Martha Quest to prawdopodobnie najbardziej irytująca bohaterka, jaką miałam wątpliwą przyjemność poznać.
Albatros 2008
Coś mi nie po drodze z panią Lessing. To już drugie moje podejście do jej powieści i trudno mi je zaliczyć do udanych.
Siedemnastoletnią Marthę poznajemy, kiedy mieszka ze swoimi rodzicami w brytyjskiej kolonii w Afryce Południowej. Ma nieokreślone, ale wielkie aspiracje, a przede wszystkim chce się wyrwać z domu. Od ojca, hipochondryka, weterana pierwszej wojny światowej, wiecznie wspominającego walkę, i - zwłaszcza - od matki, której serdecznie nie znosi, buntując się przeciw wszystkim głoszonym przez nią wartościom. Martha czuje, że odstaje od swoich zaściankowych rodziców i sąsiadów. Uważa się za przeciwną rasizmowi i wyzyskowi Czarnych w kolonii, czyta lewicowe lektury. Szczęśliwie udaje jej się dostać pracę w mieście, gdzie się przenosi, a tam szybko wpada w towarzystwo rówieśników, które spędza czas na zabawach i pijaństwie.
Martha została przez pisarkę odmalowana bardzo plastycznie, niemniej jest postacią, którą ciężko mi znieść. Z jednej strony czuje się lepsza od innych, aspiruje do bycia ponad zwykłym codziennym życiem (czy to na farmie, czy w mieście). Praca sekretarki to dla niej za mało, choć nie ma do niej żadnych kwalifikacji; zabawy w klubie wywołują u niej niechęć, a jednak nieustannie bierze w nich udział. Z drugiej strony - mimo tych wewnętrznych, skrywanych odczuć, nie próbuje brać losu w swoje ręce. Płynie z prądem, popychana przez innych ludzi to z jednej, to z drugiej strony.
Nie kontynuuje edukacji, właściwie sama nie wie dlaczego, bo jakoś tak wyszło. Podejmuje pracę, bo znalazł ją dla niej znajomy. Chodzi do klubów, bo tak wypada zbuntowanym młodym ludziom. Spotyka się z Donovanem, bo tak sobie życzy matka. Z ramion Donovana płynnie przechodzi w ramiona Perry'ego - właściwie nie wiadomo czemu, chyba dlatego, że on miał taką chęć.
"Martha została przez Donovana wysadzona przy krawężniku, ale to Perry odprowadził ją pod drzwi i pocałował; z czego zrozumiała, że jest teraz dziewczyną Perry'ego, a nie Donovana."
I tak dalej, aż wreszcie ląduje na ślubnym kobiercu, też nie wie dlaczego. Czuje, że tego nie chce, ale nie potrafi podjąć żadnej akcji. Jedyne, co wie, to że jej życie wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby się gdzie indziej urodziła. Truizm, ale jakże typowy dla wieku nastoletniego.
"Bo nie było wątpliwości, że całe jej niezadowolenie wynikało z tego, że zasługiwała na coś, czego od życia nie dostała".
"Martha Quest" to pierwszy tom cyklu, więc domyślam się, że w kolejnych następuje przemiana bohaterki. Szkoda, że na okładce brak informacji, że jest to tylko pierwszy tom, bo jako zamknięta całość powieść jest właściwie o niczym. Męczyłam się strasznie, czytając, prawie zmuszałam się, żeby znów wziąć książkę do ręki. Ponad połowa treści jest tym, jak Martha bywała na potańcówkach, to z jednym, to z innym mężczyzną, była niezadowolona, ale udawała zadowoloną, a naprawdę to wszystko ją nudziło, bo ona była ponad to. Uh... Dlatego, mimo że chciałabym wiedzieć, czy Martha "wyjdzie na ludzi", nie podejmę się czytania kontynuacji.
"Martha Quest (...) była albo znudzoną, pochmurną i krytycznie nastawioną młodą kobietą z wymuszonym uśmiechem, albo rozgadaną gąską, śmiejącą się głośno i sztucznie."
Drugi minus, który widzę w książce, to powtarzalność. Poprzednio czytałam opowieść Lessing o jej rodzicach pt. "Alfred i Emily". Okazało się, że rodzice Marthy są identyczni jak rodzice Lessing, nawet imiona mają te same (zresztą Martha też nosi wyraźne cechy Doris). Jeśli w trzeciej książce, po którą sięgnę, opisani będą znów tacy sami ludzie, zacznę podejrzewać, że albo pisarka nie potrafi stworzyć nic nowego, albo ma jakiś gigantyczny kompleks na tle swojej rodziny.
Trzeci z subiektywnych minusów to styl Lessing. Mnie osobiście on po prostu nie pasuje, jest zbyt chaotyczny, czasem miałam wrażenie, że jedno zdanie nie łączy się nijak z drugim. Przez pierwsze 50 stron muszę przystosować swój umysł do jej sposobu opowiadania, a podobno Lessing jest chwalona za prostotę...