„Syn” Philippa Meyera od rzezi się zaczyna i na rzezi
kończy, tylko kaci i ofiary zamieniają się miejscami. Zamieniają się nimi zresztą
wielokrotnie w trakcie opisywanej historii. Rdzenni Amerykanie, osadnicy z
Europy, Meksykanie – chorobliwy kołowrotek, w którym nie da się dojść prawdy,
kto jest winny, kto ma rację, kto zaczął. Kto atakuje, kto się broni. Cierpią
wszyscy, ale trwają w poczuciu, że to jedyne wyjście. Wet za wet, oko za oko –
a w niektórych przypadkach - masakra za
postrzelenie.
Epicka saga rodziny McCulloughów, osadników w Teksasie, ale
przede wszystkim mocna, wciągająca historia z początków Stanów Zjednoczonych.
Niedawno skończyłam „Kolej podziemną” (nie pisałam o niej, nie zachwyciła mnie)
i przy „Synu” po raz kolejny uderzyło mnie, że niezwykle młoda historia Stanów
Zjednoczonych pisana jest gigalitrami krwi. Dlaczego ludzie, którzy chcą coś
zbudować, uzurpują sobie prawo do robienia tego kosztem innych, niszcząc,
burząc, zabijając. Od nowa, ciągle od nowa, wojny i zniszczenie. Wiem, truizm.
(Ale serio, dlaczego?)
Eli McCullough, który
miał okazję być zarówno ofiarą, jak i katem, wyciągnął z tych doświadczeń
najwyraźniej jedną lekcję - należy dbać o siebie, swoje interesy, swoją
rodzinę, nieważne czyim kosztem. Wziął się z losem za bary, odważnie i
bezwzględnie, a jego podejście położyło się długim (i krwawym, oczywiście)
cieniem na losach jego potomków.
Bardzo dobra lektura, zostaje w głowie na długo.
Philipp Meyer, Syn, Wydawnictwo Poznańskie 2016
Próbowałam zacząć, próbowałam się wciągnąć, nie mogłam. Nie umiałam poukładać sobie w głowie bohaterów, za dużo przemocy, odpuściłam.
OdpowiedzUsuńPrawda, przemocy tam dużo. Ja za to, jak zwykle mam problemy, żeby się wciągnąć w książkę, tak tym razem wpadłam w historię od pierwszej strony. I nadal o niej myślę, nie chce mi wyjść z głowy.
Usuń