24 października 2012

Obejrzane - ekranizacja "Mnicha"


Gotycka powieść grozy Matthew Gregory'ego Lewisa z XVIII wieku została zekranizowana przez Francuzów w 2011 r.* W roli tytułowej wystąpił Vincent Cassel.

Gdybym nie czytała powieści, film mógłby mi się spodobać. Niestety, twórcy zbyt daleko odeszli od pierwowzoru, żeby sprostać moim oczekiwaniom. Z powieści bądź co bądź przygodowej zrobili dramat, mocno przykrawając fabułę do tej konwencji. Postawili na główny wątek - mnicha Ambrozja wodzonego na pokuszenie - a i ten przycięli. Ambrozjo błyskawicznie przechodzi od postawy świętości do czynów okrutnych (acz za daleko nie zaszedł, w porównaniu z książką), a walka z namiętnością do Antonii nie zajmuje mu zbyt wiele czasu. Wątek Agnes zepchnięto daleko na drugi plan i skrócono do kilku krótkich scenek. Nieszczęsna Agnes skończyła jednak daleko gorzej niż w pierwowzorze literackim. Jej ukochany w filmie w ogóle nie występuje, nie wspominając prób ratowania biedaczki. Pominięto też cały wątek wyjaśniania tajemnic pochodzenia Ambrozja i nadobnej Antonii (naciągany, owszem, ale dodający jeszcze tragizmu wydarzeniom).



Rozczarowałam się, ale oglądania nie odradzam, bo - jak wspomniałam - moje uczucia spowodowane sa głównie odejściem twórców od oryginału. Film rozpatrywany jako całość jest natomiast całkiem interesujący. Niewątpliwą jego zaletą są piękne zdjęcia i dobre aktorstwo. 


 

 Mnich / Le Moine, reż. Dominik Moll, Francja 2011

* Nie jest to pierwsza ekranizacja - wcześniej powstały aż dwie, w 1972 i w 1990 roku.

20 października 2012

Czytam klasykę! - "Stryj Silas" Joseph Sheridan Le Fanu

Pora na kolejny (po "Mnichu") romans z wiktoriańską powieścią grozy. Czytać skończyłam wczoraj, ale nadal nie mogę przestać się zachwycać.
Dostałam coś innego niż oczekiwałam, bo przyznam, że spodziewałam się jakichś elementów nadnaturalnych, ale w tym wypadku "inne" oznacza "lepsze".

Joseph Sheridan Le Fanu kojarzył mi się tylko z "Carmillą" - skandalizującą (jak na swoje czasy, czyli drugą połowę XIX wieku) opowieścią o lesbijskiej wampirzycy. Nic dziwnego, że podejrzewałam także poczciwego 'stryjka' o obecność duchów, wampirów i innych dziwadeł, którymi się ludzie wtedy lubili straszyć. Nic z tego. "Stryj Silas" to kawał świetnej, całkowicie realistycznej, powieści wiktoriańskiej, której bliżej do dzieł Willkiego Collinsa niż Poego. Książka jest przyjemnie opasła, akcja toczy się leniwie, ale nastrój czającego się za rogiem niebezpieczeństwa nie opuszcza czytelnika ani na chwilę.

Główna bohaterką jest młodziutka Maud Ruthyn, dziewczę z bogatej rodziny, dość wrażliwe i nerwowe. Wychowywana została na odludziu, w domu,  w którym jedynym jej towarzystwem jest służba i wiekowy ojciec. Jednostajna egzystencja zostaje jednak przerwana najpierw przybyciem ekscentrycznej francuskiej guwernantki, a później przymusową przeprowadzką do domu tytułowego stryja Silasa. Na stryjku ciąży ponure podejrzenie, jakoby w młodości dopuścił się zbrodni, o czym przy wszystkich dobrych chęciach Maud nie potrafi zapomnieć. Zwłaszcza że gdyby zmarła przed ukończeniem 21 roku życia, cały jej majątek przypadłby stryjowi...

Nie chcę opisywać zbyt wiele, żeby nikomu nie odbierać przyjemności z lektury. Polecam wszystkim wielbicielom powieści wiktoriańskich, zwłaszcza tym, którzy lubią klimat "Kobiety w bieli" W. Collinsa oraz fanom powieści gotyckiej. Oczywiście - to jest powieść XIX wieczna, więc sposób prowadzenia fabuły jest specyficzny. Dla mnie to zaleta, ale czytelnicy wychowani na Kingu i Mastertonie, których skuszą sceny błądzenia po ciemnych korytarzach wielkiego domostwa (są i takie), niech wezmą to pod uwagę. Nie biorę odpowiedzialności, ale polecam gorąco ;)

Joseph Sheridan Le Fanu, Stryj Silas, Prószynski i Ska 1998.

16 października 2012

Żona

Dziś po raz kolejny krótka notka nieksiążkowa.
Ślub już za mną, wszystko się udało, dopisała nawet pogoda, choć od rana straszyła szarówką i deszczem. Po szaleńczym stresie w sobotę (nie myślałam, że to mnie będzie tyle kosztować) i kompletnie nieprzytomnej niedzieli (kiedy fizycznie i psychicznie czuliśmy się jak po występach na olimpiadzie, a nie w usc) wróciliśmy do rzeczywistości, która właściwie nie rożni się od tej sprzed miesiąca, tylko teraz mamy papier na takie życie ;)
Prawdę mówiąc, życie nie jest całkiem takie samo, bo przystąpiliśmy do aktywnego poszukiwania własnego M4. Mamy niewiele czasu, bo chcemy skorzystać z dopłat "Rodziny na swoim". Miodowy tydzień spędzamy na tour de Łódź, oglądając mieszkania, które są ładne i za drogie lub tanie i za brzydkie. Nie tracimy jednak nadziei, że wymarzone gniazdko gdzieś jednak za rogiem czyha. Proszę, kontynuujcie trzymanie kciuków :)




4 października 2012

Telenowela na Jeżycach ("McDusia" M. Musierowicz)


Cztery lata wierni czytelnicy Jeżycjady odczekali się na przyjazd Magdusi do Poznania. Ja też czekałam.  Oczekiwanie dłużyło mi się niemiłosiernie, zwłaszcza, że nowy tom zapowiadany był już w poprzedniej "Sprężynie", a i samo dziewczę wjechało na poznański peron w 2008 roku (wtedy rozgrywała się akcja ostatniego tomu).

Należę do tej frakcji wielbicieli "Jeżycjady", która uważa ostatnie tomy za - niestety-niestety - coraz słabsze. Brak w nich tego doskonałego dawniej wyczucia komizmu i trafnych obserwacji, które Autorka zastąpiła podwójną porcją moralizatorstwa i obficie podlała patosem. Krzewienie wartości dobra rzecz, ale pod warunkiem, że nie wsuwa się w powieści na plan pierwszy. Bohaterowie też coraz bardziej przypominają karykatury samych siebie -szczególnie irytują: święta Gabryjela z dzielną grzywką, wzór cnót wszelakich, i natchniony starzec ucieleśniony-wzorzec-staropolskich-mądrości Ignacy Borejko. Rozkoszne dzieci (Bobcio z pisankami czy Tomcio i Romcia żujący balonówę) zmieniły się w małych starców, mądrych od kołyski i - co najgorsze - zostały wysunięte na plan pierwszy. Pierwotnie "Jeżycjada" była kierowana do nastolatków (choć czytywana przez pełne spektrum odbiorców), których życie uczuciowe dziesięciolatka niekoniecznie interesuje najbardziej.

Nic dziwnego, że "McDusi" oczekiwałam z poważnymi wątpliwościami, których nie rozwiewało nieustanne przesuwanie premiery. Wczoraj wreszcie wyczekiwane wydarzenia nastąpiło. Zanim udało mi się rzucić do księgarni, dorwałam się do forum fanów Musierowicz na gazeta.pl, gdzie spojlerowanie trwało w najlepsze. Opinie były - ach, niestety - mocno krytyczne. Poczytałam, podłamałam się (zwłaszcza cytatami) i popędziłam na zakupy. Nikogo chyba nie zdziwi, że książkę połknęłam w jeden wieczór. I co?

Nie jest tak źle, jak się obawiałam.
Nie jest tak dobrze, jak na to liczyłam.

Wspomniane forum fanów jest nader krytyczne i sporo ich opinii uważam za zwykle czepialstwo (do którego mają prawo, ale ja osobiście nie zamierzam robić rozbioru każdego zdania powieści). Jeden zarzut jest jednak nie do podważenia - "McDusia" jest po prostu nudna. Nie będę tu streszczać fabuły - wielbiciele będą chcieli mieć niespodziankę, a ci, którzy "Jeżycjady" nie czytują i tak się nie połapią w licznych bohaterach. Nawet gdybym jednak chciała akcję streszczać, to nie mogę - bo jej tam po prostu nie ma. Magdusia Ogorzałkówna przyjeżdża do Poznania uporządkować rzeczy po pradziadku. Laura przygotowuje się do ślubu, który w końcu bierze. Koniec. Nic więcej się nie dzieje.

Mamy za to pełen przegląd postaci z poprzednich tomów - pojawiają się choć na ułamek sekundy albo przynajmniej ktoś wspomina, co się z nimi dzieje. Powieść rozgrywa się w ostatnim tygodniu grudnia 2009 r., a jest to okres sprzyjający zgromadzeniom, nawet i bez ślubów. Miło było dowiedzieć się, co u wszystkich słychać, odwiedzić stare kąty, wygrzać się w cieple borejkowskich... kaloryferów ;) Niemniej mam wrażenie, jakbym obejrzała 20 odcinków telenoweli. Zajęło to sporo czasu (powieść liczy 300 stron), ale właściwie nic się nie wydarzyło. Jeden bohater popatrzył na drugiego, drugi pomyślał coś o trzecim... Wątek uczuciowy z główną bohaterką niby jest, ale jest to wątek najmniej udany ze wszystkich, kompletnie niewiarygodny, upchnięty na siłę, bo tradycji musi stać się zadość i pierwszoplanowe dziewczę musi być na koniec szczęśliwie zakochane.

Kolejny minus to przesłodzenie powieści. Jest miło, dobrze, krzepiąco, wszyscy mają w oczach łzy wzruszenia, wybaczają dawnym wrogom, którzy ułatwiają to, gorąco się kajając. Wroga właściwie jest sztuka jedna. Reszta konfliktów już dawno roztopiła się w cieple borejkowskich serc. To jedyna we wszechświecie tak wielka rodzina, która nie generuje absolutnie żadnych sporów (przynajmniej od czasu spacyfikowania drapieżnego Tygryska i przemienienia go w uroczą syrenkę). Wszyscy się kochają i stoją ramie przy ramieniu - oni kontra ten okropny współczesny świat. Naprawdę, jakiś przyjemny dramacik, np.na linii mąż Róży - teściowa (która w końcu może mu mieć sporo za złe), ubarwiłby znacznie powieść. Niestety, Fryderyk jako postać średnio krzepiąca jest obecnie tylko cieniem na ścianie, przesuwającym się gdzieś w tle.

Było tez kilka mniejszych irytacji. Kilka tomów temu pojawiła się pewna nieznośna maniera - i niestety została utrzymana. Co drugie zdanie bohaterów, to zwrotka jakiegoś wiersza. Nie przypominam sobie, żeby np. w domu Żaczków ("Szósta klepka") przerzucano się nieustannie poezją lub żeby w stanie wojennym Kreska pocieszała się recytując sobie cichcem "Pana Tadeusza" ("Opium w rosole"). Nie mam nic przeciwko wieszczom narodowym, ale bardziej wierzę w rodzinę rzucającą przy stole hasłem "kto mlaszcze, dostanie w paszczę" niż dławiącą się na patriotycznych strofach, recytowanych między zupą a drugim daniem.

I wreszcie - paskudne ilustracje. Dawniej bardzo lubiłam rysunki bohaterów, wykonywane przez Autorkę. Chyba jednak nie radzi sobie ona z postarzaniem swoich bohaterów (czy to w "Sprężynie" był cudowny Baltona w charakterze starego obleśnego dziada?). Aurelia Bittner w postaci postarzonej pacynki jest po prostu upiorna*, przypomina postać z horroru i nie wiem, jakim cudem nikt w wydawnictwie nie zaprotestował. Od ilustracji, na samym początku książki, przedstawiającej licealistów Ignacego Grzegorza i Magdusię, nie mogłam się długą chwilę oderwać, bo nie rozumiałam, co właściwie widzę - początkowo myślałam, ze coś się ze skalą popsuło. Ignaś wyglądał jak dziesięciolatek, ale w powiększeniu, a Magdusia jak kwadratowy krasnalek, sięgający mu do pasa. Nie znalazłam w treści wzmianki o tym, że Ignacy wyrósł na dwa metry, ani że Magdusia liczyła sobie zaledwie metr trzydzieści wraz z fryzurą, więc chyba po prostu coś się posypało z proporcjami ciała. Utwierdziłam się w tym przekonaniu, kiedy na kolejnych rysunkach zobaczyłam bohaterów z zagadkowo krótkimi rączkami, po wyprostowaniu sięgającymi najwyżej bioder. Jedyna Laura się Autorce udała.

Podsumowując, jako fanka oczywiście ustawie "McDusię" na półce i pewnie kiedyś do niej wrócę, tak jak się wpada w odwiedziny do dobrych znajomych. Może trochę chętniej niż od ostatnich tomów, ze względu na nieobecność irytujących przemądrzałych dziesięciolatków (trochę się tylko Gramatyczna Łucja popisuje, ale niezbyt często). Ale jeżeli ktoś chciałby zaczynać przygodę z Musierowicz - to zdecydowanie nie od tego tomu.

*Inna sprawa, że żadna kobieta z "Jeżycjady" nie zmienia fryzury od ukończenia 16 roku życia. Jednej Idzie włosy odrosły po brutalnym strzyżeniu. Hasło, że "kobieta zmienną jest" to w tym kontekście jakiś dowcip. Mężczyźni za to zapuszczają wąsy. Nie wiem, czy to jakiś fetysz aktorki, ale mam wrażenie, że wąsy nie są najpopularniejszym obecnie atrybutem czterdziestolatka. Żeby chociaż broda, ale nie! - styl Piasta Kołodzieja dominuje.

23 września 2012

Zaganiana narzeczona

Nie dość, że zaganiana, to jeszcze dopadł ją katarek i stan podgorączkowy. A dopiero T. się podniósł po dwutygodniowym zapaleniu oskrzeli...

Do ślubu zostały 3 tygodnie. Sukienka jest, buty są, jest nawet płaszczyko-narzutka, wszystko kupione niezwykłym fuksem tego samego dnia, w trzech różnych miejscach, wszystko w przecenie. Brak pończoch, które się NA PEWNO nie podrą, brak odpowiedniej bielizny, której nie będzie widać spod lejącego materiału, trwają wątpliwości biżuteryjne. Umówiony makijaż próbny (niestety do samodzielnego make-upu talentów brak, czasem się dobrze umaluję, czasem nie, zależy to chyba od układu gwiazd, a w dzień ślubu, jak mi się będą trzęsły ręce, to raczej nie podołam). Do wybranego salonu fryzjerskiego spróbuję się dodzwonić jutro, jak nie będą mieli wolnego terminu, to nie wiem co, bo to jedyne miejsce, które nie odstraszyło mnie skutecznie swoją galerią stylizacji ślubnych (znalazłam je po tygodniowym przetrząsaniu czeluści internetu). Nie wiem, co zrobić z bukietem, ceny w kwiaciarniach odstraszają, a to arcydzieło sztuki florystycznej będę dzierżyć przez jakieś pół godziny, li i jedynie. Chętnie bym sobie machnęła coś sama, niestety ślub jest dość wcześnie, w dodatku dość daleko od miejsca zamieszkania i po prostu mogę nie mieć czasu na zabawy z kwiatami. Nie umiem podjąć decyzji :/

Z panem młodym łatwiej - garnitur zakupiony, koszula jest, co prawda mankiety koszuli mu nie będą wystawać spod rękawów marynarki (grrrrrrrrrr), ale nie można mieć wszystkiego, a w końcu nie idzie odbierać Oskara i na wybiegu nie będzie się przechadzał. Buty ma. Maszynkę do strzyżenia ma, makijażu, szczęściarz, nie potrzebuje, i tak będzie pewnie wyglądał lepiej niż ja.

BRAK OBRĄCZEK! Przez chorobę T. dopiero teraz wybraliśmy się na jubilerskie łowy i okazało się, że na niektóre modele czeka się nawet 30 dni, których to dni nie mamy. Rozumiem te udziwniane, łączone kruszce, diamenciki, ale co można przez miesiąc robić z klasycznym kółkiem z białego złota grubości 3 mm? Dwa tygodnie możemy dać jubilerowi, nawet nie trzy,  bo mamy taką fanaberię, że nie chcielibyśmy ich odbierać w dzień ślubu.

Sala na malutkie przyjęcie weselne zamówiona (obiad dla rodziców i świadków). Fotograf chyba-już-prawie zamówiony. Tu nie mieliśmy dużego pola do popisu, bo ograniczają nas mocno koszty. Znalazłam fotografa, którego zdjęcia mi się bardzo podobają, niestety ceni się adekwatnie do umiejętności. Ten wybrany jest znacznie bardziej przystępny, a zdjęcia - chociaż mniej oryginalne - też robi ładne. Samochodu nie wynajmujemy, zawiezie nas siostra ze swoim partnerem, zabawa w przystrajanie autka spada na nich.

Co tam jeszcze... Świadkowie wybrani, goście powiadomieni, ale rodzina "na gębę" przez rodziców, a znajomi namalowanym przez T. zaproszeniem w pdfie. Nie mamy absolutnie możliwości udania się na osobiste wyprawy, zwłaszcza że moja rodzina mieszka w innych miastach. Część pewnie obdzwonię, a reszcie musi wystarczyć zaproszenie papierkowe, którego zresztą też BRAK. Ze względu na oszczędności i brak czasu zdecydowaliśmy się kupić "gotowce" do wypełnienia, zakupu dokonaliśmy na allegro i niestety nie obejrzeliśmy przesyłki od razu. Po kilku dniach przyjrzałam się bliżej i okazało się, że tekst w środku jest inny niż na zdjęciu w aukcji - mowa tam o "sakramentalnym tak w kościele..............", a my bierzemy ślub w urzędzie :/ Nie będziemy przecież wysyłać pokreślonych zaproszeń. Na reklamację na razie nikt nie odpowiedział (ale ostatecznie jest weekend) i chyba skończy się na wydrukowaniu w zwykłej drukarni zaproszeń własnego projektu (narzeczony o talentach plastycznych, umiejętnościach obsługi programów graficznych i temperaturze 36,6 - bezcenny).

Wieczory panieńskie i kawalerskie w przyszłym tygodniu. Nie mam nic pożyczonego ani niebieskiego (podwiązki odpadają ze względu na materiał sukienki, wszystko się pod nim odznacza). Czy o czymś jeszcze zapomniałam? Szczerze mówiąc, czuję się wykończona tymi przygotowaniami, niezliczonymi drobiazgami, o których wypada pomyśleć (rozsadzenie gości przy stołach! musimy zrobić karteczki i dogadać ich rozmieszczenie z obsługą, chcemy uniknąć sytuacji "kto pierwszy ten lepszy"; co z muzyką na ceremonii? nie zapytaliśmy o to w usc), a przecież nie możemy odłożyć całej reszty życia na bok na czas przygotowań. Pocieszam się tylko, że nie zaplanowaliśmy ślubu z większym wyprzedzeniem. Po półrocznych przygotowaniach musielibyśmy oboje udać się do sanatorium dla nerwowo chorych. A tak pocieszamy się, że za trzy tygodnie cała ta impreza się skończy. I wtedy pewnie będziemy żałować, że tak szybko ;)


12 września 2012

Bardzo dobra wymówka

Ostatnio nie mam czasu na pisanie na bloga, a co gorsza - w ciągu następnych kilku tygodni pewnie będę się pojawiać rzadko. Nie obrażajcie się i nie porzucajcie mnie :) Mam bardzo dobrą wymówkę.


Kilka dni temu spadło na mnie niespodziewane szczęście zorganizowania ślubu w pięć tygodni. Własnego ślubu. Decyzja była niespodziewana nawet dla samych zainteresowanych (kredyt mieszkaniowy z dopłatą = ślub dla pieniędzy, heh ;) ). Dobrze, że lubię wyzwania, bo inaczej usiadłabym i rozpłakała się rzewnie już przy próbie znalezienia wolnego terminu w usc. Okazuje się, że cały naród wpadł na pomysł wzięcia ślubu w październiku. Przy tym dysponujemy bardzo ograniczonymi finansami, więc rozwiązanie typu - iść do salonu i zakupić suknię za 4 tysiące - odpada. Zresztą styl a la księżniczka nie bardzo mi odpowiada. Jakby jeszcze było za prosto, to mogę dorzucić, że szczęśliwy narzeczony od 5 dni leży z temperaturą niemal 40 stopni... Położył go bakcyl, a nie wizja utraty wolności, niemniej trudno prowadzić w tym stanie przygotowania pełną parą.
To co, wybaczacie mi?

4 września 2012

Czytam klasykę - Dżentelmen włamywacz


Arsène Lupin mnie ominął.
Uchylił cylindra i obszedł szerokim łukiem.
Nie, no, nie o tym mówię :) Ominął mnie w postaci książkowej. Nie miałam okazji dotąd na niego trafić, choć oczywiście nazwisko było mi znane. Mam wrażenie, że część winy za naszą nieznajomość ponoszą wydawcy, bo pan Lupin jakoś nie miał szczęścia do publikacji w Polsce. Sherlock Holmes jest od lat odmieniany w księgarniach przez wszystkie przypadki. Mamy osobne książki, tomy częściowe, tomy zbiorowe, tomy mieszczące całą sherlockowatość w jednym i w ogóle. Jeśli ktoś w życiu nie czytał o przygodach słynnego detektywa, to chyba musiał się w tym celu specjalnie postarać. Tymczasem Arsène'a - jak na superwłamywacza przystało zresztą - łatwo przeoczyć, kiedy tak sobie skromnie stoi ukryty gdzieś za zasłonką i śmieje w garść z czytelnika właśnie obrabowywanego ze znajomości bardzo ważnej literackiej postaci. Czyżby polskie wydawnictwa bojkotowały zdolnego włamywacza jako osobnika stojącego po złej stronie mocy? Szkoda by była wielka (chociaż tam on zaiste stoi), bo przygody Arsène'a Lupin są arcyciekawe.

Francuski pisarz Maurice Leblanc, żyjący współcześnie z Sir Arthurem Conanem Doylem, stworzył 20 tomów o przygodach dżentelmena-włamywacza. Pierwszy tom ukazał się w roku 1907, czyli 20 lat po "Studium w szkarłacie" z Sherlockiem w roli głównej. Nie udało mi się znaleźć informacji, czy wszystkie tomy zostały przetłumaczone i wydane w Polsce - choć publikowano je z pewnością. Tom pierwszy ukazał się po polsku już w rok po wydaniu oryginalnym. Chyba jednak były one dotąd dość trudno dostępne. Na szczęście za wznowienie całości zabrał się magazyn Bluszcz w ramach serii Klasyka Kryminału (Biblioteka Bluszcza). Zaplanowano wydanie 23 tomów (nie wiem, czemu jest ich więcej - może któryś rozbito na dwie części, a może zdecydowano się też opublikować kontynuację przygód z lat 70. XX w.). Nie wiem, czy ukazały się wszystkie - bo nie mogę ich nigdzie dostać... Trochę za późno tego Lupina nieszczęsnego odkryłam.

Pierwsze moje spotkanie z panem Lupinem odbyło się w miejscu całkiem nieoczekiwanym, bo w markecie bynajmniej nie książkowym - ze sprzętem AGD głównie. A jednak pomiędzy odkurzaczami a lodówkami napadł na mnie... nie, nie włamywacz, ale stos taniej książki, na którym wygodnie spoczywał rzeczony Arsène Lupin. Dokładnie - 4 pierwsze tomy w jakiejś śmiesznej cenie, 3 zł za sztukę. Czy można było nie brać? Nie można było.

Do pierwszego tomu podeszłam jak do jeża. "Arsène Lupin. Dżentelmen-włamywacz", w którym mamy okazję poznać rabusia o wielu twarzach, niezliczonych tożsamościach, niespotykanej zręczności i sporym uroku osobistym - to zbiór opowiadań. Pierwsze i drugie przeczytałam z umiarkowanym, lecz wzrastającym zaciekawieniem. Gdzieś już od połowy tomu jednak odkryłam, że chcę przeczytać wszystko.

Natychmiast złapałam za tom drugi "Arsène Lupin kontra Herlock Sholmès". Tak, wzrok Was nie myli, Herlock Sholmes. Nawiązanie do słynnego detektywa aż nazbyt czytelne. Chociaż trochę żałowałam, że Leblanc zdecydował się na taki żarcik. Gdyby napisał o jakimś innym, wymyślonym przez siebie, wielkim detektywie, powieść byłaby idealna. A tak, niestety, troszkę się pisarz przejechał na sławnym Angliku, choć czytelnicy, którzy nie mają osobistego stosunku do twórczości Conana Doyle'a, pewnie tego tak nie odbiorą. Ja osobisty stosunek mam i nie lubię Sherlocków tworzonych na siłę przez innych pisarzy. Żaden twór sherlockopochodny nie mógłby butów czyścić oryginałowi. Widać nieudolne naśladownictwo - niby zachowano wady i zalety, ogólną charakterystykę, styl bycia, a jednak to nie jest to. No, a o procesie dedukcji można zapomnieć. W przypadku tworu Leblance'a było podobnie, ale ostatecznie - to nie był Sherlock, tylko Herlock, więc usilnie postarałam się wymazać z głowy wszystkie skojarzenia... Na plus pisarzowi należy policzyć, że  jego wypieszczony Lupin nie zawsze jest górą w pojedynku dwóch mózgów.

Trzeci tom wciągnął mnie najbardziej - "Tajemnica wydrążonej iglicy" rozpoczyna się od kradzieży niemożliwej, pozornej śmierci głównego bohatera, porwania pięknej dziewczyny, dokumentu, który krążył przez wieki wśród królów Francji i ukrytego skarbca. Głównym bohaterem tej powieści jest młodziutki detektyw amator, uczeń Isidore Beautrelet, któremu niezwykłe talenta pozwalają rozwiązywać historyczne zagadki i deptać po piętach słynnemu włamywaczowi.

Już się miałam złapać za czwarty z posiadanych tomów, o tajemniczym tytule "813", kiedy odkryłam, że jest to tylko "813. Część 1". Powstrzymałam się więc do czasu upolowania na allegro części 2 (tom 5). A jak już ją upolowałam, zaopatrzyłam się od razu w tom 6 "Wyznania Arsene'a Lupin". Reszty nie posiadam (jeszcze), ale chętnie odkupię, jakby ktoś oferował...

Polecam wielbicielom klasycznych kryminałów, gdzie kluczową rolę odgrywa intelekt, a nie wyrafinowane psychopatyczne skłonności.

Winter is coming... Tym razem w komiksie.

Nadciąga zima – długa, mroźna i niebezpieczna. Legendy mówią o tajemniczej trującej mgle, która się wtedy pojawia, jakby głód i krwiożercz...