You are what you eat
Penguin Books 2004
ss. 224
Ostatnio jestem do tego stopnia zapracowana, że nie mam już nawet z czego kraść czasu na czytanie książek. Pozaczynane książki leżą jak wyrzut sumienia, stosik stoi jak stał. A nawet nieco się powiększył. Jedyne co udało mi się przeczytać to angielski poradnik żywieniowy, ale to tylko dlatego, że mam obsesję zdrowożywieniową* i nie przepuszczę żadnemu dziełu na ten temat. (No, dobra, obsesję jak obsesję, czytałam go zagryzając czekoladą - ale mam ją na punkcie czytania na temat, a niekoniecznie wdrażania w życie ;) ).
Nie zajął mi wiele czasu, bo raz - wydany jest w sposób typowo angielski, czyli całą grubość robią zdjęcia, gramatura papieru i fikuśny układ tekstu**, dwa - naprawdę czytałam i wiem sporo na ten temat, a sięgałam do bardziej konkretnych publikacji (dot. pięciu przemian, ajurwedy i makrobiotyki, mam nawet podręcznik dla żywieniowców, chociaż z moim wykształceniem nie ma to nic wspólnego), więc nie musiałam jakoś przesadnie długo analizować treści.
Dr. Gilian McKeith jest, można powiedzieć, celebrytką, bo prowadzi w Anglii telewizyjny program You Are What You Eat, w którym - jak zdołałam zrozumieć - wprowadza zmiany na lepsze w jadłospisie i trybie życia ludzi dotychczas obarczonych licznymi chorobami i otyłością, z pozytywnym skutkiem. Poza byciem gwiazdą jednakże pani McKeith ma także doktorat z żywienia holistycznego, oraz doświadczenia z własnej młodości dotyczące właśnie poprawy zdrowia dzięki zmianie diety, co czyni ją dla mnie osobą wiarygodną.
Zasady, które prezentuje w swojej książce, są naprawdę zdroworozsądkowe, nie ma tu żadnych wielkich rewolucji i nowych teorii: warzywa, owoce, zwłaszcza surowe, zdrowe tłuszcze, ryby, woda, ograniczenie czerwonego mięsa. Chociaż może jest to rewolucja dla Anglików. Ze swojego pobytu w Anglii zapamiętałam potężne zamrażarki w supermarketach zapełnione gotowymi daniami do odgrzania w mikrofalach. Jeśli ktoś je na śniadanie doughnouts, na lunch czipsy z octem, a na obiad danie z mikrofali, to przerzucenie się na warzywa i owoce 5xdziennie może być szokiem dla organizmu. W każdym razie każdy, kto do tej pory nie przywiązywał wagi do tego, co w siebie pakuje, a chciałby to zmienić, może skorzystać z porad dr. McKeith. Poradnik ma przejrzysty układ, zasady, co jeść i czego unikać, są wyraźnie wypunktowane, łatwo znaleźć potrzebne informacje, a wszystko jest okraszone krzepiącymi historyjkami z życia pacjentów, którzy dietę stosowali. Mnie osobiście zainteresował jednodniowy detoks, dla wspomożenia wątroby, który pewnie wypróbuję. Bardzo spodobał mi się też rozdział o znakach, jakie daje nam organizm, kiedy czegoś mu brakuje, a których często nie rozpoznajemy lub wręcz uznajemy za objawy choroby i próbujemy leczyć farmakologicznie. Wiele może powiedzieć wygląd np. naszego języka, paznokci, skóry czy włosów. Udało mi się tu znaleźć kilka informacji, których do tej pory bezskutecznie poszukiwałam.
Nie spodobała mi się zbyt wielka miłość do suplementów. W przypadku konkretnych dolegliwości lub niedoborów podawane są nie tylko potrawy, które powinno się jeść, ale także suplementy, które powinno się (lub można) łykać. Ja akurat jestem wyjątkowo niechętna wrzucaniu w siebie kolorowych pigułek, ale podejrzewam, ze wielu czytelników może wybrać drogę na skróty i zamiast ograniczać śmieciowe żarcie, dorzuci sobie do niego odpowiednie tabletki. Drugi minus - za informację, że witamina B12 występuje w algach. Na razie nie ma na to żadnych dowodów, chociaż wegetarianie modlą się o to gorąco - wszystko wskazuje raczej na to, że w algach są nieaktywne formy tej witaminy, a jak ktoś naukowo wykaże inaczej, to sama go ozłocę.
Podejrzewam, że prędzej czy później program i książka trafią też na polski rynek (jeśli dotąd się to jeszcze nie stało, w kwestii telewizji jestem zupełnie niezorientowana), ale póki co zachęcam do czytania w oryginale wszystkich zainteresowanych (język jest bardzo przystępny, powinien być zrozumiały także dla tych, którzy dopiero przymierzają się do literatury po angielsku).
* Poza tym, że mam obsesję, mam też to szczęście, że z natury lubię rzeczy uznawane za zdrowe (owoce i warzywa), a takie np. chrupki, chipsy i frytki nigdy mi nie wchodziły, w związku z tym czytanie o zdrowym jedzeniu = czytanie o dobrym jedzeniu dla mnie :). (Czekolada jest oczywiście wyjątkiem, ale hej, przecież czekolada jest zdrowa - endorfiny podnosi i tak dalej).
** Nie jest to krytyka - całość prezentuje się naprawdę ładnie, kolorowo i ma szansę przetrwać dłuższe użytkowanie.