Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fantastyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fantastyka. Pokaż wszystkie posty

20 czerwca 2011

ET z Karaibów


Nie będę oszukiwać, że uwielbiam zacisza niszowych kin z ambitnym repertuarem (oraz małym ekranem i płaskim dźwiękiem). Ambitne pozycje chętnie obejrzę we własnym domu, a w kinie bywam, żeby nacieszyć się fantastycznymi zdjęciami na obrazie ostrym jak brzytwa, dźwiękiem dobiegającym ze wszystkich stron i możliwością zanurzenia się w innym świecie. (Chociaż gdyby nie kwestie finansowe, to pewnie wszystko oglądałabym w kinie, gdyż niepoprawną fanką tego przybytku jestem.) 
W związku z tym wielbię multipleksy i zapach popcornu (chociaż nie smak, bo nie lubię słonych rzeczy ) i otwarcie się do tego przyznaję, mimo że to pewnie wstyd ;)
A jakby tego było mało, to jeszcze bezwstydnie oglądam blockbustery ;)

SUPER 8, reż. J.J. Abrams, 2011

Super 8 kusiło po pierwsze intrygującym zwiastunem, po drugie rolą Elle Fanning (sporo już podrośniętą od The Lost Room).

Nie jest to bardzo oryginalne kino, sporo w nim schematów, ale na tyle umiejętnie wykorzystanych, że nie rażą. Do tego ma ogromy urok starych filmów - akcja osadzona jest w latach 70. i klimatem bardzo przypomina ET. Bohaterowie to także grupka dzieciaków żyjących w czasach, kiedy nieodłącznym atrybutem małolata był rower, a nie komputer. Twórcy zgrabnie przeplatają wątki półsieroctwa, konfliktów między przyjaciółmi, pierwszej miłości z poczuciem zagrożenia w obliczu niewyjaśnionego niebezpieczeństwa. Jak to u Amerykanów bywa - mieszają się: akcja, śmiech i wzruszenie.


Ogląda się to na tyle dobrze, że mogę nawet wybaczyć twórcom kilka wyraźnych nieprawdopodobieństw fabularnych (ciężarówka, która czołowo wykoleja pędzący pociąg, a jej kierowca pozostaje w jednym kawałku? no kidding). Mali aktorzy są tak rewelacyjni, że choćby dla nich warto obejrzeć ten film.




Ale o czym film jest, nie powiem Wam - lepiej zobaczcie zwiastun. Twórcy nie zdradzili w nim zbyt wiele i ja też nie będę odbierać Wam przyjemności samodzielnych odkryć :)



PIRACI Z KARAIBÓW: NA NIEZNANYCH WODACH, reż. R. Marshall, 2011

Z kolei o czym jest ten film wiedzą chyba wszyscy.


W czwartej części pirackich przygód nie ma już tandemu Orlando Blooma i Keiry Knightly, być może z korzyścią dla akcji. Jack Sparrow wbrew własnej woli, ale za to w towarzystwie uroczej (z wyglądu, bo jej charakter do najsłodszych nie należy) Angeliki alias Penelopy Cruz, wyprawia się na poszukiwania Fontanny Młodości. Po drodze oczywiście napotka przygód co niemiara oraz paru starych przyjaciół i wielu starych wrogów.


Jestem umiarkowaną fanką serii, za to gorącą fanką Johnny'ego Deppa w roli. Jacka. Bez niego te filmy straciłyby trzy czwarte uroku, natomiast nawet razem z nim są dobre, ale szału nie czynią. Ta część nie odbiega specjalnie jakością od poprzednich - jest ładnie, kolorowo, zabawnie. Ogląda się bezwysiłkowo i jeszcze łatwiej zapomina. 


Mimo że tajniki fabuły zupełnie już pogubiły się w mojej pamięci, to z pewnością na długo zapamiętam - rewelacyjne moim zdaniem - syreny. A dla Jacka Sparrowa wybiorę się pewnie i na kolejne części.


15 maja 2011

Raz dwa trzy, Mały Brat patrzy...

Najlepsze książki przydarzają nam się znienacka :) Ostatnio przywędrował do mnie Mały brat Doctorowa, którego T. pożyczył od kolegi. Zauważyłam wcześniej tę pozycję na kilku blogach, byłam zainteresowana, ale sama bym pewnie nie szukała. Ale nie przyszła góra do Mahometa, to Mahomet przyszedł do góry. W efekcie Mały brat przebił się przez mój zastój czytelniczy i przeczytanym został, a teraz na dokładkę zostanie jeszcze pochwalonym ;)

Jeżeli macie skojarzenia z Rokiem 1984 Orwella i jego Wielkim Bratem, to są one słuszne, bo do niego właśnie tytuł nawiązuje. Treść też - i chociaż z pierwowzorem nie może się równać (bo co może), to jest naprawdę dobrą i wartą przeczytania pozycją. Ma kilka istotnych plusów, poza ogólną "fajnością". 

Po pierwsze jest skierowana do nastolatków i prawdopodobnie do wielu z nich przemówi znaczenie lepiej niż Orwell, bo opisywane losy Marcusa i jego problemy będą im bliższe. 

Po drugie, akcja toczy się w świecie, który znamy - w Ameryce, która nadal żyje wspomnieniem zamachów 11 września i w strachu przed kolejnymi atakami.  Fabula rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przyszłości, ale "przyszłość" objawia się tu tylko większym zaawansowaniem technik komputerowych, więc łatwo sobie ten świat wyobrazić. Wiele jest nawiązań do obecnych spraw - choćby do więzienia Guantanamo (niewymienionego z nazwy).

Po trzecie - pozwala z nowej perspektywy spojrzeć na współczesne problemy z terroryzmem, o których czytamy w gazetach.

Bohaterem "Małego brata" jest nastolatek, Markus, zdolny komputerowiec, ale nieco na bakier ze szkołą. Ameryka, w której żyje, coraz bardziej przypomina państwo policyjne - ze strachu przed zamachami wdrożono w życie mnóstwo programów inwigilacyjnych. Nawet w szkole uczniowie kontrolowani są za pomocą np. zainstalowanych na korytarzach czytników ruchu, a ich laptopy, tzw. schoolbooki, obserwują cały ruch w sieci "czyhając na podejrzane hasła, licząc każde klikniecie, śledząc każdą czmychającą myśl wyprowadzaną z netu". Mimo tych wszystkich zabezpieczeń dochodzi do kolejnego zamachu terrorystycznego. Markus i jego przyjaciele, którzy znaleźli się w niewłaściwym momencie w niewłaściwym miejscu, zostają zatrzymani przez Departament Bezpieczeństwa, umieszczeni w więzieniu i poddani brutalnym przesłuchaniom. W jaki sposób mają udowodnić swoją niewinność? Jak daleko może się posunąć rząd, żeby chronić swoich obywateli?

Na koniec dający do myślenia fragment. Wyobraźcie sobie, ze powstał test, który pozwala wykryć terrorystów w społeczeństwie. Test ma wiarygodność 99% - to bardzo dużo, prawda? Prawie 100%.

"Oto, co oznacza wiarygodność w 99% - jeden procent błędu. (...)
Terroryści są prawdziwą rzadkością. W takim dwudziestomilionowym mieście jak Nowy Jork może się znajdować jeden bądź dwóch terrorystów. Maksymalnie dziesięciu. (...)
Powiedzmy, że macie jakieś oprogramowanie, które potrafi przewertować całą dokumentację dotycząca operacji bankowych, transportu publicznego, połączeń telefonicznych lub opłat za przejazd poszczególnymi drogami i złapać terrorystów z dziewięćdziesięciodziewiecioprocentową trafnością.
Wśród 20 milionów ludzi test o 99% dokładności zidentyfikuje 200 tys. z nich jako terrorystów [1 % z 20 milionów]. Jednak tylko 10 z nich jest nimi naprawdę. Żeby złapać dziesięciu złoczyńców, musicie zgromadzić i sprawdzić 200 tysięcy niewinnych osób.
Wiecie co? Dokładność testów na terroryzm nie jest nawet b l i s k a 99%. Zbliża się co najwyżej do 60%. A czasami zaledwie do 40."

Wstyd się przyznać, ale dopiero po lekturze zaczęłam zastanawiać się nad losem ludzi, którzy trafili do Guantanamo całkowicie niewinnie, tylko przez kolor skóry. Jakie mają szanse kiedykolwiek znaleźć się na zewnątrz?

Ciekawa lektura w czasach, kiedy postać Bin Ladena znów trafiła do czołówek gazet. Polecam.

26 marca 2011

Najdziwniejszy oddział w Świecie Dysku

To najsmutniejsza książka Pratchetta, jaką dotąd czytałam. Tak, tak, wiem - Pratchett to wesołek, jakże by on mógł napisać smutną książkę. Cóż, żeby się dowiedzieć, wystarczy zajrzeć pod podszewkę, zebrać gęsta pianę kpin i odsunąć fantastyczną zasłonkę. Pod spodem, jak zawsze u tego Autora, znajdzie się gorzka prawda o bezsensie ludzkiego postępowania.

Potworny regiment mówi o wojnie. Wojnie bezsensownej, toczonej nie wiadomo z jakiej przyczyny i w jakim celu. Szans na pokój nie widać, bo sytuacja jest patowa, a po obu stronach cierpią najbardziej zwykli ludzie. Mamy tu wioski, w których nie został już ani jeden młody mężczyzna, cywilów uciekających z domów z całym dobytkiem, wlokące się po drogach kolumny kalek i rannych. 

Drugim ważnym tematem jest skostniała religia, w której liczne zakazy i nakazy same się nakręcają, nie mając już praktycznie żadnych podstaw w oryginalnej wierze. Obostrzenia są często tak absurdalne, że nie da się ich przestrzegać, więc wszyscy tylko udają, ale zachowują pozory - bo przecież tak należy, co z tego, że to bez sensu. A największą Obrzydliwością według tej religii (i wielu rzeczywistych w naszym swiecie) jest kobieta, która chciałaby byc samodzielna, uciec od garów i dzieci, a nie daj (tu wpisz imię dowolnego boga), chciałaby mieć te same przywileje, co mężczyzna.

No, a poza tym, uciekając od tonu minorowego, mamy też dzielną Polly, która zaciąga się do wojska, żeby odnaleźć brata i odkrywa, że w przedziwnym regimencie, którego jest częścią, nikt nie jest tym, za kogo się podaje. Nawet Maladict - wampir, który należy do Towarzystwa Wstrzemięźliwości (nie pije ludzkiej krwi), ale za to jest uzależniony od kawy. Nawet Karborund - gigantyczny troll o wyglądzie omszałego głazu i z trawą pod paznokciami. Nawet Igor - chociaż on akurat pozszywany jest z tylu osób, ze w sumie trudno powiedzieć. Każdy, ale to każdy mundur skrywa niespodziankę.

Świetna książka, polecam - zabawna, mądra, z lekką nutą goryczy.

Terry Pratchett
Potworny regiment
Monstrous regiment

tłum. Piotr W. Cholewa
Prószynski i S-ka 2003
ss. 336

A jeśli mogę Wam coś poradzić - czytujcie Pratchetta w oryginale. Większość jego dowcipów jest trudna lub niemożliwa do przełożenia. Podziwiam tłumacza za podjęcie się tak katorżniczego zadania, ale wielu miejscach dało się wyczuć, że chyba czegoś się jednak przełożyć nie dało.

27 lutego 2011

Podziemia bez rewelacji

Roderick Gordon, Brian Williams
Tunele / Tunnels
tłum. Janusz Ochab
Wilga 2008
audiobook, czyta Wojciech Malajkat



Czternastoletni Will wychowuje się w dziwnej rodzinie. Jego matka nie rusza się z kanapy przed telewizorem, siostra - Rebeka - dba o dom, ale jest tajemnicza i oschła, ojca pochłania pasja "grzebania w ziemi". Will uwielbia ojca i wraz z nim angażuje się w wykopywanie tuneli, dzięki którym odkrywają np. starą stację metra. Nie mają pojęcia, jak niebezpieczne okaże się ich hobby. Kiedy pewnego dnia ojciec znika, Will zaczyna podejrzewać, że ruszył on na wyprawę jednym z tuneli. Wraz z przyjacielem wyprawia się więc jego śladem. To, co znajdą na końcu tunelu przekroczy ich najśmielsze sny. 

Tunele to pierwszym tom serii, ale nie sądzę, żebym sięgnęła po dalsze. Książka nie jest zła, ot, taka przyzwoita "przygodówka" dla młodszej młodzieży. Pomysł autorów jest ciekawy, realizacja taka sobie. Pierwsza część bardzo wciąga, ale kiedy chłopcy zeszli już do podziemi, zaczęłam się nudzić - mimo że akcja posuwa się szybko. Czegoś zabrakło: umiejętności konstruowania realnego świata, jak w Harrym Potterze, przewrotnego humoru z Percy'ego Jacksona albo emocji z Gone. Prawdopodobieństwo psychologiczne postaci kuleje miejscami na obie nóżki. Może przez to, że autorów jest dwóch i każdy starał się nadawać bohaterom własny rys, wydawali mi się charakterologicznie niespójni. Do żadnego szczególnie się nie przywiązałam. Audiobook przygotowany jest dobrze, Malajkat czyta przyzwoicie, a mroczna muzyka potęguje nastrój.

Podsumowując, lektura nie bardzo zła, ale niekonieczna.

15 lutego 2011

Zdziecinnienie postępuje

Znów królują u mnie ekranizacje książek dla dzieci - dwa hity kinowe i jeden film chyba zupełnie nieznany w Polsce, podobnie jak jego pierwowzór książkowy.

Podróż Wędrowca do Świtu to moja ulubiona część narnijskiego cyklu (no, może ex aequo z Siostrzeńcem czarodzieja) i bardzo się cieszę, że nie została spaprana przez filmowców. 


Nie jest to może ekranizacja idealna, nadal nie ma całego uroku pierwowzoru - ani  magii starej angielskiej wersji serialowej - ale jest ładna, zgrabna i przyjemna. Ogląda się bez bólu, nic w treści nie zgrzyta, nie ma zbyt nachalnych momentów wzniosło-umoralniających. Nawet dubbing jest zaskakująco udany - po kilku minutach zapomniałam, że jest, a np. na dubbingowanym Harrym Potterze cierpiałam przez cały seans.


Dla niewtajemniczonych lub niepamiętających zbyt dobrze treści książki: Łucja i Edmund zostają wysłani do ciotki, gdzie muszą znosić swojego irytującego, wiecznie niezadowolonego kuzyna Eustachego. Za sprawą magii (rzecz jasna) przenoszą się wraz z nim do Narnii, gdzie trafiają na tytułowy okręt, na którym ponownie spotykają księcia Kaspiana. Kaspian wyruszył na morze, by odnaleźć zaginionych przyjaciół swojego ojca. Dzieci towarzyszą mu w wyprawie, razem odkrywając tajemnicze wyspy i płynąc coraz dalej na wschód, po niezbadanych wodach, za którymi kryje się ponoć kraina Aslana. Po drodze marudny Eustachy dostaje szkołę życia i pod wpływem doświadczeń zmienia się na lepsze. (Oczywiście Amerykanie nie byliby sobą, gdyby nie utkali tam jeszcze paru wątków umoralniających: Łucja zmaga się z zazdrością o urodę siostry, a Edmund - o sławę brata.)


Ryczypisk kupił mnie bezwarunkowo :)


Polecam dzieciom i dorosłym sympatykom Opowieści z Narnii.

****************************************************************

Dla równowagi teraz będę krytykować ;)

Kolokwialnie rzecz ujmując, po przeczytaniu książki "Percy Jackson i bogowie olimpijscy: Złodziej pioruna" napaliłam się na film. Uwielbiam ekranizacje,  tę możliwość zobaczenia "na żywo" tego, co wcześniej oglądałam tylko oczyma wyobraźni i przeżycia wszystkich emocji raz jeszcze. Nie oczekuję idealnie wiernej ekranizacji, ale równie dobrej jak pierwowzór. W tym wypadku się przeliczyłam.

Być może obejrzenie jej natychmiast po lekturze było błędem. Twórców poniosła fantazja i uznali, że są w stanie wymyślić wszystko lepiej niż Rick Riordan, więc z pierwowzoru zostawili w sumie tylko sam pomysł z bogami oraz imiona głównych bohaterów. Cała reszta, która  mi się tak podobała, w ogóle nie zaistniała. Może gdybym nie czytała książki i nie znała tej "reszty", nie odczułabym tak jej braku.


Bohaterowie - Percy i jego przyjaciele - są znacznie starsi niż w oryginale, gdzie mieli latek 12, li i jedynie. Głównym celem postarzenia ich było chyba wykreowanie nowych idoli wśród nastolatek. Zagubiony w książce Percy, w filmie nadzwyczaj gładko przełyka informacje o istnieniu greckich bogów i swoim pochodzeniu od nich. Zresztą to, co w powieści odkrywane było stopniowo przez całą akcję, tutaj zostaje mu skrótowo wyłożone już na samym początku. Zlikwidowano kilka fantastycznych postaci, np. głównych wrogów Percy'ego w obozie, czyli wojownicze dzieci Aresa, oraz Dionizosa w roli kierownika obozu (bez wątpienia niewłaściwy bóg na niewłaściwym miejscu). Annabeth, przyjaciółka Percy'ego i córka Ateny, która w książce odziedziczyła po bogini mądrości inteligencję i liczne zainteresowania, w filmie jest tylko szaloną wojowniczką. Innych hobby,  poza wywijaniem mieczem, brak (tak, Atena jest również boginią wojny, ale w nieco innym wydaniu). 


No i wreszcie zmiana, która mnie najbardziej zirytowała, czyli natura bogów. W książce byli tacy, jak w mitologii, czyli bardzo ludzcy - kłótliwi, pożądliwi, nieodpowiedzialni i egoistyczni. Filmowcy widoczni uznali, że takie zachowanie bogom nie przystoi, więc zamiast Zeusa Gromowładnego, mamy Zeusa Dobrotliwego, który w oczach ma mądrość (gdzie się podziało: "w nagrodę cię nie zabiję"?), zaś Posejdon tak naprawdę kocha tylko matkę Percy'ego i nieustannie tęskni za swoim ziemskim synem. Twórcy postanowili naprostować jeszcze kilka "błędów" pisarza i np. Meduza nosi turban w stylu boho zamiast czadoru, Percy nie zostawia matki w Hadesie, bo jakże to tak, a rzeczona matka pozbywa się partnera w znacznie mniej wyrafinowany sposób... Ech, te amerykańskie moralitety...



****************************************************************
From time to time to ekranizacja angielskiej klasyki literatury dziecięcej, chyba nigdy nie przetłumaczonej na język polski. Autorka, Lucy M. Boston, mieszkała w starej angielskiej rezydencji The Manor, którą przechrzciła na Green Knowe (co można przetłumaczyć jako Zielone Wzgórze ;) ). Tam stworzyła serię książek dla dzieci, których akcja rozgrywa się w tej właśnie rezydencji - stąd serię nazwano Green Knowe. Opowiada ona o tajemniczym domu, w którym przeszłość splata się bardzo dosłownie z teraźniejszością. Mieszkańcy widują duchy poprzednich mieszkańców, odkrywając sekrety ich historii.

Film powstał na podstawie drugiej książki z serii The Chimneys of Green Knowe. Niestety jej nie czytałam, więc nie mogę oceniać zgodności z oryginałem, niemniej sam film jest wart uwagi.

"I like this house" said Tolly. "It's like living in a book that keeps coming true"

Akcja rozgrywa się pod koniec II wojny. Bohater, Tolly, zostaje wysłany do rezydencji swojej babci. Ojciec Tolly'ego zaginął na wojnie, ale chłopiec nie traci wiary w jego odnalezienie. Tymczasem w nowym miejscu zamieszkania zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Pojawiają się ludzie, którzy zamieszkiwali rezydencję 200 lat wcześniej i Tolly zostaje wplątany w ich tajemnice.


Film jest bardzo angielski w klimacie (co tygrysy lubią najbardziej), grają w nim doskonali aktorzy: Maggie Smith i Timothy Spall (obydwoje znani m.in.  z Harry'ego Pottera). Akcja przypomina nieco "Północ w tajemniczym ogrodzie" Phillippy Pearce, ale o ile ekranizacja akurat tej książki mnie nie zachwyciła, to From time to time polecam.

8 lutego 2011

Podróżnik na wyspach wyobraźni

Guliwer plasuje się w świadomości społecznej gdzieś między królewną Śnieżką a sierotką Marysią, a od wspomnianych odróżnia go tylko płeć. Generalnie duży facet i małe krasnoludki, a potem wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Mało kto pamięta, że powieść Johathana Swifta była satyrą polityczną, skierowaną zdecydowanie do dorosłych odbiorców i nosiła dźwięczny tytuł: Travels into Several Remote Nations of the World, in Four Parts. By Lemuel Gulliver, First a Surgeon, and then a Captain of several Ships. Pod płaszczykiem fantastycznej opowieści pewnego marynarza-podróżnika (o wyjątkowym niefarcie na morzu zresztą) pisarz skrytykował rządzących, naukowców, filozofów i ludzkość jako taką. A jakby tego było mało, stworzył zarazem doskonałą książkę przygodową, którą po niemal 300 (!) latach od powstania nadal czyta się znakomicie.


Czytałam "Podróże Guliwera" ładne parę lat temu, ale pamiętam, że było to dla mnie odkrycie. Do sięgnięcia po nią zmotywował mnie znakomity brytyjski miniserial z 1996 roku. Obecna uwspółcześniona amerykańska superprodukcja, która szaleje po kinach we wszystkich trzech wymiarach, jest niestety boleśnie koszmarna i potrafi do oryginału całkowicie zniechęcić. Rozgrywa się niemal wyłącznie w krainie liliputów (w książce to tylko jedna z czterech odwiedzonych przez Guliwera krain) i opowiada o tym, jak bardzo każdego uszczęśliwia amerykanizacja (tak - Guliwer bardzo dosłownie przekształca krainę liliputów w małą Amerykę, a tubylcy są zachwyceni). Sam Guliwer jest niedorosłym matołkiem, dla którego życiowym odkryciem (i morałem całego filmu przy okazji) jest to, że kłamstwo ma krótkie nogi i generalnie nie popłaca. Rozumiem, że twórcy celowali w odbiorcę małoletniego, ale ja bym swojego dziecka na to nie zabrała.


Jeżeli jednak macie ochotę zapoznać się z prawdziwym Guliwerem, polecam i książkę, i wspomniany film z lat 90. Ekranizacja ta nieco odbiega od oryginału, ale - co rzadko się zdarza - zdecydowanie na plus.


Akcja rozgrywa się na dwóch planach. Oto mamy Guliwera, który po powrocie ze swoich wojaży  opowiada niestworzone brednie o liliputach, olbrzymach i latających wyspach, za co zostaje umieszczony w szpitalu psychiatrycznym. Jedyną osobą, który wierzy we wszystko, co opowiedział, jest jego mały synek. Robi co może, by udowodnić, że jego ojciec nie jest kłamcą ani szaleńcem i tym samym umożliwić mu powrót do domu*.


Ta opowieść przeplatana jest podróżami Guliwera, który oprócz liliputów odwiedza też krainę zamieszkaną przez gigantów i latającą wyspę Laputę, na której filozofowie są tak głęboko pogrążeni w myślach, że muszą zatrudniać służących do ostrzegania ich przed niebezpieczeństwem uderzenia się w niski strop lub potknięcia o próg. Ostatnim etapem podróży jest utopijna wyspa zamieszkana przez mądre konie, Houyhnhnmy, które reprezentują wszelkie szlachetne wartości, podczas gdy człekopodobne stwory, Yahoosy, to ucieleśnienie ludzkich wad.


W wersji książkowej Guliwer po dłuższym pobycie w krainie szlachetnych Houyhnhnmów poczuł taki wstręt do ludzi, że nie miał ochoty przebywać w ich towarzystwie i zdecydował się zamieszkać w stajni razem z końmi. Co ciekawe, sam Jonathan Swift pod koniec życia miał podobne poglądy na towarzystwo innych ludzi, został uznany za niepoczytalnego, a dowodem jego szaleństwa miał być właśnie ostatni  rozdział "Podróży Guliwera".


Polecam - w odróżnieniu od najnowszej wersji kinowej, zarówno książka, jak i miniserial dają do myślenia odbiorcom w każdym wieku.

 



Podróże Guliwera, reż. Charles Sturridge, USA, UK 1996.
Podróże Guliwera 3D, reż. Rob Letterman, USA 2010.

* Pamiętam, że kiedy sięgnęłam po książkę, byłam bardzo rozczarowana faktem, że Guliwer wcale nie  miał syna, tylko córkę, a cały wątek udowadniania, że jego historie są prawdziwe, powstał w wyobraźni reżysera.

24 stycznia 2011

Percy, spadkobierca Harry'ego?



Percy Jackson zdecydowanie zasłużył sobie na oddzielny wpis. Plany miałam inne - chciałam błysnąć jakąś inteligentną analizą rynku literackiego dla młodzieży w epoce postpotterowskiej ;), omawiając kilka pozycji naraz. Jednak ten młody człowiek podbił moje serce i krótka wzmianka na jego temat nie wystarczy, żeby opisać pełną paletę moich wrażeń.




Rick Riordan
Percy Jackson i bogowie olimpijscy
Tom I Złodziej pioruna

Galeria Książki 2010
audiobook, czyta: Marcin Hycnar

Percy Jackson jest przeciętnym chłopcem, ze zwykłymi problemami - ADHD, dysleksja, awantury w szkole, nielubiany ojczym. Pewnego dnia, w trakcie wycieczki do muzeum, całe jego życie staje na głowie. Pani od matematyki zmienia się w koszmarnego stwora, następnie całą klasę Percy'ego ogarnia amnezja, jego najlepszy przyjaciel zaczyna spiskować za jego plecami z jednym z nauczycieli. A to dopiero początek. Później wydarzenia zaczynają pędzić - obóz herosów, kłótnia bogów, wyjaśniona tajemnica pochodzenia Percy'ego i zanim się chłopak obejrzy, znajdzie się w drodze do Hadesu...

Brzmi to trochę chaotycznie, ale to dlatego, że próbuję Was zachęcić, jednocześnie nie zdradzając za wiele z akcji. Ja zabrałam się za słuchanie, nie mając pojęcia, o czym to będzie, i bawiłam się doskonale, więc nie chciałabym i Wam odbierać frajdy.

Przede wszystkim brawa dla autora za ucieczkę od modnych wampirów i upadłych aniołów. Pomysł z bogami olimpijskimi był doskonały - nie dość, że dobrze się sprawdza w książkach przygodowych (jak byłam mała czytywałam mitologię jak baśnie, znałam ją na wyrywki i uważałam, że to świetna książka :)), to jeszcze może podziałać edukacyjnie na odbiorców. Przypuszczam, ze dzieciaki więcej dowiedzą się z tej lektury niż wyniosą ze szkoły. Umieszczenie Olimpu w Ameryce, chociaż wyjaśnione przez Autora, nieco mi zgrzytnęło - to takie typowe podejście "Ameryka jako pępek świata", ale dla dobra akcji, niech już mu będzie. Grunt, że greccy bogowie pozostali sobą - ze wszystkimi wadami i przywarami.

Z minusów - pojawiło się trochę podobieństw do Pottera:  bohater też ma czarne włosy i zielone oczy, jako jedyny nie boi się wymawiać imion bogów, w przygodach towarzyszy mu nieco fajtłapowaty przyjaciel i inteligentna przyjaciółka. Uznajmy to za inspirację. Przy tym wszystkim, świat Percy'ego nie jest tak dopracowany i bogaty w szczegóły jak świat Pottera, ale ostatecznie przeczytałam dopiero 1. tom. 

Nie można natomiast autorowi odmówić lekkiego pióra i umiejętności budowania wciągającej fabuły, przy zachowaniu prawdopodobieństwa psychologicznego (mówimy o psychologii półbogów rzecz jasna ;) ), a także poczucia humorów. Urzekły mnie tytuły rozdziałów, np. "Jak zniknąłem nauczycielkę matematyki" czy "Trzy staruszki robią na drutach skarpety śmierci".


Książka została fantastycznie przeczytana przez Marcina Hycnara, który brawurowo awansował na drugie miejsce wśród moich ulubionych lektorów (na pierwszym króluje Artur Barciś, na trzecie spadła Anna Dereszowska).

Oglądanie filmu zdecydowanie odradzam - recenzja pewne jeszcze się pojawi. Uznaję go za kompletną pomyłkę i postaram się zapomnieć, ze w ogóle powstał.

30 grudnia 2010

Koniec z igrzyskami

Suzanne Collins
Kosogłos/Mockingjay
Trylogia "Igrzyska śmierci" t. 3
Media Rodzina 2010
audiobook
czyta: Anna Dereszowska

Trudno napisać recenzję trzeciego tomu, nie zdradzając zupełnie nic z akcji poprzednich. Uprzedzam więc tych, którzy nie czytali dwóch pierwszych tomów trylogii - ale planują - że może mi się wymknąć jakiś spoiler, chociaż nie będę opisywać akcji, a głównie swoje wrażenia.

Tym, którzy nigdy nie zetknęli się z trylogią, wyjaśniam, że akcja "Igrzysk śmierci" toczy się w bliżej nieokreślonych czasach (przyszłość lub rzeczywistość alternatywna), w państwie Panem, które składa się z Kapitolu i 12 dystryktów. W Kapitolu znajduje się siedziba rządu i mieszkają tam wszyscy uprzywilejowani mieszkańcy. Dystrykty zajmują się przemysłem, rolnictwem itp., dostarczają  towary do Kapitolu, a ich mieszkańcy na ogół klepią biedę. Na pamiątkę buntu dystryktów, który miał miejsce 75 lat wcześniej, corocznie urządzane są tzw. głodowe igrzyska, na których dzieci wybrane z dystryktów (z każdego chłopak i dziewczyna) walczą na śmierć i życie, a wszystko to ma oprawę gigantycznego show i jest na żywo transmitowane w telewizji. W kolejnych igrzyskach pojawia się jednak Katniss Everdeen, dziewczyna która igra z ogniem, i która stanie Kapitolowi kością w gardle, przewracając cały porządek świata do góry nogami.

Czekałam na Kosogłosa bardzo niecierpliwie - oba poprzednie tomy skończyły się tak, że po prostu trzeba było się dowiedzieć, co będzie dalej. Cenna umiejętność u pisarza. Zresztą nie da się ukryć, że Autorka doskonale konstruuje swoje powieści - są "zbudowane" ze scen akcji i scen 'psychologicznych" w idealnych jak dla mnie proporcjach. Ostatnio oczekuje od książek przede wszystkim tego, że mnie zabawią - porwą w inny wymiar, wciągną w cudze życie, oderwą od ziemi. Oczywiście, cudownie, jeśli byłaby to jednocześnie literatura głęboka, skłaniająca do przemyśleń i piękna językowo, ale to nie jest priorytet. Takie książki akurat nie na każdej półce rosną, jeśli na takie trafię - wspaniale, jeśli nie - wystarcza mi dobra rozrywka.

Kosogłos - chociaż nie zalicza się do literatury wysokiej - przemówił do mnie psychologiczną prawdą. Wreszcie powieść przygodowa, w której bohaterowie nie przedzierają się przez zastępy wrogów niedraśnięci na ciele i duszy. Nie potrafią sobie filozoficznie wytłumaczyć okropieństw dookoła, otrząsnąć się i "dzielnie" żyć dalej. Koszmar życia w państwie totalitarnym, makabryczna "zabawa" na arenie igrzysk i wreszcie upiory wojny odciskają na nich ślad, którego nigdy nie uda się zmazać. Bohaterowie nie kierują się wrodzoną szlachetnością i odwagą, ujawnioną pod wpływem okoliczności, jak u hobbitów i pochodnych. To, co ich popycha do działania, to strach i nienawiść. Cierpienie ich nie uszlachetnia, ale zmienia na gorsze, wydobywa na wierzch najgorsze cechy charakteru. Okalecza na resztę życia. Nie łudźcie się, że główni bohaterowie wyjdą bez szwanku, dlatego że są "głównymi bohaterami".

Katniss wydawała mi się tu bardzo realna. Siedemnastolatka, która nie miała wcale chęci stać się postacią publiczną ani stawać na czele rewolucji, nie grzeszyła jakimiś nadzwyczajnymi zaletami charakteru, które predestynowałyby ją do roli przywódczyni uciśnionych, a która po prostu dostała się w trybiki historii. Ustawiono ją na polu walki jak figurę szachową, wytyczono sposób poruszania się, a ona miotała się, próbując pozostać sobą, uratować bliskich i po prostu przeżyć.

Kosogłos opowiada o wojnie, która ogarnęła Panem po nagłym końcu ostatnich Igrzysk. Autorka nie waha się przed epatowaniem makabrą, nawet w zwiększonym stopniu niż to czyniła w poprzednim tomie. Z jednej strony jest to usprawiedliwione - w końcu walki toczą się już nie tylko na arenie, nastąpiła ich intensyfikacja, co odbija się w opisach. Z drugiej jednak - ja czasami miałam przesyt i wystarczyłoby mi nieco mniej opisów "żywego mięsa". Czuję się jednak usatysfakcjonowana zakończeniem historii (wątku uczuciowego także) - moim zdaniem cała trylogia utrzymuje równy poziom. Podziękowałabym tylko za Epilog - wydał mi się niepotrzebny, wolę, kiedy mogę sobie sama dopowiedzieć, jak ostatecznie potoczyły się losy postaci.

6 grudnia 2010

Szlakiem gwiazd i snów

Susan Fletcher
Alfabet snów / Alphabet of Dreams
tłum. Agata Karolak
MUZA 2008
ss. 333

Czternastoletnia Mitra koczuje w krętych korytarzach Miasta Umarłych wraz z innymi wyrzutkami społeczeństwa. Jest zdana na własne siły. Żeby zapewnić przeżycie sobie i małemu bratu, Babakowi, musi kraść. Ale w każdej chwili nędznego życia, jakie wiedzie, pamięta kim jest. A jest perską księżniczką, która wraz z rodzeństwem uciekła przed bezwzględnymi żołnierzami króla. Nadal ukrywa się przed nimi - to dlatego udaje chłopca. Planuje podróż do Palmiry, gdzie prawdopodobnie schronili się pozostali członkowie jej rodziny. Palmira leży jednak bardzo daleko, starszy brat, wysłany do niej, nie wraca, więc plany te wydają się beznadziejne. Tymczasem okazuje się, że Babak ma niezwykły dar, który może okazać się dla rodzeństwa szansą - albo przekleństwem. Chłopcem zaczyna się interesować potężny mag, a kiedy pewnego dnia Babak znika, Mitra rusza na pustynię, by go odnaleźć. Czeka ją podróż, która odmieni jej los - ale nie tak, jak sobie tego życzy. 

Początkowo fabuła wydała mi się oklepana - kolejna księżniczka-sierotka, która musi wykazać się męstwem... no, prawie jak u Disneya. Jednak szybko okazało się, że nie doceniłam Autorki. Pomysł, który objawia się gdzieś w połowie książki zdecydowanie wygrał moją sympatię. Nie ma smoków, magowie nie są z banalnego gatunku, co to w szpiczastych czapkach i z różdżkami rzucają zaklęcia, a kraina, która początkowo wydawała się "fantastyczna", okazała się mocno osadzona w realiach, nie tylko geograficznych, ale i historycznych. Pewną znaną opowieść udało się Autorce ugryźć od naprawdę nieoczekiwanego końca.

Momentami książka przypominała mi "Córkę czarownic"  Terakowskiej. Łączy je dość podobny sposób narracji, ale przede wszystkim obie są opowieściami drogi: dosłownie - nieustannej wędrówki - i przenośnie - drogi wiodącej do pokory.

Z minusów - mimo opisów, jakoś nie potrafiłam współodczuwać atmosfery z bohaterami. Jestem niepoprawną wielbicielką "W pustyni i w puszczy", czytałam ją kilkanaście razy i za każdym razem "czułam" panujące na pustyni warunki: upał za dnia, ziąb w nocy, piasek po horyzont i dominujące pragnienie. Tutaj tak nie było, ale jest to prawdopodobnie kwestia całkowicie indywidualna.

Podsumowując, bardzo dobra książka, oparta na ciekawym i oryginalnym pomyśle, zgrabnie splatająca historię i wyobraźnię. Warta przeczytania. Podejrzewam, że tzw. targetem jest raczej "młodsza młodzież", ale ja, jednostka pełnoletnia od bardzo dawna, nie narzekałam.

Wyrazy uznania należą się Autorce, która przemierzyła Iran - tereny, na których rozgrywa się powieść. Na własne oczy widziała miejsca, które mnie wydawały się w trakcie czytania zupełnie nieprawdopodobne i zrodzone w jej wyobraźni. Opowiada o tym w posłowiu, bardzo interesującym, w którym wyjaśnia zamysł stojący za książką oraz rozgranicza fakty i fikcję.

Dodam jeszcze tylko, nie zdradzając zbyt wiele, że jest to książka idealna na obecny sezon :)

22 listopada 2010

Witajcie w Ankh-Morpork

Jak wspominałam w poprzednim wpisie, ostatni tydzień upłynął mi na zgłębianiu tajników ekranizacji Pratchetta - przy czym mam na myśli tylko te filmowe, nie animowane. Z tego co wiem, powstało takowych dzieł trzy: "Kolor magii", "Wiedźmikołaj" i najnowsze "Piekło pocztowe" (jeśli się mylę, proszę mi to wytknąć w komentarzach, bo chętnie obejrzałabym więcej). Słyszałam o nich do tej pory dość mierne opinie, wiec nie nastawiałam się na zbyt wyrafinowaną rozrywkę i zostałam przyjemnie zaskoczona, bo bawiłam się naprawdę dobrze.


Tu chciałam zaznaczyć, że: po pierwsze,  nie oczekuję od ekranizacji ścisłej wierności literackiej fabule - wydarzenia nie muszą się w stu procentach pokrywać, mogą być dowolnie przemiksowane, skrócone, wydłużone itd. byleby pozostawały w zgodzie z duchem oryginału. Po drugie - Pratchett jest wyjątkowo ciężki do zekranizowania, bo cały jego urok mieści się nie w fantastycznym stworzonym przez niego świecie, nie w przygodowej fabule i nawet nie w rewelacyjnych, ukrytych tu i ówdzie, odniesieniach do naszej rzeczywistości, ale przede wszystkim w fenomenalnej zdolności operowania językiem. Umiejętność ta uwidacznia się w narracji, didaskaliach, celnych komentarzach akcji, oczywiście w dialogach też, ale nie przede wszystkim, w związku z czym film, na ogół narratora pozbawiony, stoi z góry na straconej pozycji.
Biorąc to pod uwagę, uważam, że twórcom ekranizacji udało się wybrnąć z powierzonego im zadania całkiem przyzwoicie.
Zaczynając od plusów:
- filmy są trzy, ale wszystkie mają postać dwuodcinkowych miniseriali, co oznacza, że można sobie nimi wypełnić sześć wieczorów :) ;
- ostatnia część jest najlepsza - jest nadzieja, że tendencja zwyżkowa się utrzyma, więc kolejne filmy, jeśli powstaną, rokują dobrze;
- większość aktorów została naprawdę świetnie dobrana, prym wiedzie Marc Warren jako psychopatyczny skrytobójca Teatime z Wiedźmikołaja - uczciwie przeraża. Równie doskonały jest Richard Coyle jako Moist von Lipwig w Piekle pocztowym, a Claire Foy jako Adora Belle Dearheart jest wręcz lepsza niz pierwowzór literacki. Zachwycił mnie też Vetinari z Piekła pocztowego, grany przez Charlesa Dance'a (za to zupełnie nie spodobał mi się w tej roli Jeremy Irons w "Kolorze magii", nawet jeśli był wierniejszy oryginałowi). Warto też wspomnieć Seana Astina, czyli hobbita Sama z Władcy Pierścieni, w roli Dwukwiata;
Minus:
- filmy powstały dla telewizji Sky One i jako produkcje telewizyjne mają ograniczony budżet, co niestety niekiedy widać - Śmierć w "Kolorze magii" jest zdumiewająco drętwa, (dziwne, biorąc pod uwagę, jak doskonała była w "Wiedźmikołaju"), a golem Pompa 19 w "Piekle pocztowym" wyszedł... cóż... gliniano ;) Ogólnie najgorzej, według mnie, wypadł "Kolor magii" i byłam szczerze zaskoczona, kiedy zobaczyłam datę produkcji, bo myślałam, że to wczesne lata 90.

Wiedźmikołaj / The Hogfather
reż. Vadim Jean
2006

Zamierzam ponownie obejrzeć "Wiedźmikołaja" w okresie bożonarodzeniowym, bo to najlepszy film świąteczny, jaki widziałam w ostatnich latach. Szczerze :)

Fabuła
W Ankh-Morpork nie ma Bożego Narodzenia, ale jest Noc Strzeżenia Wiedźm, a w jej wigilię Wiedźmikołaj wyrusza na swoich saniach zaprzężonych w hmmm.... dzikie świnie, żeby przez kominy włazić do domów i zostawiać dzieciom prezenty. Jednak nie tego roku. Komuś zależy na tym, żeby Wiedźmikołaj został wyeliminowany ze świata, a wypełnienia tego zadania podejmuje się najlepszy skrytobójca gildii - Teatime (po polsku Pan Herbatka). Jednak sam Śmierć, który po latach obcowania (dość jednostajnego) z człowiekiem wyrobił sobie pewien rodzaj sympatii dla rasy ludzkiej, przebiera się w czerwony płaszcz, przyprawia sztuczną brodę i leci ratować magię świąt. Natomiast wnuczka Śmierci (sic!), Susan, obecnie niania dwójki przeuroczych maluchów, podejmuje walkę ze skrytobójcą.


Ocena
Czy ta fabuła nie brzmi dla Was, jak coś przeraźliwie zamotanego? Bo taka jest właśnie. A nawet nie wspomniałam o Audytorach, Bogu Kaca, Zębowej Wróżce i potencjalnym końcu świata... Przyznaję, że Wiedźmikołaj nie jest moją ulubiona częścią cyklu, więcej - jest jedną z niewielu, których nigdy nie doczytałam do końca - zbyt wiele tu skomplikowanych i nader wymyślnych teorii mających uzasadnić pomysł zgładzenia Wiedźmikołaja, a potem wybrnięcie z niego. Niemniej film jest naprawdę zaskakująco udany, z tym, że zdecydowanie lepsza wydała mi się pierwsza część, gdzie następowało zawiązanie akcji niż druga - gdzie reżyser próbował się z całego galimatiasu jakoś wyplatać (niemniej podobnie jest w wielu książkach Pratchetta - pod koniec zaczyna być po prostu wszystkiego za dużo). Muszę jeszcze raz podkreślić, że bardzo pozytywnie zaskoczył mnie Pan Herbatka - rewelacyjnie zagrany - w sposób niewinnie szatański.

Kolor magii / The Colour of Magic
reż. Vadim Jean
2008 

"Kolor magii" powstał na podstawie dwóch pierwszych części cyklu, czyli Koloru magii i Blasku fantastycznego

Fabuła
Do słynnego na całym Dysku Ankh-Morpork przybywa pierwszy turysta, Dwukwiat. Charakteryzuje go ogromna ciekawość świata i jeszcze większa naiwność, więc podróż mogłaby się dla niego źle skończyć, gdyby nie jego podręczny bagaż - czyli kufer z myślącej gruszy - który sam porusza się na licznych nóżkach oraz jest bardzo przywiązany do właściciela, co przekłada się m.in. na pożeranie jego wrogów. Przewodnikiem Dwukwiata zostaje przypadkiem Rincewind - najgorszy mag Niewidocznego Uniwersytetu, który nigdy nie zdołał opanować żadnego zaklęcia, z wyjątkiem jednego... , które  właściwie  opanowało jego. Dwukwiat z entuzjazmem dziecka i wycelowanym aparatem pcha się w każde możliwe niebezpieczeństwo i już to wystarczyłoby, żeby Rincewind osiwiał do reszty, ale dzieje się znacznie więcej. Naukowcy chcą zbadać, jakiej płci jest Wielki A'Tuin* (w czym nasi bohaterowie odegrają doniosłą acz niedobrowolną rolę), do dysku zbliża się z ogromna prędkością rozgrzana do czerwoności gwiazda, wielka magiczna księga Oktawo, trzymana w podziemiach Niewidocznego Uniwersytetu, zaczyna zachowywać się (sic!) w bardzo niepokojący sposób, a jeden z magów ma duże ambicje by zostać nadrektorem - a może i najpotężniejszym człowiekiem na dysku.


Opinia
Seria o Rincewindzie należy do moich ulubionych, więc trudno byłoby twórcom dosięgnąć wysoko ustawionej poprzeczki. Nie było aż tak źle, jak mogłoby być, ale to jednak najsłabsza filmowa część cyklu - w mojej opinii. Z fabułą poszło nieźle, gorzej z charakterystycznym dla Pratchetta humorem. No i ta małpa... jak oni to mogli tak popsuć... a to jeden z moich ulubionych bohaterów jest, Bibliotekarz, znaczy (kto czytał, ten wie).

*Dla niewtajemniczonych - Wielki A'Tuin to żółw, który sunie przez kosmos z czterema słoniami na grzbiecie, a z kolei na grzbietach słoni spoczywa Dysk.

Piekło pocztowe / Going postal
reż. Jon Jones
2010

Bardzo lubię tę część cyklu, mimo ogólnych na nią narzekań (cudzych,  ja nie narzekam), i jestem niezwykle szczęśliwa, że nie tylko ktoś ją nakręcił, ale jeszcze do tego nie spaprał.

Fabuła
Moist von Lipwig doskonale sobie radzi jako tzw. con man, czyli po prostu oszust - przynajmniej do chwili, kiedy Lord Vetinari (zarządca Ankh-Morpork) nie postanowi go powiesić... Dostaje jednak od losu drugą szansę, która polega na odbudowaniu potęgi ankhmorporiańskiej poczty. Nie jest to proste zadanie, bo władzę nad komunikacją międzymiastową przejęły sekary (ichni telegraf), własność bezwzględnego Reachera Gilta. Poczta leży w ruinie, przywalona milionami nigdy nie dostarczonych listów, do pomocy Moist ma jedynie starego młodszego poczmistrza oraz jego niezbyt rozgarniętego pomocnika (no i golema Pompę 19, który jest jednocześnie strażnikiem Moista, pilnującym by ten wypełnił powierzone mu zadanie), a w dodatku jego poprzednicy na stanowisku zginęli wyjątkowo niesympatyczną śmiercią. Tymczasem Gilt wydaje mu wojnę, Moist poznaje niezwykłą kobietę, Adorę Belle Dearheart, która zdaje się szczerze go nienawidzić, odkrywa straszną prawdę o swojej przeszłości, na poczcie wybucha pożar, a potem – w iście hitchcockowskim stylu – wszystko zaczyna się komplikować…


Opinia
"Piekło pocztowe" jest dla mnie ekranizacją niemal idealną. Czepiać bym się mogła tylko niezbyt udanego wizualnie golema i ogólnie zredukowanej jego roli w filmie. Poza tym, mimo znacznego przerobienia oryginalnej fabuły, film był autentycznie pratchettowaty, wizualnie uroczy, wciągający i bardzo zabawny, zarówno dla mnie - fanki książki, jak i dla T., który jej nie czytał. Z chęcią do niego wrócę i to pewnie nie raz. Ogromny plus za doskonale dobranych aktorów.

4 października 2010

Chodź, opowiem ci bajeczkę

Jest wiele fenomenalnych książek, może nawet zbyt wiele, bo nie wszystkie uda mi się poznać. Na mojej półce czeka ponad 50 pozycji, które bardzo chcę przeczytać, najlepiej wszystkie naraz. A co ja robię? A ja Wam znowu recenzuję film :) Ale co to za film!

The Fall
reż. Tarsem Singh
USA, 2006

Zanim obejrzałam The Fall, znałam zwiastun niemal na pamięć, tyle razy odtwarzałam go na youtube. Trafiłam na niego przypadkiem, wcześniej o tym filmie wcale nie słyszałam, nie mam pojęcia czemu, bo zapiera dech. Zdaje się, że w ogóle nie wszedł do kin w Polsce. Tak chciałam go obejrzeć, że... aż się bałam - że może mi się nie spodobać, przy tak nakręconych oczekiwaniach.



Pewnego razu, a dokładniej w latach 20. XX w., w Los Angeles, był sobie szpital. W szpitalu leżał młody mężczyzna, Roy, dręczony przez wspomnienia i lekarską diagnozę. 

Pewnego razu Roya odwiedziła inna pacjentka szpitala, Aleksandria, mała dziewczynka ze złamaną ręką. Mężczyzna zaczął opowiadać jej bajkową historię - dla zabicia czasu, a może i nie tylko dlatego.

Pewnego razu na bezludną wyspę zesłano pięciu mężczyzn: byłego niewolnika, Hindusa, specjalistę od wybuchów, angielskiego badacza Karola Darwina i Zamaskowanego Bandytę. Łączyło ich tylko jedno - nienawiść do Gubernatora Odiousa. Gotowi byli przemierzyć morza i lądy by go zabić.


Lubicie, jak Wam ktoś opowiada bajki? Więc posłuchajcie. O tym, co wspólnego ma Roy z Zamaskowanym Bandytą, Odious z pewnym sławnym aktorem, a siostra Evelyn z narzeczoną Gubernatora, kim jest mistyk z ptakami w brzuchu, co to jest Americana Exotica, kto podąża czerwonym rydwanem przez pustynię i czy zamachowcom powiedzie się ich cel. Chcecie wiedzieć? Obejrzyjcie!

Film jest zachwycający pod względem wizualnym. Ujęcia oszałamiające - bardzo żałuję, że nie udało mi się go zobaczyć w kinie, bo każde zdjęcie jest piękne jak obraz mistrza. Mimo że można się przyczepić do pewnych fabularnych niedociągnięć (słabo umotywowany wątek depresji Roya, przydałaby się jakaś mroczniejsza tajemnica), jest to jedna z piękniejszych opowieści o potędze wyobraźni, jakie widziałam*. Odbiór opowieści przez żywy dziecięcy umysł sprawia, że świat realny miesza się z fikcją, granice rozpływają, aż oba zlewają się w jedną wybuchową całość.


Główna bohaterka została zagrana nieprawdopodobnie, wśród wszystkich naturalnych dzieci w amerykańskim kinie Catinca Untaru zdecydowanie zajmuje pierwsze miejsce na podium, aż nie do uwierzenia, że jej talent nie został wykorzystany w innych filmach.

Podsumowując - zobaczcie koniecznie :)

* Niekwestionowaną palmę pierwszeństwa dzierżą tu ex aequo Labirynt Fauna i Imaginarium of Doctor Parnassus, pospołu zresztą z innymi dziełami Terry'ego Giliama.

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...