takich rozczarowań. Co prawda nie do końca zachwycił mnie współczesny wątek Kornelii - to
jej rozmemłanie, irytujące na tle innych silnych bab, mogłabym wybaczyć, ale cały wątek jej romansu był dla mnie naciągany, rodem z telenoweli brazylijskiej (ale ja pragmatyczna jestem, a są takie kobiety, które lubią sobie komplikować życie) - ale wynagrodziły mi to jej przodkinie. Przywiązałam się zwłaszcza do Rozy, która silną ręką trzymała tę kruchą siedzibę, sterując nią przez wszystkie burze. Zresztą, dla każdego coś dobrego, do wyboru z plejady postaci kobiecy są jeszcze postrzelone siostry, Gabrysia i Joasia, oraz eteryczna Mimi (żeby wymienić tylko te żyjące współcześnie).
Dobrze mi się czytało, bo nie tylko bohaterki były interesujące, ale i opisane ładnym językiem, z odpowiednio odmierzoną dawką poczucia humoru. Wciąż z sympatią wspominam Czerwone Bagna. Podejrzewam, ze książka stanie się jednym z moich literackich leków na chandrę. Polecam, zresztą nie tylko ja, bo pamiętam, że na wielu blogach ukazywały się pozytywne recenzje tej książki (a ja - jak zwykle - w ogonie czytających ;) ).
Niepoprawna wielbicielka "Alicji w Krainie Czarów", zawyża poziom czytelnictwa, folguje nałogowi, uprawia tsudoku i hoduje dwa małe mole (książkowe). Poprzednia nazwa bloga (Jedz, tańcz i czytaj) zdezaktualizowała się - mam dzieci, nie mam czasu na nic, ale nadal czytam. Zamiast spać.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą czytadło. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą czytadło. Pokaż wszystkie posty
26 czerwca 2013
11 marca 2013
Dziś na marudząco
Bo remont trwa i niby jakieś światełko już się na horyzoncie majaczy, ale takie jakieś zamglone i pokryte patyną gipsowego pyłu...
Bo śnieg pada jak szalony, a ja co prawda zimę lubię, ale nie w marcu. W tym roku zima całkowicie zaspokoiła moje oczekiwania, za więcej serdecznie dziękuję...
Bo kolejna polska autorka mnie rozczarowała...
Wspominałam kilkakrotnie, że szukam lekkich polskich kryminałów, pisanych przez kobietę, taki współczesny odpowiednik Chmielewskiej (obecna Chmielewska zupełni mi nie odpowiada, a "starą" zaczytałam do bólu i już nie mogę więcej). Szukam dość niemrawo, ale co jakiś czas sięgam po kolejną polecaną na blogach autorkę. Cel wyłącznie rozrywkowo-odprężający, nie ma być to nic ambitnego, byleby dało się czytać bez zgrzytania zębami. Efekt niestety pozostaje mizerny.
Pochwał powieści Klejzerowicz czytałam tyle, że nadzieje miałam spore. Niestety, od zachwytu jestem daleka. Może jednak po prostu źle wybrałam lekturę na pierwsze spotkanie? "Ostatnią kartą jest śmierć" to właściwie minipowiastka, objętościowo niecałe 200 stron, wielki font, potężna interlinia i co dwie strony obrazek (reprodukcja karty do tarota). Fabuła miała nawet potencjał, choć oparta była na kompletnie ogranych motywach. Zawiódł mnie jednak język i konstrukcja postaci.
W kwestii językowej:
Chmielewska może na literackiego Nobla szansy by nie miała, jej maniera językowa może wielu razić, ale trudno jej zarzucić brak oryginalności. Do tego jeszcze różnicowała styl wypowiedzi w zależności od bohatera, który głos zabierał (no, w powieściach z ostatnich 20 lat ten aspekt niestety zanikł i wszystkie postacie posługują się jednolitą grypserą). Tymczasem w moich poszukiwaniach trafiam wyłącznie na pozycje w stylu opowieści z gazet "z życia wziętych". Jest prosto i poprawnie (na ogół), jak w czytance, i to koniec zalet. Nie oczekuję nie wiadomo czego, jak będę chciała poobcować z piękną prozą, to sięgnę po inny typ literatury, ale konstruowanie tekstu ze zdań złożonych wielokrotnie, to chyba nie jest aż takie wyzwanie?
W kwestii postaci:
Nijakie. Papierowe. Naciągane. Jak wiadomo, samobójca świeżo odcięty od sznura to rewelacyjny kandydat na Tego Jedynego. Zwłaszcza, że to samobójca przystojny, inteligentny i samotny, ale marzący o stałym związku. I do tego artysta. Z kucykiem. Po odcięciu dochodzi do siebie w kilka dni i nadaje się już do zagospodarowania przez obrotną bohaterkę, żadnych więcej problemów z psychiką nie wykazując.
Wracając do fabuły - pewna wróżka-tarocistka ginie, wypadając przez okno. Policja uznaje śmierć za wypadek, ale jej mąż uważa, że wypadkiem nie była, i prosi o pomoc młodą dziennikarkę. Panna Dagmara przeprowadza śledztwo, znajdując wyjaśnienie i przy okazji miłość życia. Koniec. Nie odradzam całkowicie lektury, sprawdziłaby się dobrze np. w podróży pociągiem, dwie godziny zajmie, w torebce bez problemu się zmieści, zostawić w przedziale można bez żalu, a inny podróżny na pewno się ucieszy. Zapłaciłam za nią 5 zł* i za taką cenę jest satysfakcjonująca, ale cena okładkowa (25 zł) jest bolesną przesadą.
Anna Klejzerowicz, Ostatnią kartą jest śmierć, Oficynka 2010
* W Media Markt! Człowiek unika księgarni, żeby nie być na pokuszenie wodzonym, a tu proszę, gdzie nie wejdzie, tam tania książka.
Bo śnieg pada jak szalony, a ja co prawda zimę lubię, ale nie w marcu. W tym roku zima całkowicie zaspokoiła moje oczekiwania, za więcej serdecznie dziękuję...
Bo kolejna polska autorka mnie rozczarowała...
Wspominałam kilkakrotnie, że szukam lekkich polskich kryminałów, pisanych przez kobietę, taki współczesny odpowiednik Chmielewskiej (obecna Chmielewska zupełni mi nie odpowiada, a "starą" zaczytałam do bólu i już nie mogę więcej). Szukam dość niemrawo, ale co jakiś czas sięgam po kolejną polecaną na blogach autorkę. Cel wyłącznie rozrywkowo-odprężający, nie ma być to nic ambitnego, byleby dało się czytać bez zgrzytania zębami. Efekt niestety pozostaje mizerny.
Pochwał powieści Klejzerowicz czytałam tyle, że nadzieje miałam spore. Niestety, od zachwytu jestem daleka. Może jednak po prostu źle wybrałam lekturę na pierwsze spotkanie? "Ostatnią kartą jest śmierć" to właściwie minipowiastka, objętościowo niecałe 200 stron, wielki font, potężna interlinia i co dwie strony obrazek (reprodukcja karty do tarota). Fabuła miała nawet potencjał, choć oparta była na kompletnie ogranych motywach. Zawiódł mnie jednak język i konstrukcja postaci.
W kwestii językowej:
Chmielewska może na literackiego Nobla szansy by nie miała, jej maniera językowa może wielu razić, ale trudno jej zarzucić brak oryginalności. Do tego jeszcze różnicowała styl wypowiedzi w zależności od bohatera, który głos zabierał (no, w powieściach z ostatnich 20 lat ten aspekt niestety zanikł i wszystkie postacie posługują się jednolitą grypserą). Tymczasem w moich poszukiwaniach trafiam wyłącznie na pozycje w stylu opowieści z gazet "z życia wziętych". Jest prosto i poprawnie (na ogół), jak w czytance, i to koniec zalet. Nie oczekuję nie wiadomo czego, jak będę chciała poobcować z piękną prozą, to sięgnę po inny typ literatury, ale konstruowanie tekstu ze zdań złożonych wielokrotnie, to chyba nie jest aż takie wyzwanie?
W kwestii postaci:
Nijakie. Papierowe. Naciągane. Jak wiadomo, samobójca świeżo odcięty od sznura to rewelacyjny kandydat na Tego Jedynego. Zwłaszcza, że to samobójca przystojny, inteligentny i samotny, ale marzący o stałym związku. I do tego artysta. Z kucykiem. Po odcięciu dochodzi do siebie w kilka dni i nadaje się już do zagospodarowania przez obrotną bohaterkę, żadnych więcej problemów z psychiką nie wykazując.
Wracając do fabuły - pewna wróżka-tarocistka ginie, wypadając przez okno. Policja uznaje śmierć za wypadek, ale jej mąż uważa, że wypadkiem nie była, i prosi o pomoc młodą dziennikarkę. Panna Dagmara przeprowadza śledztwo, znajdując wyjaśnienie i przy okazji miłość życia. Koniec. Nie odradzam całkowicie lektury, sprawdziłaby się dobrze np. w podróży pociągiem, dwie godziny zajmie, w torebce bez problemu się zmieści, zostawić w przedziale można bez żalu, a inny podróżny na pewno się ucieszy. Zapłaciłam za nią 5 zł* i za taką cenę jest satysfakcjonująca, ale cena okładkowa (25 zł) jest bolesną przesadą.
Anna Klejzerowicz, Ostatnią kartą jest śmierć, Oficynka 2010
* W Media Markt! Człowiek unika księgarni, żeby nie być na pokuszenie wodzonym, a tu proszę, gdzie nie wejdzie, tam tania książka.
20 lutego 2013
Do tego labiryntu nie wchodźcie! (Literatura na ekrany)
Tak, wiem, zaniedbuję bloga niemożliwie, ale sytuacja wygląda jak wygląda, czyli jak skrzyżowanie placu budowy z torem przeszkód. Remont trwa i końca przestałam już nawet wyglądać, bo i wierzyć w niego przestałam.Czy naprawdę istnieją mieszkania po których nie walają się worki z gipsem, klejem, zaprawą, pudła z kafelkami i płytkami podłogowymi, puszki z farbami, tony kartonowych pudeł (niemiłosiernie zapylonych) i kilometry zasypanej gruzem folii malarskiej? Niby widuję takie u znajomych, ale jakoś wierzyć mi się nie chce. Może oni to wszystko po prostu jakoś sprytnie chowają do szafek przed naszym przyjściem...
Dwuodcinkowy miniserial na podstawie powieści Kate Mosse "Labirynt" to prawdopodobnie najgorsza ekranizacja, jaką obejrzałam w ostatnich latach i niniejszym oficjalnie jej NIE polecam. Żadnych zabaw w "sam zobacz i się przekonaj" nie zamierzam podejmować, film jest naprawdę fatalny i po prostu szkoda na niego czasu. Cały czas nie mogę się nadziwić, że zdzierżyłam tę produkcję do samego końca, mogę się wytłumaczyć tylko wyczerpaniem remontowym... Książka nie była arcydziełem - ot, takie czytadło, ale przyjemne i całkiem wciągające, zwłaszcza w swoim historycznym wątku.
Akcja i książki, i filmu rozgrywa się dwutorowo - współcześnie i w XIII wieku. Średniowieczna historia opowiada o krucjacie przeciwko katarom, których spora grupa mieszkała we francuskim mieście Carcassonne. Na pierwszy plan opowieści wysuwają się losy pięknej Alais i jej okrutnej siostry Oriane. W tle mamy trzy tajemnicze księgi i Świętego Graala.
Bohaterką współczesnego wątku jest Alice, która podczas wykopalisk natyka się na szkielety i zagadkowy pierścień - ściśle powiązane z wspomnianymi wydarzeniami sprzed kilkuset lat. Szybko okazuje się, że tajemnice sprzed lat są wiecznie żywe - a komuś bardzo zależy, by nie zostały ujawnione.
W książce wątek historyczny wydawał mi się zdecydowanie ciekawszy i w filmie też wypadł lepiej. Niestety część współczesna zupełnie produkcję pogrążyła. Vanessa Kirby, która grała Alice, była ładną niebieskooką blondynką, w strojach nieco boho, w wysmakowanych błękitno-beżowych tonacjach kolorystycznych, pasujących do otoczenia i to by było na tyle, jeśli chodzi o jej wkład w kreowanie postaci. Minę miała tylko jedną, w wariacji na zamknięte i otwarte usta - Kristen Stewart mogłaby się od niej nauczyć, jak nie wyrazić mimiką absolutnie nic... Samej może nie udałoby się jej położyć całego filmu, ale miała mocne wsparcie ze strony scenarzysty. Udało mu się wydobyć z książki całą jej płytkość - sensu w wydarzeniach nie było za grosz, o ciągu przyczynowo-skutkowym nie wspominając, a złote myśli, które padały z ust bohaterów miałam chęć zapisywać, bo tyle komunałów naraz to się jednak rzadko słyszy.
Nie będę się już dalej pastwić, wymieniając słabe strony filmu, bo trzeba mieć litość dla maluczkich. Dodam tylko, że finał godny był Monty Pythona i Świętego Graala i nie jest to komplement.
Nie oglądajcie.
Labirynt / Labirynth, miniserial TV, reż. Christopher Smith, Niemcy, RPA, Wielka Brytania, 2012
Udaje mi się czytać i to nawet ciekawe rzeczy, ale na pisanie już czasu brak, zresztą nieprzyzwoicie dużo go spędzam w internecie szukając fascynujących informacji z dziedzin budowlanych - jeśli kiedykolwiek sądziłam, że projektowanie wnętrz polega na doborze poduszek do koloru ścian, to już mnie życie z tego poglądu wyleczyło. Od dwóch miesięcy próbuję odpowiadać na pytania, gdzie chcę mieć rurkę, a gdzie kabelek i gniazdko, czując się zarazem boleśnie niekompetentna, a jednocześnie pod presją świadomości, że podjęte decyzje będą skutkować komfortem lub też jego brakiem przez kolejne lata.
A w temacie poniekąd książkowym:
Dwuodcinkowy miniserial na podstawie powieści Kate Mosse "Labirynt" to prawdopodobnie najgorsza ekranizacja, jaką obejrzałam w ostatnich latach i niniejszym oficjalnie jej NIE polecam. Żadnych zabaw w "sam zobacz i się przekonaj" nie zamierzam podejmować, film jest naprawdę fatalny i po prostu szkoda na niego czasu. Cały czas nie mogę się nadziwić, że zdzierżyłam tę produkcję do samego końca, mogę się wytłumaczyć tylko wyczerpaniem remontowym... Książka nie była arcydziełem - ot, takie czytadło, ale przyjemne i całkiem wciągające, zwłaszcza w swoim historycznym wątku.
Akcja i książki, i filmu rozgrywa się dwutorowo - współcześnie i w XIII wieku. Średniowieczna historia opowiada o krucjacie przeciwko katarom, których spora grupa mieszkała we francuskim mieście Carcassonne. Na pierwszy plan opowieści wysuwają się losy pięknej Alais i jej okrutnej siostry Oriane. W tle mamy trzy tajemnicze księgi i Świętego Graala.
Bohaterką współczesnego wątku jest Alice, która podczas wykopalisk natyka się na szkielety i zagadkowy pierścień - ściśle powiązane z wspomnianymi wydarzeniami sprzed kilkuset lat. Szybko okazuje się, że tajemnice sprzed lat są wiecznie żywe - a komuś bardzo zależy, by nie zostały ujawnione.
Klasyczny motyw dobrej i złej siostry - Alais i Oriane |
Rozczochrani obrońcy Carcassone |
Alice (Vanessa Kirby) zna tylko jedną minę |
Nie oglądajcie.
I tylko Carcassone warto zobaczyć... Najlepiej na żywo |
30 czerwca 2012
Weekendowe lenistwo z czytadłem
Czekałam na ten weekend wytrwale i z utęsknieniem, bo czuję się urobiona po pachy, częściowo na własne życzenie, bo nikt mnie nie zmusza, żebym dobrowolnie pakowała się w aktywności pozazawodowe. Ale jakoś tak samo wychodzi. Utęsknienie nie miało nic wspólnego z zakończeniem roku szkolnego. Nie jestem nauczycielką (w sumie z wykształcenia - owszem!) ani studentką, ani tym bardziej uczennicą, po prostu tak się ostatnio składało, że każdy weekend wiązał się z jakimiś zobowiązaniami, a na ten z pełną świadomością nie zaplanowałam nic. Lub może przeciwnie - z pełną premedytacją zaplanowałam jedno wielkie gigantyczne NICnierobienie.
A nicnierobienie, jak wiadomo, najlepiej wychodzi w towarzystwie nieskomplikowanej, odprężającej lektury. Czytadło musi być lekkie, ale jednocześnie nie może drażnić niedostatkiem talentu autora, dlatego mój wybór padł na Mary Stewart, która tak doskonale zaprezentowała mi się "Tajemnicą zamku Valmy". Mary Stewart pisywała książki z gatunku "romantic suspense", czyli mieszanki romansu z dreszczowcem*, przy czym - przynajmniej w przypadku tej autorki - dreszczowca jest procentowo więcej, a romans wynika niejako przy okazji. Ogromną zaletą jej twórczości jest piękny język, talent do plastycznych opisów i umiejscawianie fabuły w ciekawych miejscach. Polskie tytuły nie pozostawiają mi póki co wiele pola dla wyobraźni - "Tajemnica zamku Valmy" rozgrywała się głównie w mrocznych komnatach tegoż (oryg. tytuł: Nine Coaches Waiting), a właśnie przeczytane "Wakacje w Awinionie" - we Francji, w większości w tytułowym mieście (oryg. tytuł: Madame, will you talk?). Szczyt popularności autorka przeżywała w latach 60-80. XX w., jej powieści były tłumaczone na wiele języków. W Polsce została już chyba zapomniana (polskich wznowień brak), a niesłusznie, na szczęście za granicą nadal jest popularna i wydawana.
"Wakacje w Awinionie" to debiut Mary Stewart, powieść wydano w 1955 r. (lub 1954), a akcja rozgrywa się nieco wcześniej, może na początku lat 50., w każdym razie wspomnienie drugiej wojny pozostaje nadal boleśnie żywe. Mąż głównej bohaterki zginął jako pilot RAF, inny bohater wspomina pojmanie przez hitlerowców i transporty Żydów.
Tymczasem jednak mamy urocze słoneczne wakacje, które młoda kobieta, Charity Selborne, postanowiła spędzić we Francji wraz z przyjaciółką. Zaraz na początku pobytu w hotelu w Awinionie Charity spotyka małego chłopca, Davida, który budzi w niej sympatię. Wkrótce poznaje niewesołą sytuację dziecka. Jego ojciec został oskarżony o morderstwo, choć uniewinniono go, prawdopodobnie z braku dowodów. Dzieciak zdany jest na macochę, a obydwoje wydają się przerażeni myślą, że "tatuś" może ich odnaleźć. Charity zżywa się szybko z chłopcem i nie ma pojęcia, że tym samym pakuje się w sam środek niebezpiecznej rozgrywki na śmierć i życie.
Na początku przeraziłam się pojawieniem młodej kobiety i osieroconego chłopca - czyżby ten sam schemat co w "Tajemnicy zamku Valmy"? Na szczęście obawy okazały się płonne, bo historia potoczyła się inaczej. Wydaje mi się, że powieść jest nieco słabsza niż "Tajemnica...", w każdym razie ma dwa momenty mocno, moim zdaniem, naciągane, ale i tak czytałam ją z dużą przyjemnością. Akcja książki obejmuje tylko 6 dni, ale w tym czasie mamy okazję wraz z Charity zwiedzić spory kawałek południowej Francji (całkiem dużo się o niej dowiedziałam, choć to informacje sprzed 60 lat, więc nieco zdezaktualizowane), przeżyć kilka mrożących krew w żyłach pościgów samochodowych (w opisywaniu tychże Stewart nie ma sobie równych) oraz wiele chwil grozy i sporo zaskoczeń. Sześć dni we Francji odmieni życie sympatycznej bohaterki, a nam zapewni co najmniej jedno popołudnie rozrywki.
Na zakończenie dwa zdjęcia miejsca akcji - więcej na blogu Mary Stewart - born storyteller, założonym przez fankę pisarki.
*Gwoli sprawiedliwości - tak naprawdę Mary Stewart jest najbardziej znana z serii o czarodzieju Merlinie i Królu Arturze, ale jeszcze jej nie czytałam.
PS. Dowód na popularność książki w krajach anglojęzycznych:
A nicnierobienie, jak wiadomo, najlepiej wychodzi w towarzystwie nieskomplikowanej, odprężającej lektury. Czytadło musi być lekkie, ale jednocześnie nie może drażnić niedostatkiem talentu autora, dlatego mój wybór padł na Mary Stewart, która tak doskonale zaprezentowała mi się "Tajemnicą zamku Valmy". Mary Stewart pisywała książki z gatunku "romantic suspense", czyli mieszanki romansu z dreszczowcem*, przy czym - przynajmniej w przypadku tej autorki - dreszczowca jest procentowo więcej, a romans wynika niejako przy okazji. Ogromną zaletą jej twórczości jest piękny język, talent do plastycznych opisów i umiejscawianie fabuły w ciekawych miejscach. Polskie tytuły nie pozostawiają mi póki co wiele pola dla wyobraźni - "Tajemnica zamku Valmy" rozgrywała się głównie w mrocznych komnatach tegoż (oryg. tytuł: Nine Coaches Waiting), a właśnie przeczytane "Wakacje w Awinionie" - we Francji, w większości w tytułowym mieście (oryg. tytuł: Madame, will you talk?). Szczyt popularności autorka przeżywała w latach 60-80. XX w., jej powieści były tłumaczone na wiele języków. W Polsce została już chyba zapomniana (polskich wznowień brak), a niesłusznie, na szczęście za granicą nadal jest popularna i wydawana.
"Wakacje w Awinionie" to debiut Mary Stewart, powieść wydano w 1955 r. (lub 1954), a akcja rozgrywa się nieco wcześniej, może na początku lat 50., w każdym razie wspomnienie drugiej wojny pozostaje nadal boleśnie żywe. Mąż głównej bohaterki zginął jako pilot RAF, inny bohater wspomina pojmanie przez hitlerowców i transporty Żydów.
Tymczasem jednak mamy urocze słoneczne wakacje, które młoda kobieta, Charity Selborne, postanowiła spędzić we Francji wraz z przyjaciółką. Zaraz na początku pobytu w hotelu w Awinionie Charity spotyka małego chłopca, Davida, który budzi w niej sympatię. Wkrótce poznaje niewesołą sytuację dziecka. Jego ojciec został oskarżony o morderstwo, choć uniewinniono go, prawdopodobnie z braku dowodów. Dzieciak zdany jest na macochę, a obydwoje wydają się przerażeni myślą, że "tatuś" może ich odnaleźć. Charity zżywa się szybko z chłopcem i nie ma pojęcia, że tym samym pakuje się w sam środek niebezpiecznej rozgrywki na śmierć i życie.
Na początku przeraziłam się pojawieniem młodej kobiety i osieroconego chłopca - czyżby ten sam schemat co w "Tajemnicy zamku Valmy"? Na szczęście obawy okazały się płonne, bo historia potoczyła się inaczej. Wydaje mi się, że powieść jest nieco słabsza niż "Tajemnica...", w każdym razie ma dwa momenty mocno, moim zdaniem, naciągane, ale i tak czytałam ją z dużą przyjemnością. Akcja książki obejmuje tylko 6 dni, ale w tym czasie mamy okazję wraz z Charity zwiedzić spory kawałek południowej Francji (całkiem dużo się o niej dowiedziałam, choć to informacje sprzed 60 lat, więc nieco zdezaktualizowane), przeżyć kilka mrożących krew w żyłach pościgów samochodowych (w opisywaniu tychże Stewart nie ma sobie równych) oraz wiele chwil grozy i sporo zaskoczeń. Sześć dni we Francji odmieni życie sympatycznej bohaterki, a nam zapewni co najmniej jedno popołudnie rozrywki.
Na zakończenie dwa zdjęcia miejsca akcji - więcej na blogu Mary Stewart - born storyteller, założonym przez fankę pisarki.
Awinion |
Pont du Gard |
Mary Stewart
Wakacje w Awinionie
Madame, will you talk? (1955)
Świat Książki 2000
*Gwoli sprawiedliwości - tak naprawdę Mary Stewart jest najbardziej znana z serii o czarodzieju Merlinie i Królu Arturze, ale jeszcze jej nie czytałam.
PS. Dowód na popularność książki w krajach anglojęzycznych:
6 maja 2012
Pieniądze budzą demony
O "Kwiatach na poddaszu" czytałam tyle, że po prostu musiałam po nie sięgnąć. Polecała ją między innymi - już dawno temu - Padma z Miasta Książek. Nie zraziło mnie więc nawet to, że najwyraźniej powieść ta była ostatnio egzemplarzem recenzenckim i przewinęła się na niemal wszystkich blogach.
Fabuła zapowiadała się intrygująco. Szczęśliwe życie rodziny Dollangangerów zostaje brutalnie przerwane przez śmierć ojca. Matka i dzieci - nastoletni Christopher i Cathy oraz 5-letnie bliźnięta - zostają bez środków do życia. Wybawienie widzą w majątku dziadków, którzy wydziedziczyli córkę na skutek pewnego skandalu - matka liczy jednak, że uda się jej przebłagać rodziców, zwłaszcza bezwzględnego ojca. Rodzina przybywa więc do posiadłości dziadków i tam dzieci spotyka niemiła niespodzianka - najwyraźniej ich istnienie przekreśliłoby szanse na przebaczenie dziadka, dlatego matka i babka decydują się tymczasowo umieścić je w odosobnieniu na poddaszu. Ma to trwać dzień, najwyżej kilka - dziadek jest już ciężko chory, więc jak tylko wybaczy córce, zmieni testament i umrze, rodzina powróci do normalnego życia (ale znacznie majętniejszego). Jak można się domyślić, nie wszystko idzie jednak zgodnie z planem...
Pomysł jest ciekawy i książka mogła być świetna - odosobnienie, tajemnice, uzależnienie od innych ludzi, mroczne emocje - ale niestety nie jest. Ratuje ją odrobinę właśnie ten pomysł - dzieci zamkniętych na poddaszu - oraz gotycka atmosfera. Wykonanie jednak jest po prostu słabe. Poziom literacki jak w wypracowaniu gimnazjalisty - od niektórych stylistycznych kwiatków chce się zgrzytać zębami. Poza tym - autorce zdecydowanie brak przygotowania psychologicznego, które dałoby tej książce siłę i głębię. Bez tego jest to po prostu harlequin z dreszczykiem i nic więcej. Hasła o głębokim przesłaniu to jakiś żart. Morał jest chyba taki, że pieniądze potrafią przysłonić wzrok, a kobieta kobiecie wilczycą bywa...
Da się przeczytać, ale nic więcej. Podsumowując, czytadło, które może przemówić do nastolatków - idealnie nadaje się do czytania w tajemnicy przed rodzicami (ze względu na pewien niemoralny watek, którego nie zdradzę). Może też sprawdzić się w przypadku wysokiej temperatury, kiedy "wchodzą" tylko puste sensacje...
Czytajcie tylko na własną odpowiedzialność.
PS. Jeżeli jednak komuś się spodoba, to mam dobrą wiadomość - powstało łącznie aż pięć tomów. Drugi - "Płatki na wietrze" - mówi o dalszych losach rodzeństwa, trzeci i czwarty o ich potomstwie, a piąty to prequel, opowiadający o młodości demonicznych dziadków ;) Może sięgnę jak mnie dopadnie chorobowa gorączka.
Fabuła zapowiadała się intrygująco. Szczęśliwe życie rodziny Dollangangerów zostaje brutalnie przerwane przez śmierć ojca. Matka i dzieci - nastoletni Christopher i Cathy oraz 5-letnie bliźnięta - zostają bez środków do życia. Wybawienie widzą w majątku dziadków, którzy wydziedziczyli córkę na skutek pewnego skandalu - matka liczy jednak, że uda się jej przebłagać rodziców, zwłaszcza bezwzględnego ojca. Rodzina przybywa więc do posiadłości dziadków i tam dzieci spotyka niemiła niespodzianka - najwyraźniej ich istnienie przekreśliłoby szanse na przebaczenie dziadka, dlatego matka i babka decydują się tymczasowo umieścić je w odosobnieniu na poddaszu. Ma to trwać dzień, najwyżej kilka - dziadek jest już ciężko chory, więc jak tylko wybaczy córce, zmieni testament i umrze, rodzina powróci do normalnego życia (ale znacznie majętniejszego). Jak można się domyślić, nie wszystko idzie jednak zgodnie z planem...
Pomysł jest ciekawy i książka mogła być świetna - odosobnienie, tajemnice, uzależnienie od innych ludzi, mroczne emocje - ale niestety nie jest. Ratuje ją odrobinę właśnie ten pomysł - dzieci zamkniętych na poddaszu - oraz gotycka atmosfera. Wykonanie jednak jest po prostu słabe. Poziom literacki jak w wypracowaniu gimnazjalisty - od niektórych stylistycznych kwiatków chce się zgrzytać zębami. Poza tym - autorce zdecydowanie brak przygotowania psychologicznego, które dałoby tej książce siłę i głębię. Bez tego jest to po prostu harlequin z dreszczykiem i nic więcej. Hasła o głębokim przesłaniu to jakiś żart. Morał jest chyba taki, że pieniądze potrafią przysłonić wzrok, a kobieta kobiecie wilczycą bywa...
Da się przeczytać, ale nic więcej. Podsumowując, czytadło, które może przemówić do nastolatków - idealnie nadaje się do czytania w tajemnicy przed rodzicami (ze względu na pewien niemoralny watek, którego nie zdradzę). Może też sprawdzić się w przypadku wysokiej temperatury, kiedy "wchodzą" tylko puste sensacje...
Czytajcie tylko na własną odpowiedzialność.
PS. Jeżeli jednak komuś się spodoba, to mam dobrą wiadomość - powstało łącznie aż pięć tomów. Drugi - "Płatki na wietrze" - mówi o dalszych losach rodzeństwa, trzeci i czwarty o ich potomstwie, a piąty to prequel, opowiadający o młodości demonicznych dziadków ;) Może sięgnę jak mnie dopadnie chorobowa gorączka.
7 lutego 2012
Zielonym trabantem donikąd
Kolejna próba znalezienia "nowej Chmielewskiej" albo przynajmniej lekkiej i zabawnej powieści dla pań z wątkiem kryminalnym. Kolejny niewypał.
Głowna bohaterka to trzydziestokilkuletnia Lilka, świeża rozwódka, nieszczęśliwa, z lekką nadwagą, lekceważona przez matkę, która woli młodszą i ładniejszą córkę, Ewelinę. Obie siostry dziedziczą niespodziewanie podupadły peerelowski hotelik po niemal nieznanej ciotce. Ewelina nie jest nim zainteresowana, ale Lilka dostrzega okazję do odmiany swojego życia, wyrzucenia z głowy byłego wiarołomnego męża oraz odejścia z nielubianej pracy. Podejmuje się prowadzenia penjonatu, mimo że nie ma o tym biznesie zielonego (nomen omen) pojęcia, a w zadaniu tym pomaga jej przyjaciółka, Jagoda.
Bohaterem drugiego wątku jest Kamil, kucharz hotelowy i pasjonat modeli samochodowych, który wikła się w bardzo nieprzyjemną aferę, a uciekając, trafia do hoteliku Lilki.
Zaczęło się nawet dość obiecująco: bohaterowie wyraziści, język autorek nie zgrzytał zanadto, historia z gatunku tych, co to nie wiadomo, jak się potoczą. Niestety, gdzieś po połowie audiobooka zdałam sobie sprawę, że akcja nadal się rozkręca i rozkręcić nie może - bohaterki niemrawo snują się po zaniedbanym pensjonacie i ani nie mają większych kłopotów, ani szczególnych sukcesów, a wątek kryminalny toczy się gdzieś na szesnastym planie. Może bym nawet dosłuchała do końca, mimo obaw że akcja skończy się zanim się na dobre rozpocznie, ale nie dałam rady, czego powodem była Lilka. Główna bohaterka położyła powieść. Nieznośnie jęcząca, bezradna, pozwalająca każdemu wchodzić sobie na głowę, niezdolna do żadnych zdecydowanych działań. Gdyby nie Jagoda, fabuły prawdopodobnie nie byłoby wcale, bo Lilka siedziałaby na schodach hotelu, wzdychając za eksem i pozwalając szarogęsić się kierowniczce. Rozumiem, że autorki miały jakiś cel w uczynieniu tej - excusez le mot - niedojdy główną bohaterką, ale tego się nie dało czytać. Znacznie lepiej wypadłaby na pierwszym planie Jagoda, a Lilka mogłaby snuć się w tle i nawet stanowiłaby wtedy pewną atrakcję.
Przypomniawszy sobie, że przymusu czytania w naszym kraju nie ma, słuchania audiobooków też, a na półce tłoczą się bardziej obiecujące pozycje, porzuciłam powieść po ok. 3/4 objętości i powrotu nie planuję.
Głowna bohaterka to trzydziestokilkuletnia Lilka, świeża rozwódka, nieszczęśliwa, z lekką nadwagą, lekceważona przez matkę, która woli młodszą i ładniejszą córkę, Ewelinę. Obie siostry dziedziczą niespodziewanie podupadły peerelowski hotelik po niemal nieznanej ciotce. Ewelina nie jest nim zainteresowana, ale Lilka dostrzega okazję do odmiany swojego życia, wyrzucenia z głowy byłego wiarołomnego męża oraz odejścia z nielubianej pracy. Podejmuje się prowadzenia penjonatu, mimo że nie ma o tym biznesie zielonego (nomen omen) pojęcia, a w zadaniu tym pomaga jej przyjaciółka, Jagoda.
Bohaterem drugiego wątku jest Kamil, kucharz hotelowy i pasjonat modeli samochodowych, który wikła się w bardzo nieprzyjemną aferę, a uciekając, trafia do hoteliku Lilki.
Zaczęło się nawet dość obiecująco: bohaterowie wyraziści, język autorek nie zgrzytał zanadto, historia z gatunku tych, co to nie wiadomo, jak się potoczą. Niestety, gdzieś po połowie audiobooka zdałam sobie sprawę, że akcja nadal się rozkręca i rozkręcić nie może - bohaterki niemrawo snują się po zaniedbanym pensjonacie i ani nie mają większych kłopotów, ani szczególnych sukcesów, a wątek kryminalny toczy się gdzieś na szesnastym planie. Może bym nawet dosłuchała do końca, mimo obaw że akcja skończy się zanim się na dobre rozpocznie, ale nie dałam rady, czego powodem była Lilka. Główna bohaterka położyła powieść. Nieznośnie jęcząca, bezradna, pozwalająca każdemu wchodzić sobie na głowę, niezdolna do żadnych zdecydowanych działań. Gdyby nie Jagoda, fabuły prawdopodobnie nie byłoby wcale, bo Lilka siedziałaby na schodach hotelu, wzdychając za eksem i pozwalając szarogęsić się kierowniczce. Rozumiem, że autorki miały jakiś cel w uczynieniu tej - excusez le mot - niedojdy główną bohaterką, ale tego się nie dało czytać. Znacznie lepiej wypadłaby na pierwszym planie Jagoda, a Lilka mogłaby snuć się w tle i nawet stanowiłaby wtedy pewną atrakcję.
Przypomniawszy sobie, że przymusu czytania w naszym kraju nie ma, słuchania audiobooków też, a na półce tłoczą się bardziej obiecujące pozycje, porzuciłam powieść po ok. 3/4 objętości i powrotu nie planuję.
8 maja 2011
Polowanie na schemat
To ciekawe, że największe literackie odkrycia i największe literackie porażki zawsze dotyczą polskich autorek. Do największych odkryć mogę zaliczyć "Wyspę klucz" Małgorzaty Szejnert i "Na plebanii w Haworth" Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej, natomiast do megaporażek "Wypadek na ulicy Starowiślnej" Lucyny Olejniczak, do której właśnie dołączyła Ewa Stec ze swoim "Polowaniem na Perpetuę". Jest to o tyle wytłumaczalne, że te dwie książki należą chyba do nurtu "chick-lit" (chociaż z kryminalnym wątkiem - przynajmniej w założeniu), a nie jest on na ogół pisany przez panów-autorów, a po zagraniczny chick-lit praktycznie nie sięgam, więc rozczarowanie musiało skupić się na Polkach.
Zapowiedź "Polowania na Perpetuę" brzmiała kusząco: "Książka dla tych, którzy kochają powieści obyczajowe i kryminały doprawione szczyptą świetnego dowcipu. Kiedy Agata znajduje prezerwatywę w samochodzie męża, podejrzewa zdradę. Postanawia ratować małżeństwo za pomocą... pasa do pończoch i trzech par szpilek. Ale wszystko komplikuje Perpetua, piękna jak anioł kolumbijska zakonnica."
Kryminał doprawiony szczyptą dowcipu skojarzył mi się z Chmielewską, a że jej książki znam już na pamięć, chętnie znalazłabym jej nowszy odpowiednik. Recenzje były bardzo pozytywne. Niestety ja na Perpetuę przestałam polować w okolicy strony 73. Całość liczy sobie 300.
To, co wydarzyło się na tych siedemdziesięciu stronach z powodzeniem dałoby się streścić na dziesięciu. Akcja była tak przeraźliwie schematyczna, że rozbolały mnie zęby. Bohaterka znajduje w samochodzie prezerwatywę i podejrzewa męża o zdradę (schemat), mąż ostatnio jest zapracowany i ma nową asystentkę z silikonowym biustem i kusą spódniczką (schemat), bohaterka za to ma wredną teściową, która kocha tylko swojego pieska (schemat) oraz kilka "zwariowanych" przyjaciółek, z których każda reprezentuje inną postawę życiową: uwodzicielska singielka, Matka Polka itp.(schemat do kwadratu). Czułam się jakbym czytała historię z czasopisma typu "Z życia wzięte" - różniła się tylko długością. Całość była niby napisana z przymrużeniem oka, ale zabrakło odrobiny oryginalności i świeżości. W okolicach str. 73 synek bohaterki wkłada głowę między pręty jakiegoś parkanu i nie może jej wyciągnąć, co jest schematem znanym i powtarzanym od czasów L.M.Montgomery, w dodatku tutaj wywołuje nic nie wnoszącą do akcji, w założeniu zabawną, a w rzeczywistości zupełnie pozbawioną realizmu scenę i poczułam, że dłużej już nie mogę. Niech za Perpetuą ugania się ktoś inny.
W planach mam jeszcze Irenę Matuszewską, Małgorzatę Gutowską-Adamczyk oraz "Zielony trabant" Katarzyny Gacek i Agnieszki Szczepańskej. Ciekawe, jakie bedą wrażenia.
PS. Sięgnęłam po lżejszą pozycję, bo ostatnio się zastopowałam w czytaniu. Mam zaczęte kilka książek, właściwie wszystkie mi się podobają, ale z żadną nie posuwam się do przodu. "Nazywam się Czerwień" Orhana Pamuka - świetna, ale gruba, więc czytam, czytam i nadal nie dotarłam nawet do środka ;). "The children's book" A.S. Byatt - zaczyna się rewelacyjnie, ale objętościowo tez niczego sobie, w dodatku mam paperbacka z drobnym druczkiem. "Angeologia" D. Trussoni - to audiobook, a ostatnio nie mam czasu słuchać, w dodatku początek trochę się dłuży, ale zobaczymy co dalej. "Zabójca z cesarskiego grodu" Collete Lovinger-Richard - kryminał z czasów napoleońskich zaczyna się intrygująco i chyba zostanie zastosowany do likwidacji zastoju.
26 kwietnia 2011
Tajemnica w ogrodzie
Przykro mi to mówić, ale "Zapomniany ogród" zostanie i przeze mnie zapomniany szybko. Uwielbiam książki o mrocznych rodzinnych sekretach, odkrywanych po latach, o grzebaniu w papierach i sekretach ukrytych na tajemniczych strychach w zakurzonych kufrach. Liczyłam, że ta powieść będzie w sam raz pasować do tego profilu - i niby pasowała, ale... No, zgrabne czytadło to jest, ale nic ponadto. Zachwyciło moja siostrę i mamę, na blogach tez czytałam pochwały, a ja się wyrodziłam. Trudno.
Akcja książki jest zagmatwana i ciężko ją dokładnie streścić. Zasadniczo bohaterkami są jednak trzy kobiety: Eliza Makepeace, żyjąca na początku XX w. autorka baśni, Nell - która z niewyjaśnionych przyczyn jako czterolatka znalazła się samotnie na statku płynącym do Ameryki i po latach szuka swoich korzeni oraz żyjąca współcześnie wnuczka Nell, Cassandra, która próbuje rozwikłać tajemnicę pochodzenia babki. Akcja toczy się w Australii, Ameryce i Anglii, na zmianę współcześnie, w latach 70. oraz na początku XX wieku.
Główne zarzuty:
Przede wszystkim - papierowe postacie, całkiem jednowymiarowe, albo dobre, albo złe. Na jednej szali mamy więc bezwzględną Adelinę, okrutną panią Swindell i obleśnego brata Georgiany, na drugiej wrażliwą Cassandrę, utalentowaną Elizę i zagubioną Nell. Wszystkie dobre bohaterki są rzecz jasna śliczne jak obrazek. Trochę się odróżnia Rose, kuzynka Elizy, chociaż nie tyle głębią charakteru, co jego brakiem - w budowie tej postaci nie było żadnej spójności, zmieniała się diametralnie w zależności od potrzeb akcji. We współczesnej części historii Cassandra i Nell podczas prób rozwikłania tajemnicy na swojej drodze spotykają wyłącznie dobrych ludzi, którzy kibicują ich poszukiwaniom, a do tego obdarzeni są słoniową pamięcią - zdrowy kornwalijski klimat, jak widać, zapobiega sklerozie wśród staruszków...
Po drugie - zabrakło mi doskonale oddanych realiów i atmosfery, tak jak to miało miejsce w "Domu w Riverton" tej samej Autorki. Z pewnością Kate Morton poparła swoją twórczość badaniami nad epoką, ale jakoś nie było tego widać w książce. Rzeczywistość jak z Harlequina - posiadłość plus damy w kapeluszach albo brudna i niebezpieczna uliczka w londyńskich slumsach to takie dwie "wyspy" całkowicie odizolowane od reszty świata, a wokół nicość. Może przez to, że dopiero co czytałam rewelacyjną "Wojnę wdowy" teraz, przez porównanie, czułam sztuczność tego świata. Początek był jeszcze niezły, ale im dalej, tym słabiej.
Po trzecie - ta sama wada, co w "Domu w Riverton" - rozwlekłość. Ostatnią ćwiartkę książki przelatywałam wzrokiem, byle skończyć, chociaż zakończenia i tak się domyśliłam wcześniej.
Wreszcie po czwarte - cudowne i porywające baśnie Elizy Makepeace, którymi przeplatana jest powieść i nad którymi pieją z zachwytu bohaterowie. Czy tylko ja odniosłam wrażenie, że nic w nich nadzwyczajnego nie ma, zero subtelności, poetyckości, magii? Rozumiem, czemu służyły w powieści, były ukrytym zapisem rzeczywistości itd., ale nie wystarczy powiedzieć, że coś jest cudowne, żeby rzeczywiście takim było.
Ogólnie, była to całkiem niezła książka do przeczytania w nudny dzień, spędzony w łóżku z lekką temperaturą i bolącym gardłem - dzięki jej objętości zagospodarowałam nią wiele godzin. Na tyle niewymagająca umysłowo, że nie męczyła w chorobie, oraz na tyle ciekawa, że chciało mi się dalej przewracać strony. To jednak, co po sobie pozostawiła, to głównie wrażenie zmarnowania dużej ilości czasu.
PS. Jeśli chodzi o redakcję, to książka woła o pomstę do nieba - nie wiem, co mnie powaliło bardziej: portrety "olejowe" czy włosy "truskawkowo-blond".
PS2. Moja recenzja "Domu w Riverton" Kate Morton jest tutaj.
1 grudnia 2010
Nie wszystko czerwone, co się świeci
Joanna Chmielewska
Byczki w pomidorach
Klin 2010
ss. 434
Wszystko czerwone Joanny Chmielewskiej było bodajże pierwszym "dorosłym kryminałem", jaki przeczytałam w wieku wczesnonastoletnim - pamiętam, że przy czytaniu spadłam ze śmiechu z krzesła. Mam do niego ogromny sentyment i zresztą do dziś zdarza mi się go podczytywać, chociaż znam go niemal na pamięć i nieco już wyrosłam z książek tej Autorki - maniera językowa, która kiedyś mnie bawiła, teraz trochę irytuje. Przez dekadę byłam jednak zaprzysięgłą fanką Chmielewskiej, potem kolejne pojawiające się książki, począwszy chyba od Złotej muchy, były coraz gorsze, więc przestałam je czytać. Uległam jednak Byczkom w pomidorach, bo to niejako dalszy ciąg Wszystkiego czerwonego.
Dla niewtajemniczonych: Wszystko czerwone rozgrywa się w Danii, w domu Alicji Hansen, która jest przyjaciółką narratorki (czyli Joanny, alter ego Autorki). Podczas przyjęcia w domu gospodyni jeden z jej gości zostaje zamordowany, a główni podejrzani to uczestnicy imprezy - sami dobrzy znajomi, co to niby wszystko o sobie wiedzą. Joanna i Alicja próbują wydedukować, kto z tego grona jest zabójcą, a jest to wyścig z czasem, bo pojawiają się kolejne ofiary.
Alicja jest postacią autentyczną (podobnie jak inni pojawiający się w książce bohaterowie, choć same wydarzenia są fikcją) i rzeczywiście budzącą ogromną sympatię swoją gościnnością i szalonym roztargnieniem. Można o niej poczytać także w Autobiografii Chmielewskiej. Podejrzewam, że Byczki w pomidorach są swego rodzaju pośmiertnym trybutem dla przyjaciółki, powrotem jeszcze raz do domu, który już nie istnieje. Szkoda, że wyszło tak marnie - chyba tylko z sympatii dla Alicji udało mi się przebrnąć przez tę nie najcieńszą całość.
Akcja Byczków rozgrywa się jeszcze w czasach PRL-u, kilka lat po poprzednim morderstwie. Rozpoczyna się sceną jakby żywcem wyjętą ze Wszystkiego - znalezieniem fragmentu listu, bardzo dziwnego i niejasnego, a zapowiadającego czyjś przyjazd. Dalej jest oczywiście dom pełen gości, a następnie morderstwo jednego z nich. Zupełnie jak w pierwowzorze, tylko że, niestety, bez porównania słabiej. Nawet okładka kolorystyką, mam wrażenie, podczepia się pod Wszystko czerwone, chociaż może projektant miał skojarzenie - bardzo dosłowne - z tymi pomidorami od byczków. (Byczki zresztą nic wspólnego ze zwierzyną na okładce nie mają, bo są to takie PRL-owskie rybki w puszce. Pominę już litościwym milczeniem cały powieściowy wątek owych puszek, który można by swobodnie wyrzucić z treści bez żadnej szkody, a wręcz z pożytkiem dla akcji. Z równym sensem można by książkę zatytułować np. "Wszystko czarne" od ilości parzonej kawy, która w książce leje się strumieniami i niemal dominuje fabułę.)
Najgorsze jest to, że szwarccharakterem powieści jest, znielubiany przez wszystkich gości Alicji, Wacław, zwany wodolejem lub słowotokiem ze względu na to, że potrafi produkować się słownie bardzo długo, na każdy temat i całkiem bez sensu. Niestety, książka to dopiero jest wodolejstwo wysokiej klasy. Mniej więcej 90% treści wypełniają problemy natury kulinarnej, czyli co będzie na obiad, kto zrobi zakupy, czy mogą być ryby, których Alicja nie lubi, ale lubi Joanna i Olaf, czy przyjdzie żarłok Marianek i pożre wszystko i gdzie w związku z tym należy schować nabyte produkty, co kto z gości przyniesie od siebie i czy akurat jest pora na obiad czy na kaweote. Gdyby wyrzucić jakieś 3/4 treści, powstałoby zdecydowanie zgrabniejsze czytadło.
Bohaterowie, poza tym że nieustannie jedzą, także nieustannie ględzą, nie wiadomo o czym: o jedzeniu, o tym, czy Joanna woli swojego obecnego konkubenta, czy byłego męża i dlaczego, czy krzaki w ogrodzie trzeba wyciąć czy uporządkować i kogo z gości ulokować w którym pokoju. Posługują się przy tym swoistą grypserą, wszyscy taką samą, personalizacji języka brak tu zupełnie (kryminały Chmielewskiej to może nie literatura wysokiej klasy, ale wyrazistości dawnym bohaterom nie można odmówić). Wszyscy DOBRZY bohaterowie mówią w ten sposób, bo źli rzecz jasna nie. Generalnie dobrych bohaterów można poznać po tym, że 1) uwielbiają Alicję, i uwielbiali ja zanim ją jeszcze zobaczyli po raz pierwszy, takoż uwielbiają innych uwielbiających Alicję, na tych samych zasadach oraz 2) wszyscy mówią w ten sam sposób - chaotycznie, używając dziwacznych metafor i porównań oraz nieustannie gubiąc wątek i przypominając sobie w zamian inny, o którym rozmawiali dwa dni temu. (Jak by raz usiedli wszyscy razem, powiedzieli, co wiedzą, to zagadkę rozwiązaliby od ręki, ale pewnie nie o to chodziło, więc wszystkie przydatne informacje bohaterowie zachowują dla siebie. Nawet jak któremu się wyrwie coś interesującego, to natychmiast zostaje zagłuszony pytaniami o kawę albo rozważaniami o naturze mężczyzn.) Źli bohaterowie nie wiedzą, że Alicję należy wielbić bezkrytycznie, że trzeba jej nieustannie parzyć kawę, że nie wolno zajmować jej świętego fotela oraz że jej krzesła ogrodowe są niewygodne, więc lepiej sobie przynieść stołeczek i ogólnie nie znają zasad panujących w jej domu, co jest grzechem niewybaczalnym. Sama uwielbiam Alicję, ale jednak takie podejście pachniało mi mocno kółeczkiem wzajemnej adoracji, łagodnie określając to zjawisko.
Gdyby chociaż zagadka kryminalna była porządna, nie czepiałabym się aż tak bardzo. Niestety od samego momentu morderstwa (poprzedzonego zresztą dwustu stronami wodolejstwa) osoba mordercy jest oczywista i rachityczne próby zmylenia czytelnika niczemu nie służą, bo innych podejrzanych brak. Policja, jak to ostatnio u Chmielewskiej bywa, uwielbia dzielić się z zamieszanymi w sprawę informacjami o przebiegu śledztwa (tu pojawia się pamiętny pan Muldgaard, który niestety stracił już swój czar). Morderca zachowuje się tak nielogicznie, jak to tylko możliwe, właściwie sensu jego poczynań nie da się odgadnąć (pewnie dlatego, że go nie mają), a co gorsza - motywu zbrodni również, mimo że całe grono gości Alicji (tych dobrych) intensywnie acz chaotycznie nad nim rozmyśla.
Na tym zakończę pastwienie się nad książką. Przebrnęłam przez nią całą z nadzieją, że coś mnie jednak zaskoczy, chociażby rozwiązanie zagadki, ale nic z tego. Niby nie spodziewałam się cudów, ale, ech, szkoda i żal. Wszystkim spragnionym powrotu do domu Alicji zamiast lektury Byczków polecam raczej odświeżenie sobie Wszystkiego czerwonego, a jeszcze lepiej - Autobiografii (Alicja pojawia się bodajże w 3. tomie).
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Winter is coming... Tym razem w komiksie.
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...
-
Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...
-
Cztery lata wierni czytelnicy Jeżycjady odczekali się na przyjazd Magdusi do Poznania. Ja też czekałam. Oczekiwanie dłużyło mi się niemi...
-
Moje pierwsze zetknięcie z Jane Eyre było całkiem nieświadome. W wieku kilku lat oglądałam z rodzicami jakiś film i jedyne co z niego zapami...