Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kryminał. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kryminał. Pokaż wszystkie posty

29 listopada 2015

Dziewczyna z pociągu - Paula Hawkins

Takie to czasy nastały, że co druga książka jest okrzyknięta bestsellerem zanim w ogóle się ukaże, a na okładce poleca ją sześciu innych pisarzy, bestsellerowych - rzecz oczywista. Nawet noc zarwana przez Stephena Kinga nie zachęciłaby mnie więc do sięgnięcia po "Dziewczynę z pociągu" (znam mechanizmy reklamy, nie z nami te numery, Brunner), gdyby nie moja osobista siostra, która mi ją gorąco poleciła. Nasz odbiór książek często się różni, więc byłam sceptyczna i takową pozostałam - gdzieś do piątej strony powieści, kiedy to wsiąkłam w fabułę z kretesem. Bo to dobra książka jest i tyle.

Rachel to nietypowa bohaterka kryminału, mocno zaniedbana rozwódka, wpadająca w nałóg alkoholowy, nękająca swojego byłego męża i jego nową żonę, nadawałaby się raczej na ofiarę niż na śledczego - a jednak! Podróżując codziennie pociągiem do Londynu, Rachel wypatruje pewnego domu, stojącego blisko torów, w którym żyje modelowe małżeństwo - młodzi, piękni, bardzo w sobie zakochani, wyjątkowo szczęśliwi. Przynajmniej w wyobraźni Rachel, bo w rzeczywistości - nie do końca. Pewnego dnia Rachel widzi przez okno coś, co burzy ten idylliczny obraz w jej głowie, a wkrótce potem dowiaduje się, że kobieta zaginęła. Próbując pomóc policji, a sobie znaleźć zajęcie, wplątuje się w sam środek sprawy, nie zdając sobie sprawy, że od początku była w nią uwikłana bardziej, niż może sobie wyobrazić.

Fabuła oparta jest w sumie na prostym pomyśle, ale zgrabnie zbudowana, dobrze opisana i okraszona postaciami budzącymi żywe zainteresowanie (dobrze pomyślanymi, niepapierowymi, niebanalnymi). Bardzo przyjemne kryminalne czytadło z tego wyszło. Przeczytałam z satysfakcją, a gdybym mogła sobie pozwolić przy niemowlaku na zarywanie nocy, to z pewnością bym to uczyniła i mogłabym dopisać swoje nazwisko na okładce obok Kinga.

11 listopada 2015

Mroczny zakątek - Gillian Flynn

Gillian Flynn uwielbia popapranych bohaterów. Od ekstremalnych "Ostrych przedmiotów", w których każda postać mogłaby zostać zdiagnozowana przez psychiatrę, przez psychopatyczną zaginioną dziewczynę w - tak! -"Zaginionej dziewczynie", aż po "Mroczny zakątek", którego główna bohaterka nawet nie próbuje sobie radzić z traumą z dzieciństwa, a i niektórzy poboczni bohaterowie proszą się o leczenie... Bohaterów Flynn nie sposób lubić. Na dłuższą metę mogłoby to być męczące, ale Autorka napisała tylko trzy powieści, czytałam je w sporych odstępach, więc ta galeria dziwaków mnie nie przytłoczyła. W dodatku Autorka zdecydowanie rozwinęła warsztat od pierwszej powieści i tym razem zamiast budować gabinet osobliwości, skupiła się na prowadzeniu akcji. I poprowadziła ją brawurowo - ze wszystkich przeczytanych tej jesieni kryminałów od tego jednego naprawdę nie mogłam się oderwać.

Już sama konstrukcja głównej bohaterki jest oryginalne na tle innych kryminałów. Motyw kobiety, która przeżyła w dzieciństwie traumę, jest w tym gatunku dość powszechny - zwykle potem układa sobie biedaczka życie, dzielnie walcząc z demonami przeszłości (które oczywiście wyłażą w odpowiednim momencie akcji) i próbując wytrwać w złudnej normalności. Libby Day nie układa sobie życia, nie walczy i nie próbuje niczego. W dzieciństwie jej rodzina została zamordowana - zginęły matka i dwie siostry, za co do więzienia poszedł jej brat-satanista, wsadzony zresztą m.in. na podstawie zeznań Libby. Dwadzieścia pięć lat później Libby żyje byle jak, z dnia na dzień, utrzymując się z datków, które jako dziecko otrzymała od współczującego społeczeństwa, a których zapas właśnie się wyczerpuje. Nie ma męża, dzieci, kariery, nie dla niej normalność. Dla rozrywki planuje samobójstwo. Sen z powiek spędzają jej jednak nie tyle wspomnienia, co wizja braku funduszy na dalsze prowadzenie swojego byle jakiego życia, na marginesie społeczeństwa, bo pójście do pracy jest dla niej nie do przyjęcia. Z niespodziewaną pomocą przychodzi dziwny klub, zrzeszający ludzi, którzy analizują dawne zbrodnie. Jego członkowie są przekonani, wprost przeciwnie niż Libby, że jej brat Ben nie jest winny zbrodni, którą nadal odsiaduje. Za odpowiednim wynagrodzeniem Libby podejmuje się grzebania we własnej przeszłości i szybko zdaje sobie sprawę, że jej wspomnienia mogą nie być całkiem prawdziwe...
Współczesna historia Libby szukającej prawdy przeplata się z narracjami jej matki i Bena - oni opisują ostatni dzień przed zbrodnią, a czytelnik gryzie palce z niecierpliwości.

Mogę się nieco przyczepić do rozwiązania, także zachowanie Bena na procesie wydało mi się nieco naciągane, ale i tak uważam, ze z zalewu kryminałów ten jeden warto wyłowić i przeczytać. A ja i po kolejną książkę tej Autorki z pewnością sięgnę.

Dziękuję wydawnictwu za egzemplarz do recenzji.

Gillian Flynn, Mroczny zakątek, Znak, Kraków 2015.
Tłumaczył Mateusz Borowski.

9 listopada 2015

Na skraju ciszy - Kristina Ohlsson

Jesienią, jesienią sady się rumienią, a ja zaczynam maniacko czytać kryminały. Przeczytałam ich ostatnio naprawdę dużo i zaczynam odczuwać poważny przesyt. A może to dlatego, że zima nadciąga, święty Mikołaj szczotkuje renifery, a w sklepach pojawiły się dekoracje świąteczne - czyli czas przerzucić się na inną literaturę.

"Na skraju ciszy" ma na okładce informację "szwedzki bestseller", żeby polski czytelnik nie miał żadnej wątpliwości. Wiadomo - szwedzki kryminał, to dobry kryminał, a że w dodatku bestseller, to wiadomo, że superdobry. Niestety, mimo licznych zachwytów, które można znaleźć w sieci, przyznaję, że mnie książka rozczarowała. Najbardziej podoba mi się w niej okładka...

Pierwsza połowa powieści robiła bardzo dobre wrażenie. Zagadka była wciągająca - znaleziono zwłoki młodej kobiety, która zaginęła dwa lata wcześniej, policyjny zespół wznawia śledztwo dotyczące nieszczęsnej ofiary, mnożą się tropy i... trupy. Trochę chaotyczny styl, ale niech tam, może to nie Autorka, a Tłumacz.* W połowie jednak historia oklapła jak suflet. Z licznych tropów ostał się jeden, śledczy znienacka stwierdzili, że ten podejrzany na pewno czynu nie popełnił, ten też nie, i w tego też nie wierzymy, w związku z czym osoba mordercy przestaje być zagadką w połowie książki liczącej 600 stron, co oznacza że przed czytelnikiem jeszcze 300... I na tych trzystu nic ciekawego się już nie dzieje. Najbardziej interesujące były chyba fragmenty dotyczące życia prywatnego śledczych, a nie jest to raczej komplement dla kryminału.

Powieść jest trzecią z serii o policjantce Frederice Bergman. Pod ręką mam jeszcze "Odwet" (tom 2), więc pewnie przeczytam, a nuż mnie zaskoczy.

Kristina Ohlsson, Na skraju ciszy, Prószyński i ska, Warszawa 2013.
Tłumaczył Wojciech Łygaś.

* Albo brak rzetelnej redakcji. Do kilku miejsc mam poważne zastrzeżenia.

13 września 2015

Młodociani detektywi i jeden mały łobuz

Zaczynając od małego łobuza - takie to właśnie stworzonko sprawia, że nie mam zupełnie czasu na czytanie:

Dałam się jednak skusić wydawnictwu Smak Słowa i zgodziłam się zapoznać z pierwszymi tomami serii CLUE. Po pierwsze, autorem jest Norweg Jorn Lier Horst, o którego "Jaskiniowcu" słyszałam dobre opinie. Po drugie, w dzieciństwie zaczytywałam się Bahdajem - ach, te wszystkie czarne parasole i drogocenne kapelusze - oraz uwielbiałam detektywa Blomkvista (Kallego, nie Mikaela, chociaż tego ostatniego też uwielbiam), i na wszelkie młodzieżowe powieści detektywistyczne pozostałam nader łasa.

Seria CLUE wydaje mi się rozwiązaniem idealnym na wakacje, nie tylko dla młodych czytelników. Nie dość, że tomy niezbyt grube i poręczne, akurat na jeden dzień podczytywania na plaży, to jeszcze miejsce akcji jest bardzo wakacyjne. Nad Zatoką Okrętów, w pensjonacie Perła, mieszkają Cecilia Gaathe, córka właściciela, oraz Leo Bast, syn pani menadżer, a nieopodal ich przyjaciółka Une ze swoim psem Egonem. Uroczy pensjonat przyciąga wielu gości, a wśród nich zadziwiającą liczbę przestępców... W tomie pierwszym pt. "Zagadka Salamandry" na Cecilia i Leo natykają się na plaży na zwłoki topielca. Szybko zaczynają podejrzewać, że do jego śmierci mógł ktoś się przyczynić, i zaczynają uważniej przyglądać się gościom pensjonatu.
W tomie drugim ("Zagadka zegara maltańskiego") przyjaciele trafiają na trop złodziejskiego łupu, skradzionego rok wcześniej w sklepie jubilerskim w Oslo, w tym bezcennego zabytkowego zegara. A w pensjonacie znów roi się od podejrzanych typów.
Bardzo wciąga też poboczny wątek, spajający serię powieści, a dotyczący śmierci matki Cecilii. Rok wcześniej Iselin Gaathe zniknęła z wydawanego przez siebie przyjęcia, a tydzień później została znaleziona na plaży. Uznano, że w wyniku nieszczęśliwego wypadku utonęła, ale szczegółów nigdy nie odkryto. Powoli, z drobiazgów, Cecilia zaczyna budować historię ostatnich dni swojej matki.


Historie są na tyle ciekawe, że pożałowałam, że Autor nie pokusił się o rozbudowanie powieści o tło obyczajowe, nie pogłębił charakterów postaci i nie zrobił z tego serii dla dorosłych czytelników (a la seria o Emmie Graham Marthy Grimes, którą bardzo lubię - swoją drogą, ciekawe, czy planują wreszcie wydać ostatni tom serii "Fadeaway Girl"). Ale jako seria młodzieżowa całość jest przyzwoita - tempo akcji szybkie, zagadki i ich rozwiązania realistyczne, a do tego wkombinowane w intrygę elementy edukacyjne - w tomie pierwszym mamy Sokratesa i jego "wiem, że nic nie wiem", a w tomie drugim tajemnicze pojęcie "czas". Bardzo odprężająca lektura, akurat na dwugodzinną drzemkę niemowlaka ;), chętnie zapoznałabym się też z dalszymi tomami i aż żałuję, że jeszcze się nie ukazały (w zapowiedziach "Zagadka dna morskiego" i "Zagadka hien cmentarnych").

26 stycznia 2015

Mały dramat w cieniu katastrofy

Tytuł kryminału norweskiej pisarki Anne Holt jest tak banalny, że nie mogę go zapamiętać, za to treści z pewnością nie zapomnę. To jest ten typ kryminału, który cenię najbardziej - dramat zwykłych ludzi, bez szalonych psychopatów, hektolitrów krwi, pościgów ciemną burzową nocą, pod wiatr, pod górkę i w ogóle po śliskim, czując na karku oddech szaleńca - rozumiecie sami.

Ten mały dramat, o którym mówię, dokonuje się rzeczywiście "W cieniu zdarzeń", a dokładnie w cieniu zamachu dokonanego przez Breivika, który wstrząsa całą Norwegią. Uwaga narodu skierowana jest na wyspę Utoya, cała policja zaangażowana jest w śledztwo i opanowywanie chaosu, gazety huczą od tragicznych wieści. Tymczasem w rodzinie państwa Mohrów dochodzi do nieszczęśliwego wypadku - ośmioletni Sander spada z drabiny i ginie na miejscu. Rodzice są w szoku, syn był ukochanym, wyczekanym jedynakiem, choć dzieckiem dość trudnym. Rutynowe oględziny przeprowadza młodziutki, pozbawiony doświadczenia policjant Henrik Holme, który znalazł się na miejscu tylko dlatego, że wszyscy doświadczeni koledzy zajęci byli zamachem. Dostrzega w tym szansę dla siebie - mógłby się wybić, gdyby odkrył coś niezwykłego - i zaczyna drążyć sprawę. Wciąga w śledztwo psycholog Inger Johannę Vik (to główna bohaterka serii składającej się z czterech tomów, ten jest ostatni). Pozornie bezproblemowa rodzina okazuje się kryć jednak pewne sekrety...

Polecam, rzetelnie wciąga, porusza, nie pozostawia niesmaku. Ale nie wybaczę chyba Autorce okropnego "psikusa", jaki wywinęła...

23 stycznia 2015

Mordercze nastolatki

"Świadek" to trzeci tom serii o komisarzu Joonie Linnie. Czytałam tylko pierwszy - "Hipnotyzera", pominęłam drugi "Kontrakt Paganiniego", bo go nie miałam pod ręką, choć pewnie lepiej byłoby czytać po kolei. Sama fabuła jest niezależna od poprzedniego tomu, ale chyba została tam zarysowana tajemnica z przeszłości komisarza, która tu jest rozwijana i wyjaśniana, a do pojawiają się jakieś wzmianki o rozwiązaniu zagadki z poprzedniej części, co jednak postarałam się natychmiast wyrzucić z pamięci ;)

Niestety, tym razem mocno przeszkadzał mi wyraźnie widoczny schemat budowania powieści przez małżeństwo  Ahndorilów (piszących pod pseudonimem Lars Kepler). Podobnie jak w tomie pierwszym zaczyna się od morderstwa, niebywale krwawego, w którym krew chlapie na prawo i lewo, a morderca z wyraźną lubością zadaje kolejne ciosy. Dalej mamy dość szybkie zogniskowanie śledztwa na konkretnej osobie, pogoń za nią, dodatkowo nakręconą koniecznością odnalezienia osoby porwanej. Odnalezienie poszukiwanej osoby niczego nie rozwiązuje, ponieważ clou kryje się gdzie indziej. Do tego elementy zahaczające łagodnie o parapsychologię, tym razem zamiast hipnotyzera mamy medium. Wszystko dokładnie tak, jak w tomie pierwszym.

Dodatkowo irytacji przysporzył mi główny bohater, komisarz Joona Linna, w pierwszym tomie znajdujący się właściwie na drugim planie, ale już tam denerwująco pewny swoich racji. Niewątpliwie autorzy bardzo lubią swojego bohatera, bo Joona Linna nie tylko jest pewien swoich racji, ale też zawsze ma rację, wbrew innym policjantom-nieudacznikom i prokuratorom-zarozumialcom, którzy złośliwie rzucają mu kłody pod nogi, ale w finale zostają za to ukarani, a sukces i satysfakcja jest po stronie dzielnego komisarza.

Do drobniejszych irytacji należy też konieczność przymykania oczu na nieprawdopodobieństwa fabularne oraz zbytnia - jak dla mnie - wymyślność zbrodni i idąca za tym drastyczność niektórych opisów. Wolę czytać prostsze historie w których interesujący jest motyw, popychający do zbrodni zwykłego człowieka, a nie stopień zwyrodnialstwa psychopaty od dziecka zdeprawowanego.

Przy tym wszystkim musze przyznać, że "Świadek" jednak bardzo wciąga. Połknęłam go w jeden dzień, chociaż chwilowo mam poczucie, że był to w sumie dzień zmarnowany...

Do zbrodni dochodzi w zakładzie wychowawczym dla dziewcząt. Jedna z podopiecznych zostaje brutalnie zabita i ułożona w takiej pozycji, jakby bawiła się w chowanego. Podejrzenia padają na inną dziewczynę, która tej samej nocy ucieka z zakładu. Komisarz Joona Linna, przeciwko któremu toczy się wewnętrzne śledztwo (z powodu pewnej niesubordynacji) jest na pozycji obserwatora, co oznacza, że nie może ingerować w nieudolnie prowadzone dochodzenie.
W tym samym czasie pewna kobieta, Flora Hansen, która dorabia jako medium, urządzając seanse spirytystyczne, choć dobra jest wyłącznie w udawaniu, że widzi duchy, nagle zaczyna być prześladowana przez zjawę zabitej dziewczynki.

16 stycznia 2015

Zbrodnia z fajerwerkami

Bardzo chciałabym tu rzucić jakimś ambitnym tytułem, najlepiej klasykiem, ale niestety - faza kryminalna trwa. Kradzione chwile na czytanie nie sprzyjają skupieniu nad lekturą wymagającą nadmiernego myślenia. No, dobra, tak źle nie jest, skończyłam wymagającego "Tytusa Groana" Mervyna Peake'a, którego nie zawaham się nazwać najdziwniejszą książką, jaką przeczytałam w życiu, ale pisać o nim chwilowo nie mam siły.

Przy okazji P.D. James pisałam o kameralnym śledztwie i braku efektownych pościgów, strzelanin, wybuchów itp. Za to w "Hipnotyzerze" fajerwerków nie brakuje, powieść zaczyna się i kończy z przytupem. To wymarzony materiał na film, nic więc dziwnego, że film już powstał (jeszcze nie oglądałam).

Trzeba przyznać, że małżeństwo ukrywające się pod pseudonimem Larsa Keplera pisze znakomicie, widać co dwie głowy, to dwa razy więcej pomysłów... Zaczyna się mocną sceną (nieco zbyt drobiazgowo opisaną) odnalezienia zwłok czteroosobowej rodziny, z tym że nastoletni chłopiec okazuje się jednak, mimo poważnych okaleczeń, żywy. Komisarz Joona Linna uświadamia sobie, że rodzice mieli jeszcze najstarszą córkę, mieszkającą poza domem, nie wiadomo gdzie dokładnie, a jeśli morderca chciał wymordować całą rodzinę (istnieją takie przesłanki), to grozi jej poważne niebezpieczeństwo. Trzeba natychmiast uzyskać informacje od rannego chłopca, który widział mordercę. Nie jest niestety możliwe przeprowadzenie zwykłego przesłuchania, wezwany zostaje więc hipnotyzer Eric Maria Bark.

Sto stron później wiemy już, kto jest sprawcą zbrodni i znamy motyw - a książka liczy sobie tych stron 630. Zastanawiacie się, o czym w takim razie będzie pozostałe pół tysiąca, skoro wszystko jasne? Ja też się zastanawiałam. Powiem Wam tylko, że autorzy tak potrafią zamotać historię, która wcale nie kończy się w momencie wykrycia i ujęcia mordercy, że nie można się oderwać aż do samego finału (w którym oczywiście znalazł się szczególnie widowiskowy pokaz fajerwerków).

Przymykam oko na prawdopodobieństwa fabularne, bo czyta się znakomicie i z pewnością sięgnę po pozostałe tomy, jeśli mi zbrodnicza faza nie minie...

6 stycznia 2015

Całun dla pielęgniarki

Znów wpadłam w kryminalny ciąg, to mi się często zdarza zimą. Nie mogę się jakoś zabrać za żadną inną książkę - musi być zbrodnia. Pisarkę Phyllis Dorothy James zamierzałam poznać już od dawna - w końcu tworzyła klasyki angielskiego kryminału, plasuje się ją na drugim miejscu za Agathą Christie - ale jakoś się nie składało. Na szczęścia trafiłam w bibliotece na Całun dla pielęgniarki, 4. tom serii o komisarzu Adamie Dalglieshu ze Scotland Yardu. Fakt, że jest to kolejny tom serii, odkryłam dopiero po przeczytaniu powieści, kiedy szukałam o niej informacji, nieznajomość poprzednich tomów nie przeszkadza cieszyć się treścią, spokojnie można czytać ten kryminał jako pierwszy.

Angielskie "kryminalistki" są mistrzyniami atmosfery. Angielska pogoda tworzy idealne tło dla morderstw, aż dziwne, że przestępczość na wyspach nie jest większa ;) Jest styczeń, zimny, deszczowy i wietrzny. W szkole dla pielęgniarek Nightingale House to dzień wizytacji inspektorki z Naczelnej Rady Pielęgniarskiej. Szkoła znajduje się przy Szpitalu im. Johna Carpendar, ale jest raczej niezwykła - znajduje się na rozległym terenie porośniętym mieszaniną lasu i dzikiego ogrodu, w wielkim i starym wiktoriańskim domu z czerwonej cegły, zwieńczonym blankami i ornamentami, z wielką oranżerią. Aż się prosi o jakąś krwistą tragedię, prawda?

Kiedy inspektorka Muriel Beale przybywa na miejsce wizytacji, okazuje się, że większość uczennic i nauczycieli choruje na grypę. Lekcja pokazowa prowadzona jest przez zastępczą nauczycielkę, w gronie zaledwie siedmiu studentek, ale dostarcza aż za wielu wrażeń - jedna z uczennic umiera w trakcie. Morderstwo, drastyczne samobójstwo czy nieszczęśliwy wypadek? Policja próbuje rozwikłać tę zagadkę, ale kiedy wkrótce ginie kolejna uczennica (kolejna zbrodnia czy samobójstwo morderczyni?), Scotland Yard przybywa na pomoc. Komisarz Adam Dalgliesh próbuje odnaleźć się w zamkniętym małym świecie, który aż kipi od sekretów. Przymusowa bliskość osób, które uczą się i mieszkają na niewielkim terenie szkoły, sprawia, że każdy nieświadomie posiada fragment układanki. Komisarz musi je odnaleźć i złożyć w spójną całość...

Bardzo mi się podobało, na pewno sięgnę po inne tomy. Bardzo angielski w klimacie (to lubię), bardzo wciągający, nieco staroświecki. Wydany w 1971 r., a więc ponad 40 lat temu, opowiada o czasach, które wydają się niezmiernie odległe - choćby dlatego, że wiele studentek rezygnowało z zawodu natychmiast po wyjściu za mąż, aby poświęcić się prowadzeniu domu, a ślub brały często zaraz po ukończeniu szkoły. Staroświeckość widoczna jest także w sposobie prowadzenia fabuły, zwłaszcza w rozwiązaniu zagadki - bez efektownych pościgów i innych fajerwerków, które występują obowiązkowo we współczesnych kryminałach. Mnie to nie przeszkadza, więc - polecam.

P.D. James, Całun dla pielęgniarki, wyd. Baobab 2004.
Bardzo podobała mi się strona graficzna wydania, jeszcze podkreślająca staroświeckość. Niedawno wznowienie wydało wydawnictwo W.A.B, w bardziej współczesnej oprawie.

30 grudnia 2014

Rasowe angielskie zbrodnie

Rasowe angielskie zbrodnie, jak wszyscy wiedzą, są popełniane na wrzosowiskach przy posępnym wyciu wiatru i w strugach zacinającego deszczu. Inaczej się nie liczy.


Martha Grimes ma ogromny talent, jeśli chodzi o odmalowywanie dramatyzmu ukrytego w angielskim klimacie. Kolejna książka z serii o Richardzie Jurym zdecydowanie to potwierdza (o poprzednich pisałam TU i TU, nie czytałam jeszcze, niestety, "Zajazdu Jerozolima"). Czytając książki z tej serii, zawsze czuję się zmarznięta i zmoknięta :) Na szczęście są ciepłe puby, często zaopatrzone w kominki, więc i cieplej tam, i weselej, szkoda że pod murem na ogół jakiś trup się poniewiera.

Klimat klimatem, ale fabularnie jest to moim zdaniem słabsza od poprzedniczek pozycja. Akcja straszliwie się mota, żeby dojść do prostego rozwiązania o niewielkim stopniu prawdopodobieństwa psychologicznego - niestety. Czytało mi się dość przyjemnie nawet, ale po przewróceniu ostatniej strony poczułam się zawiedziona.

Autorka zaczyna z grubej rury, telefonem od małego dziecka, które zgłasza śmierć matki. Morderstwo rzeczonej Rose Mulvanney pozostaje nierozwiązane - przynajmniej zdaniem sierżanta Macalvie. Wsadzono do więzienia pewnego studenta, ale Macalvie nie wierzy w jego winę. Nieodnalezienie winnego staje się zadrą tkwiącą głęboko w duszy policjanta. Na tyle głęboko, że kiedy 20 lat później w okolicy rozpoczyna się seria zbrodni, Macalvie jest pewien, że są one powiązane z dramatem sprzed lat, o czym stara się przekonać inspektora Scotland Yardu, Richarda Jury'ego.
A są to zbrodnie wyjątkowo paskudne, bo popełniane na dzieciach... Pisarka ułatwia sobie sprawę, nie chcąc nadawać książkom aż takiego ciężaru emocjonalnego, więc dzieci te są niezbyt miłe, niespecjalnie lubiane przez rówieśników i nie bardzo kochane przez rodziców, jeśli w ogóle ich mają. Chyba po to, żeby czytelnikom nie było zbyt przykro. Także lady Jessica Mary Alan-Ashcroft, osierocona dziedziczka fortuny, która może być potencjalną kolejną ofiarą, wydała mi się dość antypatyczna i być może dlatego nie byłam w stanie przejąć się zbyt mocno potencjalnie grożącym jej niebezpieczeństwem.

Powieść dla fanów serii, reszcie polecam zacząć od pierwszego tomu, znacznie lepszego.

28 grudnia 2014

Living Next Door To Alice

W książkach Chmielewskiej, w których występuje Alicja Hansen, nie jest ważna fabuła. Alicja jest ważna, li i jedynie. Postać wzorowana na rzeczywistej przyjaciółce pisarki, pełna wad, ale uwielbiana. Gościnna do szaleństwa, bałaganiara do obłędu. W jej domu nieustannie ktoś pomieszkuje, często po kilka osób jednocześnie. Zarówno przyjaciele pani domu, zapraszani, jak i osoby postronne, które pojawiły się przypadkiem, a także chętni do wykorzystania dobrej woli gospodyni. Poza ludźmi dom wypełniony jest też przedmiotami. Górami przedmiotów, zwłaszcza papierów, ceramiki i akcesoriów ogrodniczych. Ogrodnictwo i ceramika to pasje Alicji, a papierów nie pozwala wyrzucać bez przejrzenia, a przejrzeć nie ma czasu - od lat. Wśród tych stert gubi się mnóstwo innych rzeczy i w  rezultacie dom przypomina trochę skarbiec, a trochę śmietnik. Odnaleźć w nim można rzeczy niebywałe, a to skarby po przodkach, a to... ludzkie zwłoki.

Joanna, alter ego autorki, przybywa w gościnę do Alicji, dość szybko okazuje się, że w domu zachodzą niewyjaśnione zjawiska. Jakieś przedmioty znikają, inne się przemieszczają, słychać hałasy. Chyba ktoś niezaproszony buszuje po domu i szuka... tylko czego? Podejrzenia gości (Joanna nie jest jedyna) zaczynają koncentrować się wokół tytułowych kocich worków, które stoją poupychane po kątach, nieotwarte od lat. Co może się w nich kryć?

"Wszystko czerwone" pierwszy kryminał, którego akcja toczy się w duńskim domu Alicji, jest - moim zdaniem - najlepszą książką tej Autorki. "Kocie worki" wyraźnie do niej nawiązują. Książka powstała jednak 30 lat później i jak wszystkie książki, które Chmielewska napisała po 2000 roku, jest już wyraźnie słabsza. Nie jest to kontynuacja, fabuła jest zupełnie odrębna, ale pojawiają się liczne odwołania do wydarzeń sprzed lat, a raczej do faktu, że wydarzenia te rozegrały się tylko w wyobraźni pisarki. Pojawiają się też te same postaci - Pawełek (tam młody chłopak, tu dorosły mężczyzna) i Anita.

Przeczytałam bez zachwytu, ale i bez zgrzytania zębami, bo wiedziałam czego się spodziewać. Przytachałam z biblioteki z pełną świadomością, że nie arcydziełem będę się raczyć. Raczej unikam czytania książek tej Autorki z ostatnich 15 lat, ale skusiła mnie tą Alicją i postanowiłam zaryzykować, mimo że "Byczki w pomidorach", których akcja także rozgrywa się w domu Alicji, uważam za koszmarnego gniota. Alicji było sporo i poczułam się usatysfakcjonowana. Fabuła stanowiła jedynie tło, w sens lepiej nie wnikać zbyt głęboko. Język nie był tak rażący, jak w "Byczkach...", kółko wzajemnego uwielbienia dopiero się zarysowuje (Beatka powtarzająca "ależ wy jesteście cudowne"...). Jeden z pobocznych bohaterów, Marianek to postać żywcem wyrwana z "Harpii" (tam jako Marcinek występował). Podsumowując - dla fanów twórczości Chmielewskiej i charakteru Alicji rzecz nawet dość przyjemna, dla pozostałych nic specjalnego.

18 sierpnia 2014

Duma, uprzedzenie i zbrodnia

Uwielbiam powieści Jane Austen - nikogo chyba nie zaskoczę tym stwierdzeniem - a najbardziej "Dumę i uprzedzenie". Czytałam ją wielokrotnie, oglądałam (też nie raz) ekranizacje: serial z 1995 r. i wersję z Keirą Knigtley, znam całą historię na pamięć. Niestety stwarza to pewien problem - mam ochotę wrócić do świata Lizzie Bennet, do Pemberley, do wszystkich tych miejsc wykreowanych przez pisarkę, ale jednocześnie przeczytać coś nowego na temat bohaterów. Jednak dalsze ciągi stworzone przez innych pisarzy mnie odrzucają - nawet nie próbuję po nie sięgać, bojąc się srogiego rozczarowania (raz jedyny koleżanka wepchnęła mi w ręce sequel - nie Austen co prawda - "Tajemniczego ogrodu" i było to doświadczenie nader bolesne... ale krótkie, bo zdzierżyłam tylko dwa rozdziały trywializowania ulubionej książki z dzieciństwa).

Nawiasem mówiąc, czytałam ostatnio biografię Jane Austen pióra nieocenionej Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej (polecam!), która twierdziła, że pisarka nie bez powodu kończyła opisywanie losów bohaterów w momencie ślubu. Otóż, mimo że sama nie była zamężna, dość dobrze wiedziała, jak zwykle dla kobiety wygląda małżeństwo, nawet szczęśliwe - ciąża, poród, połóg, ciąża, poród, połóg, ciąża, poród, połóg, ciąża, poród, śmierć w połogu. Takie małżeństwa właśnie obserwowała Jane w swojej najbliższej rodzinie, tak umierały żony jej braci - Elizabeth, żona Edwarda, w jedenastym połogu, Fanny, żona Charlesa, w czwartym, Mary, żona Franka - w jedenastym. Koniec dygresji.

Prawdopodobnie nie sięgnęłabym i po najnowszą (chyba) kontynuację "Dumy i uprzedzenia" - wydaną w 2011 r. powieść "Death comes to Pemberley" P.D. James, angielskiej pisarki kryminałów, którą znam tylko z nazwiska. Tak się jednak złożyło, że najpierw zauważyłam trzyodcinkowy serial BBC z 2013 r., a dopiero oglądając, zorientowałam się, że to ekranizacja. Produkcje tej stacji oglądam w ciemno, więc bez wahania dałam reżyserowi szansę, żeby zabrał mnie na wycieczkę do świata Jane Austen. I to był bardzo dobry pomysł...


Nie mogę oceniać książki, skoro jej nie czytałam, więc opisuję wyłącznie wrażenia poserialowe.

Próby naśladowania obyczajowego pisarstwa Austen wydają mi się niestrawne, bo Austen była jedna jedyna, nad fenomenem jej nieustającej popularności wielu się biedzi, próby dorównywania są skazane na niepowodzenie. Na szczęście P.D. James  nie podjęła się prostego naśladownictwa, tylko napisała to, w czym się specjalizuje - kryminał. Może dzięki temu historia nie wydała mi się wcale naciągana, wierzę w nią bez zastrzeżeń, a do serialu chętnie powrócę.

Akcja ma miejsce w Pemberley, majątku pana Darcy'ego, około 6 lat po zakończeniu "Dumy i uprzedzenia". Pan Darcy i Lizzie tworzą udane małżeństwo - nikt w to chyba nie wątpi, prawda? Mają synka, Fitzwilliama, a wraz z nimi mieszka nadal Georgiana. Trwają akurat przygotowania do balu, przybywają pierwsi goście. Państwo Wikham nie są, rzecz jasna, zaproszeni, ale czy brak zaproszenia kiedykolwiek powstrzymał Lydię od pojawienia się na balu? Przybywają, a wraz z nimi do Pemberley zawita zbrodnia. Niejaki kapitan Denny ginie na terenie posiadłości, pierwszym podejrzanym jest Wikham, co przez bliskie koneksje rodzinne może zhańbić całą rodzinę Darcych.

Film jest, moim zdaniem, bardzo udany - pod względem fabularnym, wizualnym i aktorskim. Niestety, akurat Lizzie jest najsłabszym punktem. Gra ją Anna Maxwell Martin - bardzo dobra brytyjska aktorka, ale nie ma w sobie nic z ikry, która powinna charakteryzować drugą w kolejności pannę Bennet.
(Ale, przyznaję, dla mnie Lizzie wygląda tak...


...i tylko i wyłącznie tak, żadnej innej Lizzie nie przyjmuję do wiadomości...)
W dodatku - serialowa Lizzie ma około 27 lat, a aktorka, która ją gra niemal 10 lat więcej, i bardzo to po niej widać.  Tak wygląda Anna Maxwell Martin jako Lizzie na zdjęciu pozowanym:

 A tak na niepozowanym:


Moim zdaniem nie ma wdzięku austenowskiej bohaterki, ale gra dobrze, a akcja też nie skupia się wcale na niej, więc da się przeżyć. Pozostali aktorzy natomiast zostali dobrani wyśmienicie:

Lydia i George Wickham:

 

Państwo Bennet, rodzice Lizzie:

  

Jane Bingley:


 Georgiana Darcy:


 I na sam koniec :) pan Darcy:



A tu można podejrzeć urocze zdjęcia z planu (klik na obrazek):

http://lilypoppy.livejournal.com/179748.html

5 maja 2014

Nierasowy angielski detektyw

Przyznaję, że nigdy nie sięgnęłabym po tę powieść, gdyby jej autorem był anonimowy Robert Galbraith. Nic w opisie fabuły nie wydało mi się jakoś szczególnie fascynujące, żadnych przeczuć "o tak, to muszę przeczytać koniecznie". Lubię kryminały, więc może, gdyby wpadła mi przypadkiem w ręce w bibliotece, zawędrowałaby ze mną do domu. Na pewno nie szukałabym specjalnie. Ponieważ jednak dawno już wyszło na jaw, że Robert Galbraith to pseudonim J.K. Rowling, musiałam ją przeczytać z czystej ciekawości - żeby dowiedzieć się, jak twórczyni Pottera poradziła sobie z zupełnie odmiennym gatunkiem.

Z przyjemnością zawiadamiam, że poradziła sobie przednio. Niech Was przekona fakt, że otworzyłam książkę na chwilkę w okolicach obiadu, a skończyłam ją tegoż dnia w okolicach godziny 23, nie robiąc przerw dłuższych niż kwadrans...

"Wołanie kukułki" to najzupełniej klasyczna powieść detektywistyczna. Nie każdemu musi to odpowiadać. Moja siostra narzeka, podobnie jak przy "Trafnym wyborze", że zaczyna się świetnie, a potem "nic się nie dzieje". Rzeczywiście, brak tu dramatycznych zwrotów akcji czy pościgów. Na początku dowiadujemy się o zbrodni, a potem dostajemy drobiazgowo opisane śledztwo aż do rozwiązania na końcu - styl niemal jak u Agaty Christie. Siłą powieści (i zdecydowanie mocną stroną pisarki) jest umiejętność kreowania świata i bohaterów, w których się wierzy - czy jest to fantastyczny Hogwarth, czy małomiasteczkowa społeczność, czy londyński świat gwiazd. Wierzę w Cormorana Strike'a i czekam na dalsze tomy o nim.

A jeśli mowa o Cormoranie... To detektyw nierasowy, bo "rasowy angielski" powinien mieć arystokratycznych przodków, takież rysy twarzy oraz fajkę, ukończony Oxford, i przynajmniej od czasu do czasu winien zasiadać na fotelu przed kominkiem ;) Tymczasem Cormoran Strike miał przodków raczej kontrowersyjnych - matkę supergroupie, która zmarła z przedawkowania, oraz ojca sławnego rockmana, który do swego bękarta nie żywi żadnej sympatii. Kominka brak, brak nawet domu, bo Cormoran po dramatycznym rozstaniu z kobietą swego życia sypia we własnej agencji detektywistycznej na składanym łózku, kryjąc się z tym dość nieudolnie przed swoją asystentką. (Zresztą asystentka, imieniem Robin, równoprawna bohaterka powieści, trafiła do Cormorana z agencji pracy tymczasowej zaledwie na tydzień, bo jej pracodawca jest spłukany i nie ma możliwości zatrzymania jej na dłużej (początkowo nie ma też ochoty...)). Studia rzucił, został żołnierzem, a jeśli chodzi o arystokratyczny wygląd...cóż... "Strike poczuł się nienormalnie wielki i włochaty; przypominał wełnistego mamuta, który usiłuje wtopić się w tłum kapucynek" (s. 250)

Do tegoż detektywa trafia niejaki John Bristow, brat sławnej modelki Luli Landry. Lula niedawno zginęła, wypadając przez balkon swego apartamentu. Śledztwo prowadzone pod czujnym okiem, a właściwie pod czujnymi aparatami fotograficznymi paparazzich, ujawniło, że w budynku nie znajdował się nikt obcy i Lula prawdopodobnie popełniła samobójstwo, zwłaszcza że od dawna cierpiała na problemy psychiczne. Brat jednak w to nie wierzy i domaga się od Cormorana znalezienia winnych. Jeśli też chcecie poznać prawdę, sięgnijcie po książkę :)

24 marca 2013

Morderczy urok Islandii

Mam ogromną słabość do tej dziwnej wyspy, o której przez wiele lat nie wiedziałam niemal nic. Zaniedbywana w edukacji szkolnej, położona gdzieś na marginesie mapy i powszechnej świadomości (choć do niej zawitała całkiem niedawno za sprawą aktywności wulkanicznej). Fascynuje mnie przedziwną przyrodą, ponurym klimatem (nie jestem wielbicielką tropików), słabym zaludnieniem, za to silnym zaowczeniem ;), polarnymi nocami, zorzami, niewymawialnymi imionami, różnymi nazwiskami dla kobiet i mężczyzn oraz muzyką Sigur Ros. Jeśli ktoś zaproponuje mi wycieczkę na Islandię, jestem gotowa spakować się w pół godziny. Nic dziwnego, że chętnie sięgam po książki, których akcja rozgrywa się właśnie tam.

A literatura islandzka wydawana w Polsce chyba głównie kryminałami stoi. Czytałam jeden, który bardzo mi się podobał - "W bagnie" Arnaldura Indridasona i postanowiłam kontynuować znajomość z ponurym jak islandzka zima detektywem Erlendurem Sveinssonem. Kolejne tomy to:



"Grobowa cisza" podobała mi się bardzo. Detektyw Erlendur próbuje rozwikłać zagadkę odnalezionych w ziemi starych ludzkich kości. Zagadka mało pilna, bo bardzo niemłoda - szczątki spoczywają w prowizorycznym grobie od kilkudziesięciu lat - ale nie daje mu spokoju. A przecież ma na głowie problemy osobiste z córką-narkomanką, która spodziewa się dziecka. Nastrój mroczny, melancholijny, fabuła rzetelnie wciąga. Polecam.

Przy "Głosie" - niestety - mój zachwyt nieco opadł. Akcja rozgrywa się tuż przed świętami Bożego Narodzenia, bardzo stacjonarnie, bo w budynku hotelu - Erlendur nawet zajmuje w nim jeden pokój (nie ma ochoty wracać do pustego mieszkania na święta), więc tkwimy tam razem z nim. W rzeczonym hotelu zostaje brutalnie zamordowany portier. Pracował tam niemal 20 lat, ale na dobrą sprawę nikt go nie znał, nikt o nim nic nie wiedział, gromadzenie informacji na temat denata idzie więc opornie. Zagadka przyzwoita, więc się nie czepiam, ale zirytowała mnie jakaś dziwna maniera, którą zauważyłam w tym tomie. Nie znam się na działalności policji w tym kraju, ale jakieś takie dziwne mi się wydawało, że przesłuchiwani na pytania śledczych często odpowiadają w sposób "A skąd pan o tym wie?" lub wręcz "Jak pan śmie o to pytać?". Wydawało mi się dotąd, że od tego jest policja śledcza, żeby wiedzieć o podejrzanych, a nawet i świadkach, potencjalnie niewygodne rzeczy, a nawet domagać się od nich poszerzania informacji. Tymczasem islandzcy śledczy w obliczu takich pytań robią się potulni i zmieniają temat... Ale może się czepiam, bo po prostu mało było Islandii w tym tomie, hotel jak każdy inny w Europie.

Dałam szansę także płci pięknej kryminalnie utalentowanej i sięgnęłam po pierwszy tom serii autorstwa Yrsy Sigurdardóttir o prawniczce Thorze Gudmundsdottir, pt. "Trzeci znak".




Tu Islandii było sporo - i geograficznie, i historycznie, więc usatysfakcjonowana jestem w pełni. Trzeba przyznać, że Autorka postawiła sobie niełatwe zadanie, bo uczyniła ofiarą zbrodni osobnika raczej antypatycznego. Jeśli trudno sympatyzować z ofiarą, łatwo o obojętność wobec wyników śledztwa - a jednak nie mogłam się oderwać. Na terenie uniwersytetu zostają odnalezione okaleczone zwłoki niemieckiego studenta, Haralda Guntlieba, który na Islandii zgłębiał temat prześladowania czarownic. Zainteresowania wykraczały poza czysto naukowe, bo i życie prywatne Haralda okazało się co najmniej ekscentryczne. Ciekawa zagadka, wciągające tło historyczne, a do tego budząca  zainteresowanie bohaterka. Poleciłabym, ale mam wrażenie, że wszyscy czytali już kilka lat temu ;) Tylko ja jak zwykle w ogonie. Ale chętnie sięgnę po kolejne tomy serii, mam nadzieję, że trzymają poziom.

21 marca 2013

Dziewczyna, która zaginęła

Właściwie żałuję, że nie zaczęłam czytać trzeciego tomu "Pieśni Lodu i Ognia", bo rodowe zawołanie Starków "Nadciąga zima" jest wyjątkowo na miejscu tej wiosny (tfu, tfu, na psa urok). Ale żałować nie powinnam, bo właśnie połknęłam nadzwyczaj przyjemną lekturę.


O "Gone Girl" przeczytałam na blogu Dabarai i poczułam się zaintrygowana, ale ostatecznie postanowiłam sięgnąć po książkę po informacji (też u Dabarai), że książka została nominowana do nagrody Women Prize for Fiction 2013. Wybrałam oryginał, chociaż powieść świeżo ukazała się w przekładzie na polski (dla wydawnictwa G+J Gruner&Jahr oklaski za tempo wydania oraz gwizdy za koszmarną okładkę). Nie wiem, jak wypada tłumaczenie, ale oryginał wyróżnia się wśród masy thrillerów naprawdę ładnym językiem.

Nick i Anna Dunne to małżeństwo z pięcioletnim stażem. Trochę razem przeszli, bo obydwoje stracili pracę, musieli porzucić swoje nowojorskie życie i przenieść się do rodzinnego miasteczka Nicka, North Carthage w stanie Missouri, żeby zaopiekować się jego ciężko chorą matką. Zmiany nie wyszły ich relacji na dobre, coś się zaczęło psuć. Dokładnie w dzień piątej rocznicy ślubu, Anna znika, a ślady w mieszkaniu sugerują, że doszło tam do jakiegoś aktu przemocy.

Fabułę poznajemy na dwa głosy - przeplatają się rozdziały opowiadane przez Nicka i przez Annę (kartki z jej pamiętnika). Na początku nie było to specjalnie odkrywcze, a że nie znoszę powieści o miłości i związkach (fajne związki są fajne do przeżywania w rzeczywistości - po co mam czytać o fikcyjnych? niefajne związki są niefajne i w życiu, i w książkach - po co mam o nich czytać?), byłam bliska odłożenia powieści na półkę. No, ale za coś ją nominowali, prawda? Więc postanowiłam wytrwać jeszcze kawałek i zostałam nagrodzona. W pewnym momencie relacje małżonków zaczęły być intrygująco rozbieżne, wciągnęłam się, a potem autorka zastosowała literacką technikę naprawdę dużego młotka, którym walnęła czytelnika znienacka w potylicę i tu już nie byłam w stanie książki odłożyć dobrowolnie.

Bardzo mi się podobało, choć mam pewne zastrzeżenia, co do zakończenia. Wydaje mi się, że Autorka tak się zaplątała w swoich intrygach, że samej jej było ciężko z nich wybrnąć. Mimo wszystko - nader satysfakcjonująca lektura. Czytałam na Kindlu i polecam to rozwiązanie, bo nie da się sprawdzić, co będzie dalej. Ale jeśli ktoś chce czytać wersję papierową, to niech nie przekartkowuje książki, nie sprawdza tytułów dalszych rozdziałów, bo sobie popsuje przyjemność.

Polecam.

Gillian Flynn, Gone Girl, Crown 2012, ss. 432
Gillian Flynn, Zaginiona dziewczyna,  G+J Gruner&Jahr 2013, ss 650

11 marca 2013

Dziś na marudząco

Bo remont trwa i niby jakieś światełko już się na horyzoncie majaczy, ale takie jakieś zamglone i pokryte patyną gipsowego pyłu...

Bo śnieg pada jak szalony, a ja co prawda zimę lubię, ale nie w marcu. W tym roku zima całkowicie zaspokoiła moje oczekiwania, za więcej serdecznie dziękuję...

Bo kolejna polska autorka mnie rozczarowała...


Wspominałam kilkakrotnie, że szukam lekkich polskich kryminałów, pisanych przez kobietę, taki współczesny odpowiednik Chmielewskiej (obecna Chmielewska zupełni mi nie odpowiada, a "starą" zaczytałam do bólu i już nie mogę więcej). Szukam dość niemrawo, ale co jakiś czas sięgam po kolejną polecaną na blogach autorkę. Cel wyłącznie rozrywkowo-odprężający, nie ma być to nic ambitnego, byleby dało się czytać bez zgrzytania zębami. Efekt niestety pozostaje mizerny.

Pochwał powieści Klejzerowicz czytałam tyle, że nadzieje miałam spore. Niestety, od zachwytu jestem daleka. Może jednak po prostu źle wybrałam lekturę na pierwsze spotkanie? "Ostatnią kartą jest śmierć" to właściwie minipowiastka, objętościowo niecałe 200 stron, wielki font, potężna interlinia i co dwie strony obrazek (reprodukcja karty do tarota). Fabuła miała nawet potencjał, choć oparta była na kompletnie ogranych motywach. Zawiódł mnie jednak język i konstrukcja postaci.

W kwestii językowej:
Chmielewska może na literackiego Nobla szansy by nie miała, jej maniera językowa może wielu razić, ale trudno jej zarzucić brak oryginalności. Do tego jeszcze różnicowała styl wypowiedzi w zależności od bohatera, który głos zabierał (no, w powieściach z ostatnich 20 lat ten aspekt niestety zanikł i wszystkie postacie posługują się jednolitą grypserą). Tymczasem w moich poszukiwaniach trafiam wyłącznie na pozycje w stylu opowieści z gazet "z życia wziętych". Jest prosto i poprawnie (na ogół), jak w czytance, i to koniec zalet. Nie oczekuję nie wiadomo czego, jak będę chciała poobcować z piękną prozą, to sięgnę po inny typ literatury, ale konstruowanie tekstu ze zdań złożonych wielokrotnie, to chyba nie jest aż takie wyzwanie?

W kwestii postaci:
Nijakie. Papierowe. Naciągane. Jak wiadomo, samobójca świeżo odcięty od sznura to rewelacyjny kandydat na Tego Jedynego. Zwłaszcza, że to samobójca przystojny, inteligentny i samotny, ale marzący o stałym związku. I do tego artysta. Z kucykiem. Po odcięciu dochodzi do siebie w kilka dni i nadaje się już do zagospodarowania przez obrotną bohaterkę, żadnych więcej problemów z psychiką nie wykazując.

Wracając do fabuły - pewna wróżka-tarocistka ginie, wypadając przez okno. Policja uznaje śmierć za wypadek, ale jej mąż uważa, że wypadkiem nie była, i prosi o pomoc młodą dziennikarkę. Panna Dagmara przeprowadza śledztwo, znajdując wyjaśnienie i przy okazji miłość życia. Koniec. Nie odradzam całkowicie lektury, sprawdziłaby się dobrze np. w podróży pociągiem, dwie godziny zajmie, w torebce bez problemu się zmieści, zostawić w przedziale można bez żalu, a inny podróżny na pewno się ucieszy. Zapłaciłam za nią 5 zł* i za taką cenę jest satysfakcjonująca, ale cena okładkowa (25 zł) jest bolesną przesadą.

Anna Klejzerowicz, Ostatnią kartą jest śmierć, Oficynka 2010

* W Media Markt! Człowiek unika księgarni, żeby nie być na pokuszenie wodzonym, a tu proszę, gdzie nie wejdzie, tam tania książka.


17 stycznia 2013

Nagły atak zimy - część 2


Pozostając w temacie zimowo-szwedzkim, obejrzałam ostatnio ekranizację pierwszego tomu kryminalnej serii Asy Larsson (o trzecim tomie pisałam w poprzednim wpisie), czyli "Burzy z krańców ziemi" (oryg. Solstorm). Film produkcji szwedzkiej dostaje ode mnie od razu duży plus na początku, bo uwielbiam szwedzki język. (Po cichu powiem, że mam plany, żeby w najbliższym czasie rozpocząć naukę...). Poza możliwością posłuchania tego obłędnego akcentu oraz oglądania Kiruny na żywo, film daje także bonus w postaci Izabelli Scorupco jako prawniczki Rebeki Martinsson i muszę przyznać, że w tej roli wypadła bardzo dobrze.
Izabella Scorupco jako Rebeka Martinsson
 Nie będę już streszczać fabuły, można o tym poczytać we wpisie na temat książki (TU). W skrócie chodzi o to:

Kto zabił charyzmatycznego pastora?
Sam film jest dość przeciętny, ot taki telewizyjny "urozmaiczacz" wieczoru - przyzwoicie opowiedziana historia, przyzwoicie odegrane postaci i nieprzyzwoicie dużo śniegu. Jeżeli jednak ktoś nie jest zagorzałym fanem ekranizacji i/lub kina szwedzkiego, to polecam raczej przeczytać książkę. Jest lepsza.

Zorza nad Kiruną

15 stycznia 2013

Nagły atak zimy

Nagły atak zimy nastąpił nie tylko w rzeczywistości, ale i w moich lekturach oraz oglądanych filmach. Nic w tym dziwnego, bo ostatnio ciągnie mnie raczej w kierunku północnym.


Pierwszy czytany kryminał pani Larsson pt. "Burza z krańców ziemi" recenzowałam TU - bardzo mi sie podobał i miałam ochotę sięgnąć o kolejną część opowiadającą o przygodach prawniczki Rebeki Martinsson. Wyszło mi niestety niezbyt chronologicznie, bo nie miałam pod ręką drugiego z kolei tomu, "Krew, którą nasiąkła", wiec sięgnęłam po trzeci, zatytułowany "I tylko czarna ścieżka". A jak się okazało, wydarzenia z drugiej części odcisnęły bardzo silne piętno na bohaterce, przez co początek powieści bardzo mnie zadziwił. No i mam wrażenie, że chyba poznałam przy okazji zakończenie drugiego tomu (ale przeczytam i tak - wam radzę czytać po kolei).

Bardzo lubię miejsce, w którym toczy się akcja książek o Rebece Martinsson - Kirunę, miasteczko leżące na bardzo dalekiej północy Szwecji, w krainie Laponii. Dane z wikipedii: "Średnia temperatura powietrza w styczniu wynosi -16,0 °C, a w lipcu wynosi +12,8 °C. Usłonecznienie w styczniu 0 godzin, a w lipcu 24 godzin". Bardziej na północ to już jest chyba tylko śnieg... Chociaż nie - bo 12 km na północ od Kiruny jest wioska Kurravaara, licząca sobie około 50 mieszkańców, z której Rebeka pochodzi i do ktorej powraca ze Sztokholmu.

O ile z "Burzy..." zapamiętałam pojazd, którym można się zimą po okolicy poruszać - fińskie sanki, rodzaj hulajnogi na płozach, to z tego tomu na pewno pozostanie mi wspomnienie domków na płozach ustawionych na zamarzniętej rzece. Taki, nazwijmy to, lapoński odpowiednik domków letniskowych ;) Kopałam w internecie i próbowałam znaleźć jakieś zdjęcie takiego dziwa, ale bez powodzenia. Szkoda, bardzo bym chciała zobaczyć, jak to wygląda.

Kiruna (zdjęcie stąd)

W książce domki te są o tyle ważne, że w jednym z nich, podczas okrutnej zawiei, zostają znalezione zwłoki zamordowanej kobiety. Ofiara okazuje się ważną osobą z zarządu dużej firmy Kallas Mining. Jej śmierć prawdopodobnie związana była z wewnętrznymi machlojkami spółki. W tym miejscu zaczęłam się trochę obawiać, bo podobnie jak u prowadzącej śledztwo komisarz Anny Marii Melli (nietypowa dla skandynawskich kryminałów policjantka, mocno dzieciata i szczęśliwa w małżeństwie), na dźwięk słów: "spółka", "korporacja" lub "konsorcjum" dochodzi u mnie do spięcia w szarych komórkach. Wszystkie te kombinacje na wysokich szczeblach rozmaitych zarządów nie bardzo mnie obchodzą, i jak dla mnie szefowie spółek mogą się wzajemnie wycinać w pień. Czytałam więc sobie, dość sceptycznie, o zawiłościach polityki Kallas Mining, a powieść robiła się dziwniejsza i dziwniejsza. W pewnym momencie akcja oddalona była od kryminału jak Kiruna od Warszawy, a przez karty powieści przewijała się dziwna galeria postaci: szef spółki Mauri Kallis, człowiek z gatunku "od zera do bohatera", jego współpracownicy - nietypowe rodzeństwo, Inna i Diddi Wattrang, różni współmałżonkowie, nastoletnia siostra Mauriego - Ester, i cała plejada bohaterów dalszoplanowych. Każdą postać poznajemy od podszewki i właściwie książce bliżej jest raczej do powieści psychologicznej z wątkiem kryminalnym oraz dodatkiem lokalnego folkloru w nieco magicznym wątku Ester.

A najdziwniejsze było to, że chociaż w połowie książki uznałam, że dostałam zupełnie nie to, czego się spodziewałam, to nie mogłam się oderwać. A po skończeniu  - byłam zachwycona. Ale nie każdemu polecam, bo Asa Larsson tworzy powieści dość specyficzne i muszą trafić na właściwego odbiorcę. Trzeba się przekonać na własnej skórze. Ja znów mam ochotę powrócić do Kiruny.

Cykl o Rebece Martinsson:
Burza z krańców ziemi, Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2008
Krew, którą nasiąkła, przeł. B. Walczak-Larsson, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011
I tylko czarna ścieżka, przeł. B. Walczak-Larsson, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011
Aż gniew twój przeminie, przeł. B. Walczak-Larsson, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012
W ofierze Molochowi, przeł. B. Walczak-Larsson, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013

*****

Właśnie sobie uświadomiłam, że dziś 15 stycznia! A to oznacza, że:
 mój blog skończył 
3 latka!
Można powiedzieć - wyszedł już z pieluch ;)
 Postanowienia niedawno były, rozdawnictwo książkowo-rocznicowe uniemożliwione przez remont, więc chyba tylko czczenie minutą ciszy pozostało ;)

28 grudnia 2012

Rzetelne angielskie kryminały

Kryminał kryminałowi nie jest równy i nie chodzi wcale o jakość, ale o kraj pochodzenia. Od kryminałów angielskich wymagam czegoś zupełnie innego niż od choćby skandynawskich (poza tym, że jedne i drugie maja być po prostu dobre - rzecz jasna). Przykładowo, w dziele szwedzkim wymagany jest lekko wymięty samotny komisarz policji, zagubiony w wielkim mieście, który smutki topi w alkoholu, życie prywatne nie układa mu się za dobrze (w porywach do wcale), chęci do życia ma niewiele, wątpliwości mnóstwo i nawet pogoda mu nie dopisuje. W kryminale z wysp brytyjskich natomiast niezbędne jest małe angielskie miasteczko, jakaś rezydencja, hektolitry gorącej herbaty, grzanki zjadane w fotelu przed kominkiem i co najmniej kilku zblazowanych arystokratów.

Szczęśliwie się złożyło, że oba angielskie kryminały, po które sięgnęłam w święta idealnie spełniły pokładane w nich nadzieje. Oba rozgrywają się mniej więcej w tym samym okresie (lata 80. lub początek 90., co można ustalić dzięki temu, że w obu są wzmianki o panującej pięknej księżnej Di) i oba zostały napisane przez Amerykanki, które akcje swoich powieści lokują w Anglii. Zarówno jedna, jak i druga powieść ma też ten uroczy "alaagathachristieitrochescherlockowski" klimat, do którego mam ogromną słabość.

O serii kryminałów Marthy Grimes z Richardem Jurym już pisałam - serię bardzo lubię, nie wątpiłam, ze mi się spodoba i nie rozczarowałam się. Nadinspektor Jury trafia tym razem do małego i pozornie spokojnego miasteczka Littlebourn. W środku lasu znaleziono zwłoki młodej kobiety - nikt jej nie znał i nie wiadomo skąd wzięła się w nieuczęszczanym miejscu. Wkrótce okazuje się, że także inne nieszczęścia spadły na to pozornie uśpione miejsce - miejscowa dziewczyna została zaatakowana w londyńskim metrze, a z pobliskiej rezydencji skradziono cenny klejnot. Nadinspektor z nieodłącznym Melrosem Placem będą musieli rozwikłac zagadkę, kierując się nie czym innym, lecz prawdziwą mapą skarbów!

Martha Grimes, Pod Anodynowym Naszyjnikiem (The Anodyne Necklace), WAB 2009


Na kryminały Elizabeth George trafiłam niedawno, ale szukałam ich od lat. Jeszcze w liceum czytałam jedną z jej książek - nie zapamiętałam ani tytułu, ani autora, za to doskonale pamiętałam intrygę, rozwiązanie i emocje, z jakimi ją pochłaniałam. Kilka miesięcy temu przypadkiem wpadła mi w ręce powieść "Gdzie jest Józef?" i odkryłam, że to właśnie było to. Nie czytałam ponownie - zbyt dobrze pamiętałam akcję (po około 15 latach od lektury! rzadko się to zdarza), ale postanowiłam sięgnąć po inny kryminał tej autorki - oczywiście biorąc poprawkę na to, że po kilkunastu latach mój odbiór może być zupełnie inny. Okazało się, że Elizabeth George stworzyła całą serię o inspektorze Lynleyu, aż 17 książek (jak dotąd - ostatnia dopiero co się ukazała). Wspomniany Tomasz Lynley jest nie tylko śledczym, ale tez arystokratą, doskonale wykształconym w Eton i Oxfordzie, oszałamiająco przystojnym, obytym w świecie i działającym na kobiety jak magnes. Tworzy zadziwiająco dobrany tandem z panią detektyw Barbarą Havers - która stanowi całkowite jego przeciwieństwo prawie pod każdym względem (IQ maja podobne). Sięgnęłam po pierwszy tom z serii pt. "Wielkie wybawienie" i było to spotkanie nader udane.
Do Scotland Yardu przybywa ksiądz z małego angielskiego miasteczka (oczywiście!), w którym doszło do tragedii.  Młoda dziewczyna została znaleziona obok zwłok swego ojca. Przyznała się do zbrodni, jednak ksiądz jest przekonany o jej niewinności. Para detektywów wyrusza, by rozwiązać zagadkę i dowieść, że w pod sennymi fasadami miasteczka czają się nadzwyczaj mroczne sekrety... 
Chociaż dość szybko zaczęłam podejrzewać motywy zbrodni i tak powieść czytało mi się doskonale - nie oderwałam się, dopóki nie skończyłam. Zagadka sprytna, autorka mnoży tropy, ale i tak najbardziej podobały mi się te rezydencje, tosty, herbatki... Lubię tę staroświeckość w kryminałach. Poza tym bardzo polubiłam bohaterów i z pewnością na pierwszym tomie nie zakończę z nimi znajomości.

Elizabeth George, Wielkie wybawienie (Great Deliverance), Prószynski i ska 1997

***

A moje mieszkanie wygląda obecnie tak:


Jutro przyjeżdża firma przeprowadzkowa i spróbujemy przenieść się na nowe śmieci. Pewnie i tak zostanie nam część gratów do transportu samodzielnego, bo spakowanie WSZYSTKIEGO jest po prostu niewykonalne. Jak już będziemy na miejscu, zostanie nam "tylko" remont. Ale to już będzie czysta przyjemność, biorąc pod uwagę długą drogę, jaką przeszliśmy od września, kiedy dostaliśmy informację, że musimy się wyprowadzić (w skrócie: wrzesień - ekspresowa organizacja własnego ślubu, październik - ślub i poszukiwania mieszkania, listopad - organizacja kredytu, grudzień - finalizacja kredytu, zakup mieszkania i przeprowadzka). Dotąd o tym nie wspominałam, ale jestem w szóstym miesiącu ciąży. Uwierzcie, że w tym stanie wszystko jest dwa razy trudniejsze (może ciąża to nie choroba, ale jakoś wcześniej nie robiło mi się słabo w komunikacji miejskiej, a gimnastyka przy pakowaniu też jakoś nie bardzo jest wskazana....). 

Zdjęć nowego mieszkania na razie nie pokażę - gniazdko ma spory potencjał, ale na razie tylko potencjał...

3 grudnia 2012

Poe. Zbrodnia literacka.

"A ma dusza z tego cienia, co komnatę zaległ wzdłuż,
Nie powstanie - Nigdy Już

("Kruk" E.A. Poe, tłum. Z. Przesmycki)

Mroczne i kręte ścieżki wyobraźni Edgara Allana Poego i zagadkowy koniec jego życia zainspirowały Jamesa McTeiguego do nakręcenia "Kruka". Film nazwano tytułem najsłynniejszego dzieła poety, a motyw czarnego ptaszyska przewija się w nim bardzo często.

"Kruk" oparty jest na faktach w sposób nader luźny, czerpie raczej z twórczości pisarza. Oto w ciągu ostatnich kilku dni jego życia (zapowiedź śmierci mamy już we wstępie, więc niczego nie zdradzam) Baltimore zostaje zaatakowane przez wyrafinowanego mordercę. Popełniane przez niego odrażające zbrodnie wyciągnięte są żywcem z opowiadań Poego. W rozwiązanie zagadki uwikłany zostaje nie tylko bystry inspektor, ale i sam pisarz. Zabawa w kotka i myszkę trwa na całego, jeden trup wskazuje (za pomocą literackich tropów) na innego, ale kiedy zbrodniarz porywa ukochaną Poego - śliczną Emily - rozpoczyna się szalony wyścig z czasem. 


Film nie jest zły, ale nie jest też dobry, ot, taki przeciętniaczek. Ma ładne zdjęcia, udany mroczny klimat, John Cusack wiarygodnie wciela się w Poego. Jeśli ktoś dobrze zna jego twórczość, bedzie mógł zabawiać się wyszukiwaniem nawiązań. Poza tym widzę głównie minusy. Szalony, ale ponadprzeciętnie inteligentny psychopata, który rozrzuca po mieście ofiary, zostawiając przy każdej wskazówkę dotyczącą następnej zbrodni, to jeden z najbardziej oklepanych motywów współczesnego amerykańskiego kina. Młoda i piękna kobieta (żona, córka, ukochana głównego bohatera), którą trzeba w pośpiechu ratować - motyw numer dwa, jak wyżej. Inspektor policji jest zdecydowanie zbyt współczesny w swoim sposobie myślenia. Sporo też drobnych nielogiczności, na które jednak można przymknąć oko. Dla mnie największą wadą była drastyczność niektórych scen - musiałam bardzo pilnować zamykania oczu w odpowiednich momentach.  
 


Jeśli chodzi o odniesienia do życiorysu poety - w 1849 r. Poe rzeczywiście został odnaleziony na ulicach Baltimore w stanie delirium, a przed śmiercią wykrzykiwał pewne nazwisko. Od długiego czasu staczał się w objęcia alkoholizmu (choć w filmie jest pijakiem nadzwyczaj trzeźwym i przytomnym). Jego żona Virginia w istocie umarła bardzo młodo na gruźlicę, choć w filmie pominięto pewne fakty. Na przykład to, że była kuzynką Poego, kiedy ją poślubił miała tylko 13 lat, a gdy pojawiły się u niej objawy choroby, pisarz wdał się w romans z dwoma amerykańskimi poetkami: Frances Sargent Osgood i Elizabeth F. Ellet, co jego żonie z pewnością nie pomogło. Virginia zmarła w roku 1847 (w wieku 24 lat). W rok później Poe nawiązał romans ze swoją ukochaną z czasów młodości, Sarah, która jest o tyle podobna do filmowej Emily, że na przeszkodzie miłości jej i Poego rzeczywiście stawał jej ojciec. W czasach kiedy rozgrywa się film, nie była jednak niewinną blond pięknością, ale dobiegającą czterdziestki wdową z dwójką dzieci (musiała niezbyt pasować filmowcom do porywania...).


Podsumowując, nie polecam, ale i nie zniechęcam. Gratka głównie dla wielbicieli pisarza.


Kruk. Zagadka zbrodni (The Raven), reż. James McTeigue, Hiszpania, USA, Węgry 2012

4 września 2012

Czytam klasykę - Dżentelmen włamywacz


Arsène Lupin mnie ominął.
Uchylił cylindra i obszedł szerokim łukiem.
Nie, no, nie o tym mówię :) Ominął mnie w postaci książkowej. Nie miałam okazji dotąd na niego trafić, choć oczywiście nazwisko było mi znane. Mam wrażenie, że część winy za naszą nieznajomość ponoszą wydawcy, bo pan Lupin jakoś nie miał szczęścia do publikacji w Polsce. Sherlock Holmes jest od lat odmieniany w księgarniach przez wszystkie przypadki. Mamy osobne książki, tomy częściowe, tomy zbiorowe, tomy mieszczące całą sherlockowatość w jednym i w ogóle. Jeśli ktoś w życiu nie czytał o przygodach słynnego detektywa, to chyba musiał się w tym celu specjalnie postarać. Tymczasem Arsène'a - jak na superwłamywacza przystało zresztą - łatwo przeoczyć, kiedy tak sobie skromnie stoi ukryty gdzieś za zasłonką i śmieje w garść z czytelnika właśnie obrabowywanego ze znajomości bardzo ważnej literackiej postaci. Czyżby polskie wydawnictwa bojkotowały zdolnego włamywacza jako osobnika stojącego po złej stronie mocy? Szkoda by była wielka (chociaż tam on zaiste stoi), bo przygody Arsène'a Lupin są arcyciekawe.

Francuski pisarz Maurice Leblanc, żyjący współcześnie z Sir Arthurem Conanem Doylem, stworzył 20 tomów o przygodach dżentelmena-włamywacza. Pierwszy tom ukazał się w roku 1907, czyli 20 lat po "Studium w szkarłacie" z Sherlockiem w roli głównej. Nie udało mi się znaleźć informacji, czy wszystkie tomy zostały przetłumaczone i wydane w Polsce - choć publikowano je z pewnością. Tom pierwszy ukazał się po polsku już w rok po wydaniu oryginalnym. Chyba jednak były one dotąd dość trudno dostępne. Na szczęście za wznowienie całości zabrał się magazyn Bluszcz w ramach serii Klasyka Kryminału (Biblioteka Bluszcza). Zaplanowano wydanie 23 tomów (nie wiem, czemu jest ich więcej - może któryś rozbito na dwie części, a może zdecydowano się też opublikować kontynuację przygód z lat 70. XX w.). Nie wiem, czy ukazały się wszystkie - bo nie mogę ich nigdzie dostać... Trochę za późno tego Lupina nieszczęsnego odkryłam.

Pierwsze moje spotkanie z panem Lupinem odbyło się w miejscu całkiem nieoczekiwanym, bo w markecie bynajmniej nie książkowym - ze sprzętem AGD głównie. A jednak pomiędzy odkurzaczami a lodówkami napadł na mnie... nie, nie włamywacz, ale stos taniej książki, na którym wygodnie spoczywał rzeczony Arsène Lupin. Dokładnie - 4 pierwsze tomy w jakiejś śmiesznej cenie, 3 zł za sztukę. Czy można było nie brać? Nie można było.

Do pierwszego tomu podeszłam jak do jeża. "Arsène Lupin. Dżentelmen-włamywacz", w którym mamy okazję poznać rabusia o wielu twarzach, niezliczonych tożsamościach, niespotykanej zręczności i sporym uroku osobistym - to zbiór opowiadań. Pierwsze i drugie przeczytałam z umiarkowanym, lecz wzrastającym zaciekawieniem. Gdzieś już od połowy tomu jednak odkryłam, że chcę przeczytać wszystko.

Natychmiast złapałam za tom drugi "Arsène Lupin kontra Herlock Sholmès". Tak, wzrok Was nie myli, Herlock Sholmes. Nawiązanie do słynnego detektywa aż nazbyt czytelne. Chociaż trochę żałowałam, że Leblanc zdecydował się na taki żarcik. Gdyby napisał o jakimś innym, wymyślonym przez siebie, wielkim detektywie, powieść byłaby idealna. A tak, niestety, troszkę się pisarz przejechał na sławnym Angliku, choć czytelnicy, którzy nie mają osobistego stosunku do twórczości Conana Doyle'a, pewnie tego tak nie odbiorą. Ja osobisty stosunek mam i nie lubię Sherlocków tworzonych na siłę przez innych pisarzy. Żaden twór sherlockopochodny nie mógłby butów czyścić oryginałowi. Widać nieudolne naśladownictwo - niby zachowano wady i zalety, ogólną charakterystykę, styl bycia, a jednak to nie jest to. No, a o procesie dedukcji można zapomnieć. W przypadku tworu Leblance'a było podobnie, ale ostatecznie - to nie był Sherlock, tylko Herlock, więc usilnie postarałam się wymazać z głowy wszystkie skojarzenia... Na plus pisarzowi należy policzyć, że  jego wypieszczony Lupin nie zawsze jest górą w pojedynku dwóch mózgów.

Trzeci tom wciągnął mnie najbardziej - "Tajemnica wydrążonej iglicy" rozpoczyna się od kradzieży niemożliwej, pozornej śmierci głównego bohatera, porwania pięknej dziewczyny, dokumentu, który krążył przez wieki wśród królów Francji i ukrytego skarbca. Głównym bohaterem tej powieści jest młodziutki detektyw amator, uczeń Isidore Beautrelet, któremu niezwykłe talenta pozwalają rozwiązywać historyczne zagadki i deptać po piętach słynnemu włamywaczowi.

Już się miałam złapać za czwarty z posiadanych tomów, o tajemniczym tytule "813", kiedy odkryłam, że jest to tylko "813. Część 1". Powstrzymałam się więc do czasu upolowania na allegro części 2 (tom 5). A jak już ją upolowałam, zaopatrzyłam się od razu w tom 6 "Wyznania Arsene'a Lupin". Reszty nie posiadam (jeszcze), ale chętnie odkupię, jakby ktoś oferował...

Polecam wielbicielom klasycznych kryminałów, gdzie kluczową rolę odgrywa intelekt, a nie wyrafinowane psychopatyczne skłonności.

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...