Cztery lata wierni czytelnicy Jeżycjady odczekali się na przyjazd Magdusi do Poznania. Ja też czekałam. Oczekiwanie dłużyło mi się niemiłosiernie, zwłaszcza, że nowy tom zapowiadany był już w poprzedniej "Sprężynie", a i samo dziewczę wjechało na poznański peron w 2008 roku (wtedy rozgrywała się akcja ostatniego tomu).
Należę do tej frakcji wielbicieli "Jeżycjady", która uważa ostatnie tomy za - niestety-niestety - coraz słabsze. Brak w nich tego doskonałego dawniej wyczucia komizmu i trafnych obserwacji, które Autorka zastąpiła podwójną porcją moralizatorstwa i obficie podlała patosem. Krzewienie wartości dobra rzecz, ale pod warunkiem, że nie wsuwa się w powieści na plan pierwszy. Bohaterowie też coraz bardziej przypominają karykatury samych siebie -szczególnie irytują: święta Gabryjela z dzielną grzywką, wzór cnót wszelakich, i natchniony starzec ucieleśniony-wzorzec-staropolskich-mądrości Ignacy Borejko. Rozkoszne dzieci (Bobcio z pisankami czy Tomcio i Romcia żujący balonówę) zmieniły się w małych starców, mądrych od kołyski i - co najgorsze - zostały wysunięte na plan pierwszy. Pierwotnie "Jeżycjada" była kierowana do nastolatków (choć czytywana przez pełne spektrum odbiorców), których życie uczuciowe dziesięciolatka niekoniecznie interesuje najbardziej.
Nic dziwnego, że "McDusi" oczekiwałam z poważnymi wątpliwościami, których nie rozwiewało nieustanne przesuwanie premiery. Wczoraj wreszcie wyczekiwane wydarzenia nastąpiło. Zanim udało mi się rzucić do księgarni, dorwałam się do forum fanów Musierowicz na gazeta.pl, gdzie spojlerowanie trwało w najlepsze. Opinie były - ach, niestety - mocno krytyczne. Poczytałam, podłamałam się (zwłaszcza cytatami) i popędziłam na zakupy. Nikogo chyba nie zdziwi, że książkę połknęłam w jeden wieczór. I co?
Nie jest tak źle, jak się obawiałam.
Nie jest tak dobrze, jak na to liczyłam.
Wspomniane forum fanów jest nader krytyczne i sporo ich opinii uważam za zwykle czepialstwo (do którego mają prawo, ale ja osobiście nie zamierzam robić rozbioru każdego zdania powieści). Jeden zarzut jest jednak nie do podważenia - "McDusia" jest po prostu nudna. Nie będę tu streszczać fabuły - wielbiciele będą chcieli mieć niespodziankę, a ci, którzy "Jeżycjady" nie czytują i tak się nie połapią w licznych bohaterach. Nawet gdybym jednak chciała akcję streszczać, to nie mogę - bo jej tam po prostu nie ma. Magdusia Ogorzałkówna przyjeżdża do Poznania uporządkować rzeczy po pradziadku. Laura przygotowuje się do ślubu, który w końcu bierze. Koniec. Nic więcej się nie dzieje.
Mamy za to pełen przegląd postaci z poprzednich tomów - pojawiają się choć na ułamek sekundy albo przynajmniej ktoś wspomina, co się z nimi dzieje. Powieść rozgrywa się w ostatnim tygodniu grudnia 2009 r., a jest to okres sprzyjający zgromadzeniom, nawet i bez ślubów. Miło było dowiedzieć się, co u wszystkich słychać, odwiedzić stare kąty, wygrzać się w cieple borejkowskich... kaloryferów ;) Niemniej mam wrażenie, jakbym obejrzała 20 odcinków telenoweli. Zajęło to sporo czasu (powieść liczy 300 stron), ale właściwie nic się nie wydarzyło. Jeden bohater popatrzył na drugiego, drugi pomyślał coś o trzecim... Wątek uczuciowy z główną bohaterką niby jest, ale jest to wątek najmniej udany ze wszystkich, kompletnie niewiarygodny, upchnięty na siłę, bo tradycji musi stać się zadość i pierwszoplanowe dziewczę musi być na koniec szczęśliwie zakochane.
Kolejny minus to przesłodzenie powieści. Jest miło, dobrze, krzepiąco, wszyscy mają w oczach łzy wzruszenia, wybaczają dawnym wrogom, którzy ułatwiają to, gorąco się kajając. Wroga właściwie jest sztuka jedna. Reszta konfliktów już dawno roztopiła się w cieple borejkowskich serc. To jedyna we wszechświecie tak wielka rodzina, która nie generuje absolutnie żadnych sporów (przynajmniej od czasu spacyfikowania drapieżnego Tygryska i przemienienia go w uroczą syrenkę). Wszyscy się kochają i stoją ramie przy ramieniu - oni kontra ten okropny współczesny świat. Naprawdę, jakiś przyjemny dramacik, np.na linii mąż Róży - teściowa (która w końcu może mu mieć sporo za złe), ubarwiłby znacznie powieść. Niestety, Fryderyk jako postać średnio krzepiąca jest obecnie tylko cieniem na ścianie, przesuwającym się gdzieś w tle.
Było tez kilka mniejszych irytacji. Kilka tomów temu pojawiła się pewna nieznośna maniera - i niestety została utrzymana. Co drugie zdanie bohaterów, to zwrotka jakiegoś wiersza. Nie przypominam sobie, żeby np. w domu Żaczków ("Szósta klepka") przerzucano się nieustannie poezją lub żeby w stanie wojennym Kreska pocieszała się recytując sobie cichcem "Pana Tadeusza" ("Opium w rosole"). Nie mam nic przeciwko wieszczom narodowym, ale bardziej wierzę w rodzinę rzucającą przy stole hasłem "kto mlaszcze, dostanie w paszczę" niż dławiącą się na patriotycznych strofach, recytowanych między zupą a drugim daniem.
I wreszcie - paskudne ilustracje. Dawniej bardzo lubiłam rysunki bohaterów, wykonywane przez Autorkę. Chyba jednak nie radzi sobie ona z postarzaniem swoich bohaterów (czy to w "Sprężynie" był cudowny Baltona w charakterze starego obleśnego dziada?). Aurelia Bittner w postaci postarzonej pacynki jest po prostu upiorna*, przypomina postać z horroru i nie wiem, jakim cudem nikt w wydawnictwie nie zaprotestował. Od ilustracji, na samym początku książki, przedstawiającej licealistów Ignacego Grzegorza i Magdusię, nie mogłam się długą chwilę oderwać, bo nie rozumiałam, co właściwie widzę - początkowo myślałam, ze coś się ze skalą popsuło. Ignaś wyglądał jak dziesięciolatek, ale w powiększeniu, a Magdusia jak kwadratowy krasnalek, sięgający mu do pasa. Nie znalazłam w treści wzmianki o tym, że Ignacy wyrósł na dwa metry, ani że Magdusia liczyła sobie zaledwie metr trzydzieści wraz z fryzurą, więc chyba po prostu coś się posypało z proporcjami ciała. Utwierdziłam się w tym przekonaniu, kiedy na kolejnych rysunkach zobaczyłam bohaterów z zagadkowo krótkimi rączkami, po wyprostowaniu sięgającymi najwyżej bioder. Jedyna Laura się Autorce udała.
Podsumowując, jako fanka oczywiście ustawie "McDusię" na półce i pewnie kiedyś do niej wrócę, tak jak się wpada w odwiedziny do dobrych znajomych. Może trochę chętniej niż od ostatnich tomów, ze względu na nieobecność irytujących przemądrzałych dziesięciolatków (trochę się tylko Gramatyczna Łucja popisuje, ale niezbyt często). Ale jeżeli ktoś chciałby zaczynać przygodę z Musierowicz - to zdecydowanie nie od tego tomu.
*Inna sprawa, że żadna kobieta z "Jeżycjady" nie zmienia fryzury od ukończenia 16 roku życia. Jednej Idzie włosy odrosły po brutalnym strzyżeniu. Hasło, że "kobieta zmienną jest" to w tym kontekście jakiś dowcip. Mężczyźni za to zapuszczają wąsy. Nie wiem, czy to jakiś fetysz aktorki, ale mam wrażenie, że wąsy nie są najpopularniejszym obecnie atrybutem czterdziestolatka. Żeby chociaż broda, ale nie! - styl Piasta Kołodzieja dominuje.